Powieść kryminalna J. K. Rowling wydana pod pseudonimem! Książką Wołanie kukułki brytyjska autorka bestsellerów rozpoczyna cykl o detektywie Cormoranie Strike’u.


Ciało supermodelki Luli Landry, nazywanej przez przyjaciół Kukułką, zostaje znalezione pod oknem balkonu jej londyńskiej rezydencji. Policja uznaje, że kobieta popełniła samobójstwo.

Jednak John Bristow, brat celebrytki, nie wierzy w tę wersję wydarzeń i zwraca się o pomoc do prywatnego detektywa Cormorana Strike’a. Strike jest weteranem wojennym. Podczas służby w Afganistanie ucierpiał zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Nękają go wierzyciele i właśnie rozstał się z miłością swojego życia. Sprawa Luli jest dla niego szansą na podreperowanie finansów i odbicie się od dna.

Detektyw wchodzi w skomplikowany świat wyższych sfer, milionerów, gwiazd rocka i projektantów mody, nie podejrzewając nawet, jak wielkie wiąże się z tym niebezpieczeństwo…

Wciągająca, elegancka intryga zanurzona w atmosferze Londynu – od spokojnych uliczek Mayfair, przez ciasne bary East Endu, aż po zgiełk Soho – sprawia, że Wołanie kukułki jest książką, od której nie sposób się oderwać.

Robert Galbraith (J.K. Rowling)
Wołanie kukułki
Przełożyła Anna Gralak
Seria „Cormoran Strike”, część 1
Wydawnictwo Dolnośląskie
Premiera: 3 grudnia 2013
 


Prawdziwemu Deeby’emu
z podziękowaniami

Czemu się urodziłaś wraz ze śniegu nastaniem?
Powinno było cię witać kukułki wołanie
Albo winne grona, co w zieleni trwają
Lub chociaż jaskółki, które się zbierają
Do wyścigu ze światem,
By nie umrzeć latem.
Czemu umarłaś, nim owce skończyły skubanie?
Powinno było cię żegnać jabłek z drzew spadanie,
Gdy konika polnego koniec jest już blisko,
A łan pszenny się zmienia w rozmokłe ściernisko
I wiatr cicho zawodzi
Bo słodycz odchodzi.

Christina G. Rossetti, Elegia

PROLOG

Is demum miser est, cuius nobilitas miserias nobilitat.
Nieszczęśliwy ten, którego sława rozsławia jego nieszczęścia.

Lucjusz Akcjusz, Telephus

Gwar na ulicy przypominał bzyczenie much. Tłum fotoreporterów za obstawionymi policją barierkami trzymał w pogotowiu długonose aparaty, a wydychane przez niego powietrze unosiło się jak para. Śnieg nieustannie padał na czapki i ramiona; palce w rękawiczkach przecierały szkło obiektywów. Od czasu do czasu rozlegało się niemrawe pstrykanie. To gapie urozmaicali sobie czas oczekiwania, robiąc zdjęcia ustawionego na środku ulicy białego płóciennego namiotu, widocznych za nim drzwi wysokiego apartamentowca z czerwonej cegły i balkonu na ostatnim piętrze, z którego wypadło ciało. Za zwartym tłumem paparazzich stały białe vany z olbrzymimi talerzami satelitarnymi na dachach, a dziennikarze, także z zagranicy, mówili do mikrofonów, przy których sterczeli dźwiękowcy w słuchawkach. Między nagraniami reporterzy przytupywali i ogrzewali ręce o gorące kubki z kawą przyniesione z zatłoczonej kawiarni kilka przecznic dalej. Dla zabicia czasu kamerzyści w wełnianych czapkach filmowali plecy fotoreporterów, balkon i namiot zasłaniający zwłoki. Potem ustawiali się do szerokich ujęć chaosu, który rozpętał się na spokojnej i zaśnieżonej ulicy Mayfair między szeregami lśniących czarnych drzwi otoczonych portykami z białego kamienia i sztucznie kształtowanymi krzewami. Wejście do budynku numer osiemnaście odgrodzono taśmą. Za nią, w korytarzu, przemykali funkcjonariusze policji, a wśród nich ubrani na biało eksperci z zakresu medycyny sądowej.

