Klasyk literatury amerykańskiej, powieść przez wielu określana mianem arcydzieła.


Ujmująco piękne i mądre arcydzieło Marka Helprina przenosi nas do Nowego Jorku z początku dwudziestego wieku, targanego arktycznymi wiatrami i rozświetlonego bielą niespotykanie obfitego śniegu. Dzięki płomiennej wyobraźni autora to miasto żyje i ma duszę.

Pewnej mroźnej nocy młody Peter Lake próbuje okraść rezydencję na Manhattanie. Niespodziewanie zastaje w domu córkę właścicieli, umierającą na gruźlicę Beverly Penn. Tak zaczyna się miłość, która odmieni jego los. Potężne, niepojęte uczucie zaskakuje Petera, daje mu siłę i każe podjąć próbę zatrzymania czasu i przywrócenia przeszłości. Historia jego zmagań to jedna z najwspanialszych opowieści w literaturze amerykańskiej.

Przeczytałam i zgłupiałam. Co to jest? Baśń, fantasy, romans? Cudowne pomieszanie z poplątaniem, wciągający literacki labirynt. Czytając, byłam zagubiona i zachwycona jednocześnie.
Dorota Wellman

Ta powieść wykracza poza granice współczesnej literatury, jest jak romans utalentowanego pisarza z językiem.
„NEWSDAY”

Zimowa opowieść została napisana w 1983 roku, w Polsce ukazuje się po raz pierwszy. Andrzej Sapkowski umieścił Winter’s Tale w swoim kanonie 85 najlepszych książek fantasy (“Rękopis znaleziony w smoczej jaskini”, Warszawa 2001, str.222-225). Przez znawców, dzieło Helprina jest wskazywane jako klasyka urban fantasy.

Mark Helprin (ur. 1947) – absolwent Harvardu i studiów podyplomowych w Oksfordzie, na Uniwersytecie Princeton i Uniwersytecie Columbia. Publicysta m.in. „New Yorkera” i „New York Timesa”. Za twórczość prozatorską został uhonorowany wieloma nagrodami.
Zimowa opowieść jest najbardziej znaną powieścią autora, stała się inspiracją piosenki Beverly Penn zespołu The Waterboys (1985). Inne powieści Helprina to: Żołnierz Wielkiej Wojny, Refi ner’s Fire, Freddy and Fredericka, Memoir from Antproof Case, In Sunlight and in Shadow.

14 lutego na ekrany polskich kin wchodzi film Zimowa opowieść w reż. Akivy Goldsmana, w gwiazdorskiej obsadzie (m.in. Collin Farrell, Russell Crowe, Jennifer Connelly) nakręcony na podstawie powieści.

Mark Helprin
Zimowa opowieść
Wydawnictwo Otwarte
Premiera: 19 lutego 2014

Prolog

Wielkie miasto jest niczym więcej jak własnym portretem, prędzej czy później okazuje się jednak, że zawarty w nim arsenał scen i obrazów jest częścią głęboko ukrytego planu. Jako książka, w której można taki plan odczytywać, Nowy Jork jest niezrównany, między klifami Palisades cały świat bowiem wlał weń swoje serce – dzięki czemu jest to miasto znacznie lepsze, niż kiedykolwiek sobie na to zasłużyło.

W tej chwili jednak Nowy Jork jest zasłonięty – jak to często bywa – zbielałą masą, w której spoczywa: pędzi ona wokół nas z niepojętą szybkością, poskrzypując niczym wiatr we mgle, zimna w dotyku, połyskuje, rozsnuwa się, kłębi niczym para buchająca z maszyny lub bawełna rozwijana z beli. Oślepiająca biała pajęczyna niekończących się dźwięków przepływa obok nas bezlitośnie, w końcu jednak zasłona rozsuwa się… i odsłania wśród chmur jezioro powietrza gładkiego i czystego jak lustro: głębokie, okrągłe oko białego huraganu.