Stacje telewizyjne podawały tę wiadomość już od kilku godzin. Po obu stronach ulicy tłoczyli się ludzie trzymani w bezpiecznej odległości przez policję. Niektórzy przyszli specjalnie, żeby popatrzeć, inni przystanęli w drodze do pracy. Wielu podnosiło telefony komórkowe, by przed odejściem porobić zdjęcia. Pewien młody mężczyzna, nie wiedząc, o który balkon chodzi, sfotografował wszystkie po kolei, nawet środkowy, zastawiony rzędem iglaków utrudniających dostęp każdemu, kto chciałby się przecisnąć między tymi trzema zadbanymi gęstymi kulami.
Grupa dziewczyn przyniosła kwiaty i wśród kamer przekazała je policjantom, a ci, nie wiedząc jeszcze, gdzie je umieścić, ostrożnie ułożyli bukiety z tyłu policyjnej furgonetki, czując, jak obiektywy śledzą każdy ich ruch.
Korespondenci przysłani przez całodobowe stacje informacyjne serwowali nieprzerwany strumień komentarzy i spekulacji skupiających się na kilku sensacyjnych faktach, do których udało im się dotrzeć.
– … około drugiej w nocy ze swojego apartamentu. Policję zawiadomił ochroniarz zatrudniony w budynku…
– … nic nie wskazuje na to, by szykowano się do zabrania ciała, więc niektórzy zaczynają spekulować…
– … żadnych informacji na temat tego, czy w chwili, gdy wypadała z balkonu, była sama…
– … ekipy weszły do środka w celu dokładnego przeszukania budynku.

Namiot wypełnił się chłodnym światłem. Dwaj mężczyźni kucnęli przy zwłokach, gotowi włożyć je wreszcie do plastikowego worka. Z głowy wyciekło na śnieg trochę krwi. Twarz była roztrzaskana i opuchnięta, jedno oko zamieniło się w szparkę, a drugie w skrawek zmatowiałej bieli między nabrzmiałymi powiekami. Cekiny połyskujące na bluzce denatki w subtelnie zmieniającym się świetle stwarzały nieprzyjemne wrażenie ruchu, jakby znów oddychała albo napinała mięśnie, szykując się do wstania. Odgłosy śniegu padającego na płócienny dach namiotu przypominały uderzenia opuszków palców.
– Gdzie ta cholerna karetka?
Komisarz Roy Carver coraz bardziej się denerwował. Był brzuchatym mężczyzną o twarzy koloru peklowanej wołowiny, a pod pachami jego koszuli widniały z reguły kręgi potu. Ograniczone zasoby cierpliwości komisarza wyczerpały się już wiele godzin temu. Tkwił tu prawie tak długo jak zwłoki. Tak bardzo zmarzły mu stopy, że ledwie je czuł, a z głodu kręciło mu się w głowie.
– Będzie za dwie minuty – odpowiedział bezwiednie na pytanie przełożonego sierżant Eric Wardle, który wszedł właśnie do namiotu z komórką przyciśniętą do ucha. – Przed chwilą znalazłem dla niej miejsce.
Carver coś burknął. Jego zły humor jeszcze bardziej pogarszało przekonanie, że Wardle’a cieszy obecność dziennikarzy. Miał wrażenie, że gdy kilka razy wychodzili z namiotu, chłopięco przystojny Wardle z gęstymi falowanymi brązowymi włosami, które teraz przyprószył śnieg, specjalnie zwlekał z powrotem.
– Kiedy zabiorą zwłoki, zniknie stąd to całe towarzystwo – powiedział Wardle, nie odrywając wzroku od dziennikarzy.
– Nikt nie zniknie, dopóki będziemy się zachowywać, jakby ta ulica była pieprzonym miejscem zbrodni – warknął Carver.
Wardle nie odpowiedział na zaczepną aluzję, ale Carver i tak wybuchnął.
– Ta żałosna kretynka skoczyła! Nikogo oprócz niej nie było w mieszkaniu. Jej sąsiadka, twój tak zwany świadek, naćpała się jak…
– Jedzie – przerwał mu Wardle i ku zniesmaczeniu Carvera wyślizgnął się z namiotu, by wśród kamer zaczekać na karetkę.

Wiadomość zepchnęła na dalszy plan doniesienia ze świata polityki, relacje z wojen i katastrof, a wszystkie jej wersje obfitowały w zdjęcia nieskazitelnej twarzy denatki i jej gibkiego, wyrzeźbionego ciała. W ciągu kilku godzin nieliczne znane fakty dotarły do milionów niczym wirus: publiczna kłótnia ze sławnym chłopakiem, samotny powrót do domu, usłyszane przypadkiem krzyki i na końcu śmiertelny lot…
Chłopak uciekł do kliniki odwykowej, ale policja dalej robiła swoje. Tropiła tych, którzy spędzili z denatką wieczór poprzedzający jej śmierć. Wypełniono tysiące kolumn w gazetach i długie godziny telewizyjnych serwisów informacyjnych. Kobieta, która przysięgała, że tuż przed śmiercią modelki słyszała przypadkiem drugą kłótnię, też na chwilę zdobyła sławę i w nagrodę znalazła się na mniejszych zdjęciach obok podobizn pięknej zmarłej dziewczyny.
Niestety, przy wtórze niemal słyszalnego jęku rozczarowania udowodniono jej kłamstwo. Ona także zaszyła się w klinice odwykowej, i to akurat wtedy, kiedy sławny główny podejrzany z niej wyszedł, jakby byli panem i panią z wilgotnościomierza w kształcie domku, którzy nigdy nie pokazują się na zewnątrz jednocześnie.
Więc jednak to było samobójstwo – po chwilowym zastoju historia znów lekko nabrała wiatru w żagle. Pisano, że denatka była niezrównoważona, rozchwiana emocjonalnie, że nie radziła sobie ze statusem wielkiej gwiazdy, w który wepchnęła ją egzotyczna uroda, że obracała się wśród niemoralnych bogaczy i zeszła przez nich na złą drogę, że nowy dekadencki styl życia wstrząsnął jej już i tak kruchą psychiką. Stała się bohaterką przesiąkniętej radością z cudzego nieszczęścia opowieści ku przestrodze, a ponieważ tak wielu felietonistów robiło aluzje do Ikara, „Private Eye” poświęciło temu specjalny artykuł.
W końcu wrzawa ucichła i powiało nudą; nawet dziennikarze nie mieli już nic do dodania, choć i tak powiedzieli za dużo.

TRZY MIESIĄCE PÓŹNIEJ

CZĘŚĆ PIERWSZA

Nam in omni adversitate fortunae infelicissimum est
genus infortunii, fuisse felicem.
Spośród wszelkich przeciwności Fortuny
największym nieszczęściem jest zaznać szczęścia.

Boecjusz, O pocieszeniu, jakie daje filozofia
(tłum. G. Kurylewicz, M. Antczak)

1

Choć w życiu dwudziestopięcioletniej Robin Ellacott zdarzały się dramatyczne i brzemienne w skutki chwile, jeszcze nigdy nie obudziła się z tak wyraźnym przeświadczeniem jak dzisiaj, że na zawsze zapamięta rozpoczynający się dzień.
Tuż po północy Matthew, z którym była od wielu lat, oświadczył jej się pod pomnikiem Erosa na środku Piccadilly Circus. Po chwili niezmiernej ulgi, jaką poczuł, gdy się zgodziła, wyznał, że zamierzał poprosić ją o rękę w tajskiej restauracji, gdzie właśnie zjedli kolację. Ostatecznie jednak postanowił to zrobić z dala od milczącej pary, która siedziała przy stoliku obok i podsłuchiwała każde ich słowo.
Dlatego mimo zapadającego mroku i protestów Robin, że obydwoje muszą wcześnie wstać, zaproponował spacer. W końcu spłynęło na niego olśnienie i zaprowadził swoją zdumioną dziewczynę na schody pod pomnik. Tam, rzucając dyskrecję na chłodny wiatr (co było do niego zupełnie niepodobne), przyklęknął na jedno kolano i oświadczył się w obecności trzech kloszardów, którzy siedzieli przytuleni na schodach, dzieląc się czymś, co wyglądało na butelkę denaturatu.
Robin uznała to za najdoskonalsze oświadczyny w historii małżeństwa. Matthew miał nawet w kieszeni pierścionek z szafirem i dwoma brylantami, który teraz nosiła na palcu. Pasował idealnie i przez całą drogę do domu bez przerwy zerkała na spoczywającą na kolanie dłoń. Mieli teraz z Matthew historię do opowiadania, zabawną rodzinną anegdotę w rodzaju tych, jakie opowiada się dzieciom: obejmującą pokrzyżowane plany (była zachwycona, że Matthew to wszystko zaplanował) oraz spontaniczny gest, który uratował sytuację.
Była zachwycona pijakami, księżycem i spanikowanym, roztrzęsionym Matthew klęczącym na jednym kolanie. Była zachwycona Erosem i starym brudnym Piccadilly, a także czarną taksówką, którą wrócili do domu w Clapham. W zasadzie była o krok od pokochania całego Londynu – spędziła tu już miesiąc, ale dotychczas nie poczuła do tego miasta sympatii. Blask pierścionka dodawał uroku nawet bladym i zaczepnym pasażerom stłoczonym wokół niej w wagonie metra. Gdy wychodząc na marcowy chłód na stacji Tottenham Court Road, pogłaskała kciukiem spód platynowej obrączki, ogarnęło ją niewyobrażalne szczęście na myśl o tym, że w porze lanczu będzie mogła kupić kilka czasopism dla przyszłych panien młodych.
Kiedy omijała roboty drogowe na końcu Oxford Street i zerkała na trzymaną w ręku karteczkę, mężczyźni odprowadzali ją wzrokiem. Robin była ładna pod każdym względem: wysoka i apetycznie zaokrąglona, z długimi jasnorudymi włosami, które falowały, gdy energicznie szła przed siebie. Chłodne powietrze dodawało koloru jej bladym policzkom. Właśnie rozpoczynała pierwszy z pięciu dni pracy na stanowisku sekretarki. Odkąd sprowadziła się do Matthew do Londynu, podejmowała się prac tymczasowych, ale to miało się już niedługo zmienić. Była umówiona na spotkania w sprawie „normalnej” pracy.