Na dnie tego jeziora leży miasto. Z wielkiej wysokości wydaje się małe i odległe, widać jednak, że krząta się i uwija, ponieważ nawet wówczas, gdy wydaje się nie większe od żuka, i tak jest pełne życia. Zaczynamy spadać. Ten śmigły, niepostrzeżony lot przywróci nas do życia kwitnącego w cichości innego czasu. Szybujemy w dół w absolutnej ciszy, prosto w tę niezamarzającą ramę, aż wreszcie naszym oczom ukazuje się żywy obraz, namalowany barwami zimy. Mocne są to barwy, zapraszają nas do środka.

I
Miasto

Biały koń ucieka

Oto biały koń, w ciszy zimowego poranka, gdy ulice pokryte są niegłęboką, miękką warstwą śniegu, a niebo wibruje od gwiazd – i tylko na wschodzie świt zalewa je już błękitną falą. Powietrze jest nieruchome, lecz wkrótce drgnie, gdy wzejdzie słońce, a od rzeki Hudson nadciągnie wiatr znad Kanady. Koń uciekł z małej, zbitej z klepek stajni swego pana na Brooklynie. Przekłusował samotnie drogą dla powozów przez Williamsburg Bridge, jeszcze po ciemku, gdy poborca myta spał przy piecu, a nad miastem lśniły miriady gwiazd. Świeży śnieg na moście tłumił stukot podków, niekiedy koń obracał więc głowę i spoglądał za siebie, bacząc, czy nikt go nie ściga. Oddychał równo, rozgrzany od wysiłku: przebiegł już cztery czy pięć mil przez samo serce Brooklynu, mijając milczące kościoły i zasłonięte okiennicami sklepowe witryny. Daleko na południu, na czarnych, usłanych lodowymi krami wodach cieśniny Narrows, migotało światło: jakiś prom płynął w stronę Manhattanu. Na Manhattanie zaś na nogach byli jedynie kupcy z targowisk, czekający, aż łodzie rybackie prześlizną się przez przesmyk Hell Gate i wpłyną do portu.

Koń był zwariowany, ale miał też na tyle rozsądku, by martwić się swoim postępkiem. Wiedział, że jego państwo niedługo wstaną i napalą w piecu, że śpiący w kuchni kot dozna najdotkliwszego upokorzenia, czyli zostanie zamaszyście wyrzucony za drzwi, wyleci na podwórze ogonem do przodu i spadnie na przysypaną śniegiem stertę trocin, że zapach borówek i gorącego kleiku zmiesza się ze słodką wonią sosnowego ognia, a niedługo potem pan wyjdzie na podwórze i ruszy w stronę stajni, by go nakarmić i zaprząc do wozu z mlekiem. Lecz jego tam nie będzie.

Niezły figiel! Na myśl o własnym nieposłuszeństwie koniowi serce drżało z trwogi: wiedział, że pan zaraz zacznie go szukać. Zdawał sobie sprawę, że może to przypłacić solidnymi cięgami, wyczuwał jednak, że jego bunty wprawiały też pana w rozbawienie, sprawiały mu przyjemność, wzruszały go – pod warunkiem że przybierały stosowną formę i zostały odważnie przeprowadzone. Bezładne, prostackie protesty (na przykład kopanie w drzwi stajni) prowokowały do sięgnięcia po bat. Ale i to nie zawsze się zdarzało, pan cenił konia za żywość charakteru, był mu wdzięczny za jego tajemniczą inteligencję – nawet on nie mógł jej zignorować, mimo że czasem przysparzała mu kłopotów i smuciła. Zresztą kochał swojego białego konia i właściwie wcale mu nie przeszkadzało, że musi go szukać po ulicach Manhattanu (tam bowiem koń zazwyczaj się udawał). Dzięki temu miał sposobność spotkać się ze starymi znajomkami i pozaglądać do gospód – w każdej wypijał po kufelku piwa i rozpytywał się, czy ktoś przypadkiem nie widział jego olbrzymiego, pięknego białego ogiera, włóczącego się, jak go Pan Bóg stworzył, bez wędziła, bez uzdy, bez derki.