Często największym wyzwaniem związanym z nijakimi tymczasowymi zleceniami okazywało się znalezienie biura. Londyn, w porównaniu z jej miasteczkiem w Yorkshire, wydawał się ogromny, skomplikowany i nieprzebyty. Matthew odradził jej chodzenie z nosem w mapie, żeby nie wyglądała jak bezradna turystka. Dlatego najczęściej polegała na mapkach nieporadnie rysowanych przez kogoś z agencji pracy tymczasowej. Wątpiła jednak, czy dzięki temu bardziej przypomina rodowitą mieszkankę Londynu.
Metalowe barierki i ścianki z niebieskiego plastiku wokół placu budowy bardzo utrudniały orientację w terenie, gdyż zasłaniały połowę charakterystycznych obiektów narysowanych na jej karteczce. Przeszła przez rozkopaną ulicę przed wysokim biurowcem, opatrzonym na mapce nazwą „Centre Point” i z powodu gęstej siatki identycznych kwadratowych okien przypominającym olbrzymiego wafla z betonu, po czym ruszyła mniej więcej w kierunku Denmark Street.
Znalazła tę ulicę właściwie przypadkiem, idąc wąską alejką o nazwie Denmark Place, która prowadziła do uliczki z rzędem kolorowych witryn pełnych gitar, keyboardów i najróżniejszych akcesoriów muzycznych. Wokół następnej dziury w asfalcie stały czerwono-białe barykady i robotnicy w jaskrawych kurtkach powitali ją gwizdami.
Udała, że nie słyszy.
Spojrzała na zegarek. Jak zwykle wyszła wcześniej, w razie gdyby zabłądziła, więc dotarła do celu piętnaście minut przed czasem. Nijakie pomalowane na czarno drzwi, których szukała, mieściły się po lewej stronie 12 Bar Café. Nazwisko lokatora zajmującego lokal na drugim piętrze napisano na kawałku kartki w linię przyklejonym przezroczystą taśmą obok przycisku domofonu. W zwykły dzień, bez nowiutkiego pierścionka połyskującego na palcu, pewnie by się zniechęciła, ale dziś wyświechtana karteczka i drzwi obłażące z farby były, podobnie jak poprzedniego wieczoru kloszardzi, jedynie malowniczymi szczegółami na tle jej wielkiego romansu. Jeszcze raz spojrzała na zegarek (szafir zalśnił i serce zabiło jej mocniej; miała patrzeć na błysk tego kamienia do końca życia), a potem, w przypływie euforii, postanowiła zjawić się w biurze przed czasem i pokazać, że pali się do pracy, która tak naprawdę zupełnie jej nie obchodziła.