Manhattan potrzebny był koniowi do życia. Przyciągał go jak magnes, jak próżnia, jak owies, jak klacz, jak ciągnąca się w bezkresną dal, wysadzana drzewami droga. Zszedł z mostu i zatrzymał się. Przed sobą miał tysiące ulic, pustych i białych od śniegu, rozkoszny labirynt, zupełnie cichy, wypełniony jedynie świstem zrywającego się właśnie wiatru, muskającego pokryte dziewiczym śniegiem koleiny. Mijał puste teatry, biura i portowe nabrzeża, przy których sterczały w górę rzędy masztów podobne do czarnych, przyprószonych śniegiem sosnowych zagajników. Mijał ciemne fabryki i opuszczone parki, mijał szeregi małych domków, które rozniecany pod kuchniami ogień napełniał krzepiącym, słodkim ciepłem. Mijał przerażające piwnice, w których tłoczyli się zbieracze szmat oraz bezręcy i beznodzy kalecy. Koło targu otworzyły się drzwi jednego z barów, na ulicę chlusnął strumień wrzątku, wzbijając kłęby pary.

Koń mijał z daleka leżących gdzieniegdzie martwych bezdomnych, zamkniętych na głucho w sztywnych trumnach swoich zamarzniętych ciał. Sanie i wozy wyjeżdżały z targów i ciągnięte dziarsko przez przysadziste konie pędziły głównymi ulicami, podzwaniając dzwonkami. Koń trzymał się jednak z dala od targów – życie wrzało tam nawet przed świtem – i szedł dalej milczącymi wąwozami głównych arterii, co pewien czas mijając stalowe szkielety nowo stawianych budynków, których gorączkową budowę przerwano na zimę. I rzadko tracił z oczu nowe mosty, które spoiły małżeńskim węzłem piękny, kobiecy Brooklyn z bogatym wujem Manhattanem, pozwoliły miastu sięgnąć ręką w głąb kraju, a przy tym kładły kres przeszłości – nie tylko bowiem łączyły odległe ze sobą miejsca i pozwalały przekroczyć głęboką wodę, ale spajały też czas i marzenia.

Powiewając ogonem, koń biegł szybkim kłusem przez puste aleje i bulwary. Poruszał się jak tancerz, co zresztą nie jest dziwne: koń to piękne zwierzę, najbardziej zaś chyba niezwykłą jego cechą jest to, że porusza się tak, jakby zawsze słyszał muzykę. Wiedziony nieokreśloną pewnością, która nawet jego samego wprawiała w zdumienie, biały koń zdążał na południe, w stronę parku Battery, widocznego u wylotu długiej, wąskiej ulicy jako biała równina poprzecinana cieniami wysokich drzew. Prześwitujący za parkiem port nabierał barw w świetle brzasku, falował warstwami zieleni, srebra i błękitu. U kresu tej zimowej tęczy, na horyzoncie, stała masa zwartej bieli – tło, na którym rozpościerało się calutkie miasto – ozłacana pomału promieniami wschodzącego słońca. To blade złoto drżało: wprawiane w ruch wznoszącymi się falami gorąca i światła, wyglądało jak tysiąc odległych miast, jak próg samych niebios. Koń przystanął i buchając parą z nozdrzy, chłonął wzrokiem złote światło, zapatrzył się z zachwytem w niemożliwą i kuszącą dal. Stał na ulicy nieruchomy jak pomnik, złoto tężało zaś i kipiało na horyzoncie w błękitnym łożu. Zdało mu się, że jest to miejsce doskonałe, postanowił więc pójść w tamtą właśnie stronę.

Ruszył przed siebie, lecz szybko przekonał się, że dostęp do parku od strony ulicy zagradza masywna żelazna brama. Cofnął się i spróbował innej drogi, druga brama była jednak zamknięta w identyczny sposób. Skręcał w kolejne ulice, ale wszędzie napotykał ciężkie bramy, żadna z nich nie była zaś otwarta. Gdy tak szamotał się w tym labiryncie, złoto nabrało intensywności, wydawało się, że zakrywa pół świata. Pusta biała polana z pewnością musiała być drogą do tego innego, doskonałego świata, i choć koń nie miał pojęcia, jak mógłby przekroczyć dzielącą go odeń wodę, zapragnął wedrzeć się do Battery, jak gdyby był to jedyny cel jego życia. Galopował rozpaczliwie po ulicach wiodących do bram, przez zaułki, przez zasypane śniegiem zieleńce, nie spuszczając wzroku z ciemniejącego złota.

Gdy dotarł do końca ostatniej, jak mu się zdawało, ulicy wiodącej na polanę, również natknął się na bramę, a ta była zamknięta jedynie na zwykły rygiel. Koń dyszał ciężko, kłęby pary unosiły mu się wokół głowy. Spojrzał przez pręty. Nic z tego – nigdy nie wejdzie do Battery, nigdy nie pocwałuje po błękitnozielonych wstęgach morza ku złotym obłokom. Już miał zawrócić i ruszyć po własnych śladach do miasta, z nadzieją, że uda mu się odnaleźć most i drogę powrotną do Brooklynu – gdy nagle, w ciszy tak głębokiej, że nawet jego własny oddech brzmiał jak szum dalekich fal, usłyszał tupot wielu stóp.

Z początku nikły, narastał nieustannie, szybkie kroki łomotały głucho, aż koń poczuł, jak ziemia lekko drży, jakby gdzieś niedaleko przebiegał inny rumak. Lecz nie był to koń, to byli ludzie – przez pręty czarnej bramy ujrzał w końcu, jak biegną przez park. Pędzili długimi susami, ponieważ wiatr zawiał polanę śniegiem niemal po kolana. Wytężali wszystkie siły, a mimo to biegli jakby w zwolnionym tempie. Nieprędko dotarli na środek łąki, gdy zaś już się to stało, koń spostrzegł, że jeden z nich, biegnący na czele, w istocie ucieka, pozostali zaś, w liczbie może dwunastu, ścigają go. Uciekający mężczyzna ciężko dyszał, czasem przez chwilę rzucał się naprzód jeszcze większym pędem i wysforowywał się kawałek dalej. Niekiedy upadał, ale natychmiast podnosił się i pędził dalej. Jego prześladowcy od czasu do czasu również się przewracali, lecz wstawali wolniej. Zwarta grupa szybko się rozproszyła. Mężczyźni krzyczeli i machali rękoma. Uciekinier milczał głucho, biegł równo, sztywno przebierając nogami – i tylko gdy przeskakiwał przez zaspy i niskie barierki, rozpościerał ramiona na podobieństwo skrzydeł.

Gdy zbliżył się nieco do bramy, koń poczuł do niego sympatię. Spodobały mu się jego ruchy – nie miały tej gracji, co ruchy konia, tancerza, czyli kogoś, kto zawsze słyszy muzykę, ale były zgrabne. Charakter tych ruchów wskazywał też, że nie jest to wcale zwykła gonitwa po śniegu, lecz coś znacznie poważniejszego. Tak czy inaczej prześladowcy doganiali go. Trudno było pojąć, jak to możliwe, okutani byli przecież w ciężkie płaszcze, mieli meloniki, uciekinier zaś, z gołą głową, owinięty był tylko szalikiem i ubrany w zimową kurtkę. Na nogach miał zimowe kamasze, tamci zaś niskie, miejskie buciki, na pewno wypełnione już szczypiącym w stopy śniegiem. Biegli jednak co najmniej tak szybko jak on, może nawet szybciej, byli dobrzy w tym, co robią, widać było, że mają duże doświadczenie.

Jeden z nich zatrzymał się, rozstawił szeroko nogi na śniegu, uniósł oburącz pistolet i wypalił w stronę uciekiniera. Wystrzał huknął echem wśród budynków okalających park, gołębie zerwały się z oblodzonych chodników. Uciekinier zerknął za siebie, a potem pobiegł na ukos, w stronę ulicy, gdzie koń stał właśnie jak zahipnotyzowany. Tamci również zmienili kierunek i doganiali go jeszcze szybciej: biegli po przeciwprostokątnej trójkąta, on zaś skręcił pod kątem prostym. Gdy dzieliło ich nie więcej niż dwieście stóp, kolejny prześladowca zatrzymał się i wypalił z pistoletu. Strzał huknął tak blisko, że koń otrząsnął się z odrętwienia i odskoczył do tyłu.