Gdy wyciągnęła rękę w stronę domofonu, czarne drzwi z impetem otworzyły się od środka i na ulicę wybiegła jakaś kobieta. Przez jedną dziwnie nieruchomą sekundę patrzyły sobie prosto w oczy, szykując się na zderzenie. W ten uroczy poranek zmysły Robin były niezwykle wyczulone. Ułamek sekundy, w którym widziała tę białą twarz, wywarł na niej tak silne wrażenie, że chwilę później, kiedy zdołały uniknąć kontaktu, mijając się zaledwie o centymetr, i gdy kobieta w czerni wybiegła na ulicę, a potem skręciła za róg i zniknęła jej z oczu, Robin pomyślała, że mogłaby ją dokładnie narysować.
Nie tylko ze względu na niespotykaną urodę twarzy, która zapisała jej się w pamięci, lecz z powodu malującej się na tej twarzy miny: wściekłej, a jednak dziwnie radosnej. Robin złapała drzwi, zanim zdążyły się zamknąć przed obskurną klatką schodową. Staromodne metalowe schody wznosiły się spiralnie wokół równie staroświeckiej windy kojarzącej się z klatką dla ptaków. Skupiając się na tym, by wysokie obcasy nie utknęły w ażurowych stopniach, Robin weszła na pierwsze piętro. Minęła drzwi z laminowanym i oprawionym w ramę plakatem z nazwą „Crowdy Graphics”. Dopiero gdy dotarła do przeszklonych drzwi na drugim piętrze, odkryła, czym zajmuje się firma, do której została wysłana jako sekretarka. Nikt z agencji jej tego nie powiedział. Na szybie w drzwiach wygrawerowano to samo nazwisko, które zobaczyła na kartce przy domofonie: C.B. Strike. Poniżej widniały słowa: „Prywatny detektyw”.

Robin stała zupełnie bez ruchu, z lekko otwartymi ustami. Przez chwilę na jej twarzy malowało się zdumienie, którego nie zrozumiałby nikt ze znających ją osób, gdyż nikomu (nawet Matthew) nigdy nie zwierzyła się ze skrywanych ambicji towarzyszących jej od dziecka. I pomyśleć, że spotkało ją to akurat dzisiaj! Czuła się tak, jakby Bóg puścił do niej oko (co w pewien sposób także wiązała z magią tego dnia oraz z Matthew i pierścionkiem, mimo że jeśli się dobrze zastanowić, jedno nie miało z drugim nic wspólnego).
Delektując się chwilą, bardzo powoli podeszła do przeszklonych drzwi. Wyciągnęła lewą rękę (w tym słabym świetle spowitą szafirowym półmrokiem), lecz zanim dotknęła klamki, drzwi niespodziewanie się otworzyły.
Tym razem jej się nie upiekło. Uderzyło w nią sto kilo niewidzącej rozmamłanej męskiej masy. Robin straciła równowagę i wyrzuciwszy gwałtownym ruchem torebkę, młócąc rękami powietrze, runęła do tyłu w pustkę śmiercionośnej klatki schodowej.

2

Strike zamortyzował siłę uderzenia. Słysząc przenikliwy krzyk, zareagował instynktownie: błyskawicznie wyciągnął rękę i chwycił kawałek ubrania razem z ciałem. Drugi krzyk bólu odbił się echem od kamiennych ścian, a Strike zdecydowanym szarpnięciem zdołał wciągnąć dziewczynę z powrotem na twardy grunt. Echo jej krzyków nadal pobrzmiewało na klatce schodowej. Zdał sobie sprawę, że sam też zawołał:
– Jezu Chryste!
Obolała dziewczyna stała oparta o drzwi i pojękiwała, zgięta w pół. Widząc przekrzywienie jej zgarbionej sylwetki oraz rękę, którą wsunęła głęboko pod klapę płaszcza, Strike pojął, że ocalił ją dzięki chwyceniu sporego kawałka jej lewej piersi. Większą część poczerwieniałej twarzy dziewczyny zakrywała gęsta falująca zasłona jasnych włosów, ale Strike zauważył łzy bólu wypływające z jej odsłoniętego oka.
– O kurwa, przepraszam! – Jego donośny głos zawibrował na klatce schodowej. – Nie zauważyłem cię… Nie wiedziałem, że ktoś tu stoi…
– Co się tam dzieje? – zawołał dziwny i stroniący od ludzi grafik z lokalu na pierwszym piętrze. Chwilę później dobiegły stłumione pretensje z góry świadczące o tym, że hałas zaniepokoił, a być może obudził kierownika baru z parteru. Jego mieszkanie na poddaszu znajdowało się nad agencją Strike’a.
– Wejdź…
Strike popchnął drzwi opuszkami palców, żeby uniknąć przypadkowego kontaktu z przytuloną do nich kobietą.
– Wszystko w porządku? – zawołał grafik płaczliwym tonem.
Strike zatrzasnął za sobą drzwi.
– Nic mi nie jest – skłamała Robin drżącym głosem, nadal zgarbiona i z ręką na piersi. Stała plecami do Strike’a. Kilka sekund później wyprostowała się i odwróciła. Wciąż była oblana szkarłatnym rumieńcem i miała mokre oczy.