Uciekinier dopadł do bramy. Koń cofnął się za jakąś szopę. Nie chciał mieszać się do zajścia. Ciekawość sprawiła jednak, że nie był w stanie długo usiedzieć w ukryciu: zaraz wychylił głowę za węgieł szopy i obserwował rozwój wypadków. Uciekinier gwałtownym wymachem ręki otworzył rygiel, przebiegł przez bramę i zatrzasnął ją za sobą. Z trudem łapiąc oddech, wyciągnął zza pasa masywny stalowy sztylet i zaklinował nim zasuwę. Potem obrócił się i z udręką w oczach puścił się biegiem wzdłuż ulicy. Pościg był już niemal przy płocie, gdy mężczyzna pośliznął się na zamarzniętej kałuży. Upadł jak kłoda, uderzając mocno głową o ziemię, poturlał się na bok i znieruchomiał. Koń z łomoczącym sercem przyglądał się, jak prześladowcy wspinają się na płot, zwarci jak oddział żołnierzy. Od razu było widać, że to przestępcy: mieli dziwne, krzywe twarze, wydatne łuki brwiowe, cofnięte podbródki, nosy i uszy jakby źle przyszyte, czoła groteskowo niskie (linia włosów zaczynała im się niemal nad samymi brwiami, żaden lodowiec nigdy nie zawędrował tak daleko na południe). Okrucieństwo biło od nich jak snopy iskier z kowadła. Któryś znów sięgnął po pistolet, lecz inny, najwyraźniej przywódca, zawołał:
– Nie! Nie tak. Już go mamy. Zrobimy to pomału, nożem. – I dalej wspinali się na płot.

Gdyby Peter Lake – tak bowiem nazywał się ścigany mężczyzna – nie ujrzał konia zerkającego zza szopy, może nie podniósłby się już z ziemi.
– Źle z tobą, durny łajdaku, skoro nawet koń się nad tobą lituje – powiedział głośno do siebie, po czym poderwał się na równe nogi i wyciągnął rękę do zwierzęcia. Prześladowcy nie widzieli, że za szopą stoi koń, sądzili więc, że postradał zmysły lub próbuje ich zmylić jakąś sztuczką.
– Koniu! – zawołał Peter Lake. Koń cofnął głowę. – Koniu! – krzyknął raz jeszcze i rozpostarł ramiona. – Błagam!
Prześladowcy zeskakiwali już z płotu na ulicę. Nie spieszyli się: ulica była pusta, a ścigany, oddalony już ledwie o parę stóp, stał nieruchomo. Byli pewni, że już go mają. Serce Petera Lake’a łomotało tak mocno, że trząsł się na całym ciele. Czuł się głupio, był bezsilny jak psująca się maszyna.
– O mój Jezu – powiedział drżącym głosem, jak mechaniczna zabawka. – O Jezu, Maryjo i święty Józefie, ześlijcie mi opancerzony walec drogowy.

W tym momencie wszystko już zależało od konia. Zwierzę rzuciło się naprzód przez zamarzniętą kałużę i schyliło kark. Peter Lake sprężył się, zarzucił ramiona na tę białą, długą jak u łabędzia szyję i wskoczył mu na grzbiet. Od razu odzyskał animusz, mimo że mroźne powietrze znów zadrżało od pistoletowego wystrzału. Zespolony z uciekinierem w jedną istotę, koń obrócił się i przysiadł leciutko na tylnych nogach, zbierając oddech i siłę do biegu. Peter Lake odwrócił się w stronę prześladowców i zaśmiał im się prosto w twarz. Całe jego jestestwo wypełnił czysty, lekki chichot. Koń wyprysnął wreszcie przed siebie i pogalopował ulicą, pozostawiając Pearly’ego Soamesa i gang Krótkich Ogonów daleko za sobą, opartych o żelazne pręty bramy, strzelających z pistoletów i miotających przekleństwa. Jedynie Pearly zachowywał spokój: przygryzł dolną wargę, zmrużył oczy i obmyślał, jak inaczej schwytać ofiarę. Huk wystrzałów był ogłuszający.

Peter Lake był już poza ich zasięgiem. Wzbijając tumany śnieżnego pyłu, koń galopował między ciemnymi witrynami sklepów, unosił go na północ przez budzące się miasto.

 
Wesprzyj nas