Jej przypadkowy napastnik okazał się olbrzymem. Wzrostem i ogólną włochatością połączoną z lekko wystającym brzuchem przypominał niedźwiedzia grizzly. Jedno oko miał spuchnięte i sine, tuż pod brwią pękła mu skóra. Na lewym policzku i nad wymiętoszonym, rozchełstanym kołnierzykiem koszuli z prawej strony szyi w wypukłych i pobielałych na krawędziach śladach po paznokciach krzepła krew.
– P-pan Strike? – wyjąkała.
– Tak.
– J-jestem tymczasowa.
– Jaka?
– Tymczasowa. Z Tymczasowych Rozwiązań.
Nazwa agencji nie starła niedowierzania z jego zmaltretowanej twarzy. Gapili się na siebie nieprzyjaźnie, wytrąceni z równowagi. Podobnie jak Robin, Cormoran Strike wiedział, że ostatnie dwanaście godzin zapamięta jako przełomową noc w swoim życiu. I wyglądało na to, że Parki właśnie przysłały mu emisariuszkę w schludnym beżowym trenczu, by zadrwić z jego życia, które z bulgotem sunęło ku katastrofie. Nie potrzebował żadnej tymczasowej. Zwolnienie poprzedniczki Robin miało rozwiązać umowę.
– Na ile cię przysłali?
– N-na początek na tydzień – powiedziała Robin, której jeszcze nigdy nie witano z takim brakiem entuzjazmu.
Strike przeprowadził w głowie błyskawiczne obliczenia. Według wygórowanej stawki agencji pośrednictwa tydzień wepchnąłby jego zadłużenie jeszcze głębiej w rejony nieodwracalnych strat. Może nawet spowodowałby, że jego najważniejszy wierzyciel straciłby w końcu cierpliwość, do czego zresztą nieustannie robił aluzje.
– Przepraszam na chwilę.
Wyszedł z agencji przez przeszklone drzwi i od razu skręcił w prawo, do maleńkiej zawilgoconej toalety. Zamknął się na zasuwkę i wlepił wzrok w popękane i poplamione lustro nad umywalką.

Twarz, która na niego patrzyła, nie była przystojna. Strike miał wysokie, wypukłe czoło, szeroki nos i gęste brwi młodego Beethovena, który zasmakował w boksowaniu, a coraz bardziej spuchnięte i sine oko tylko wzmacniało to skojarzenie. Przez gęste kręcone włosy, sprężyste jak dywan, miał w młodości mnóstwo przezwisk, wśród których był „Łonogłów”. Liczył sobie trzydzieści pięć lat, ale wyglądał starzej.
Wcisnął korek do odpływu, napełnił popękaną i niedomytą umywalkę zimną wodą, nabrał powietrza i całkowicie zanurzył pulsującą bólem głowę. Nadmiar wody chlusnął mu na buty, ale nie zwrócił na to uwagi i skupił się na uldze, jaką sprawiło dziesięć sekund bezruchu z zamkniętymi oczami w lodowatej wodzie.
W umyśle migały mu oderwane obrazy z poprzedniego wieczoru: wyjmowanie dobytku z trzech szuflad i wkładanie go do sportowej torby przy akompaniamencie wrzasków Charlotte; popielniczka, która trafiła go w łuk brwiowy, kiedy odwrócił się na progu; nocny marsz przez miasto do agencji, gdzie przespał parę godzin w fotelu przy biurku. A potem ostatnia obrzydliwa scena, gdy Charlotte wytropiła go wczesnym rankiem, by wbić ostatnie banderillas, czego nie udało jej się zrobić, zanim opuścił mieszkanie. Postanowienie, by pozwolić jej odejść, kiedy, podrapawszy mu twarz, wybiegła na korytarz. A na końcu chwila szaleństwa, gdy rzucił się w ślad za nią. Jego pościg skończył się równie szybko, jak się zaczął, za sprawą mimowolnej interwencji przypadkowej dziewczyny, którą następnie musiał ocalić, a potem udobruchać.

Wynurzył się z zimnej wody przy wtórze zduszonego okrzyku i stęknięcia, z przyjemnie zdrętwiałą i lekko szczypiącą twarzą. Wytarł się zawieszonym na drzwiach ręcznikiem o teksturze kartonu i jeszcze raz wlepił wzrok w swoje ponure odbicie. Zadrapania, z których zmył krew, wyglądały teraz najwyżej jak odcisk pogniecionej poduszki. Charlotte pewnie już dotarła do metra. Wśród szalonych myśli, które kazały mu za nią pobiec, był strach, że rzuci się na tory. Raz, po wyjątkowo zaciekłej kłótni, kiedy mieli mniej więcej po dwadzieścia pięć lat, wspięła się na dach, a potem kołysała się, odurzona alkoholem, i przysięgała, że skoczy. Może powinien się cieszyć, że Tymczasowe Rozwiązanie zmusiło go do przerwania pościgu. Po porannej scenie, którą właśnie przeżył, nie można było zawrócić. Tym razem to był koniec.

Odciągając przemoczony kołnierzyk od szyi, Strike popchnął zardzewiałą zasuwkę, wyszedł z toalety i wrócił do agencji. Na ulicy odezwał się młot pneumatyczny. Robin stała przed biurkiem zwrócona plecami do drzwi. Kiedy wchodził, pospiesznie odsunęła rękę od przodu płaszcza, więc od razu się domyślił, że znowu masowała sobie pierś.
– Wszystko… Nic ci nie jest? – spytał Strike, starając się nie patrzeć na miejsce, które ucierpiało w wyniku ich zderzenia.
– Przeżyję. Niech pan posłucha, jeśli nie jestem tu potrzebna, to sobie pójdę – oznajmiła z godnością.
– Nie… Nie, nie ma mowy – odparł głos wydobywający się z ust Strike’a, choć właściciel słuchał go z obrzydzeniem. – Tydzień… Tak, będzie w sam raz. Hm… korespondencja jest tutaj… – Podniósł koperty z wycieraczki i rzucił je na puste biurko jak ofiarę przebłagalną.
– No, otwórz to, jeśli możesz, odbieraj telefony i ogólnie trochę tutaj ogarnij… Hasło do komputera do Hatherill23, zapiszę ci… – Zrobił to, czując na sobie jej nieufne, powątpiewające spojrzenie.
– Gotowe. Będę u siebie.
Wszedł do sąsiedniego pomieszczenia, ostrożnie zamknął za sobą drzwi i stanął zupełnie nieruchomo, gapiąc się na sportową torbę pod pustym biurkiem. Zawierała wszystko, co posiadał, gdyż wątpił, by kiedykolwiek miał jeszcze zobaczyć dziewięć dziesiątych swojego dobytku pozostawionego u Charlotte. Podejrzewał, że tamte rzeczy znikną jeszcze przed lanczem, podpalone, wyrzucone na ulicę, pocięte i zmiażdżone, oblane wybielaczem. Za oknem bez przerwy dudniło wiertło.

A teraz jeszcze niemożność spłacenia astronomicznych długów, przerażające konsekwencje nieuchronnego upadku jego agencji, wiszące w powietrzu, nieznane, lecz z pewnością potworne następstwa jego odejścia od Charlotte. Strike był tak wyczerpany, że to wszystko przesuwało mu się przed oczyma jak jakiś potworny kalejdoskop nieszczęść. Nie zauważył, że odszedł od drzwi, ale nagle spostrzegł, że znowu siedzi w fotelu, w którym spędził ostatnią część nocy. Po drugiej stronie cienkiej ścianki działowej rozlegały się stłumione dźwięki. Tymczasowe Rozwiązanie bez wątpienia włączyło komputer i już wkrótce zauważy, że od trzech tygodni nie dostał ani jednego mejla w sprawie pracy. Potem, na jego własną prośbę, zacznie otwierać wszystkie ostateczne wezwania do zapłaty. Wyczerpany, obolały i głodny jeszcze raz osunął się twarzą na biurko, po czym zasłonił oczy i uszy rękami, żeby nie słyszeć, jak jakaś obca kobieta za ścianą odkrywa jego hańbę.

FRAGMENT PROMOCYJNY. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Tytuł oryginału: The Cuckoo’s Calling

 
Wesprzyj nas