O muzyce w cieniu Hitlera, literaturze w cieniu zbrodni, miłości w cieniu wojny


Greta przeczuwała, jak to wszystko się skończy. Obsesja jej męża na punkcie niedokończonej opery Wagnera. Mrożący krew w żyłach pamiętnik pewnego Francuza, poprzedniego właściciela domu. Wojna. I dzień, w którym Rosjanie zajęli jej miasto, jej dom, jej życie…

I tylko ten młody Polak, przypadkowy współlokator, nie pasuje do przeklętej układanki historii. Jego syn, kilkuletni chłopiec z opowieści Grety, zaczyna na nowo stwarzać świat. Świat, który już dawno przeminął.

Przepiękna, misternie skonstruowana powieść o nieistniejącym już wielokulturowym świecie, w którym przenikały się różne tradycje i nacje. O Wolnym Mieście Gdańsku i tajemniczej operze Wagnera, która zmieniła życie pewnego kompozytora i jego żony. O fleciście z Hameln i przemarszu szczurów, które w posępnej ciszy wędrują ulicami Gdańska. O muzyce w cieniu Hitlera, literaturze w cieniu zbrodni, miłości w cieniu wojny i o niezwykłej przyjaźni małego chłopca ze starą Gretą.

Paweł Huelle
Śpiewaj ogrody
Wydawnictwo Znak
Premiera: 13 stycznia 2014


Po latach widzę jego szorstkie dłonie, które trzymały nie wiosło, tylko lejce dwukonnego zaprzęgu, a jednak mimo tej różnicy pan Bieszk wypływa z krainy pamięci jako przewoźnik nie z jednej dzielnicy miasta do drugiej. Może nazywał się Bieszke? Na pewno nie Bieszczański. Kaszubi nie nosili takich nazwisk. Przynajmniej nie ci, których znaliśmy z targu w Oliwie, Gdańskiej Wyżyny albo wiosek na Helu. Więc niech już tak zostanie – Bieszk. Dlaczego jednak zaczynam od niego? Miał powykręcane reumatyzmem palce, symetryczne blizny na obu policzkach, zawsze trzydniowy zarost, który nigdy nie stawał się regularną brodą, pachniał przy tym cały tabaką, końmi i ciężką pracą, a ulgę w niej przynosił mu od czasu do czasu łyk czegoś mocniejszego.
Kiedy zaciął batem Gniadosza i Baszkę, gdy wóz załadowany naszym dobytkiem zaczął powoli toczyć się aleją lipową w dół, do bruku ulicy Polanki, spojrzałem za siebie i w oknie dużego pokoju, za pożółkłą firanką ujrzałem panią Gretę. Kiwała dłonią najwyraźniej tylko do mnie, jakbym był jej wnukiem. Jakby chciała zatrzymać mnie jeszcze na chwilę po tamtej stronie. Ale Bieszk z kozła już podśpiewywał po kaszubsku: – Chcemë so wëpic z ti malnczi bùdelczci(1) – czemu nieśmiało towarzyszył, pomrukując, mój ojciec. Mama milczała. Jednak po chwili, gdy wóz turkotał już na Polankach, powiedziała:
– Nareszcie. Coraz dalej od Niemry!

Kopyta perszeronów człapały o kamienie ułożone tutaj za czasów kajzera Wilhelma, a ja byłem właściwie szczęśliwy, że przeprowadzimy się do nowego mieszkania, w którym nareszcie będę miał własny kąt. Właśnie mijaliśmy przęsła zerwanego mostu umarłej linii kolejowej, które – niczym żebra starożytnego mamuta – oddzielały tamtą część Oliwy od Wrzeszcza, gdy pan Bieszk odwrócił się z kozła do mnie, pytając:
– Wëzgódka(2)?
Skinąłem głową w oczekiwaniu.
– Co to je: nie bòdze, chòc mô rodżi, nie chòdzy, chòc mô nodżi(3)?
– Stół – odparłem natychmiast.
Ledwie przytaknął i natychmiast zadał następną zagadkę.
– Co to je: je zeloné, wisy na drzewie i spiéwô(4)?
Nie znajdowałem odpowiedzi. Pan Bieszk uśmiechnął się tryumfalnie i wreszcie powiedział:
– To je sledz!
– Ale śledź nie jest zielony – zawołałem.
– Czej të gò wëmalëjesz, tej òn mdze zelony(5).
– Ale śledzie nie wiszą na drzewach – wątpiłem.
– Czej të gò pòwiesysz, tej òn mdze wisôł(6).
– No, ale śledź nie śpiewa – wątpiłem.
– To jo tak rzekł – uśmiechnął się pan Bieszk – żebës nie wëzgódł. Ojciec, który siedział obok mamy na drewnianej ławeczce, zaśmiał się cicho, a pan Bieszk uznał, że musi jeszcze coś do mnie powiedzieć. Przeszedł w tym momencie na polski.
– I co się smucisz? Nie ma co. Przeprowadzka to nie wojna. Nie pożar. Nie choroba. To początek. A nié kùńc(7) – zakończył jednak po swojemu.

Słońce schowało się za ciężkimi chmurami. Siąpił drobny deszcz. Mało było walizek, dużo za to tobołków, drobnych pakunków, pudełek, worków, całe mnóstwo luźnych przedmiotów: młynek do kawy, termofor, maleńki zegar szafkowy, jakieś poduszki, książki, deszczułki na przyszłą szafkę do przedpokoju, kilka par butów, radio lampowe z patefonem, garnki: słowem, prawdziwa przeprowadzka biedaków. Pan Galiński, który już mieszkał w nowym domu – na pierwszym piętrze – pomagał nam nosić rzeczy do naszych dwóch pokoi na parterze. Bieszk też pomagał. Więc poszło szybko. Furmanka stała naprzeciw domu: konie skubały sobie trawę z łąki, a mój ojciec – kiedy już wszystko zostało wniesione – poprosił Bieszka i Galińskiego na poczęstunek. W kuchni, gdzie nie było jeszcze białego kredensu z mlecznymi szybkami ani taboretów, ani nawet stołu, trzej mężczyźni stali przy oknie nad otwartą butelką czystej wódki, zagryzali słoniną, ogórkami i chlebem i byli szczęśliwi, bo przecież tego dnia nie mieli już cięższej pracy, zupełnie jakby nastało święto w powszedni dzień. W łazience, gdzie jeszcze pachniała ostro olejna farba lamperii, przy wannie królowała żeliwna, wysoka kolumienka z małym piecykiem pod spodem.
– Musisz się nauczyć podkładać ogień – powiedziała mama – żeby była ciepła woda. To będzie zawsze twoje zadanie.

Więc najpierw na sam spód poszła gazeta, „Głos Wybrzeża”. Na nią szczapki drewna. Potem nieco grubsze, krótkie polana. Dopiero po dobrej chwili – jak ogień zabuzował – trzeba było dorzucić dwie szufelki węgla ze stalowej skrzynki. Blask płomieni zza żeliwnej kratki był na tyle mocny, że wyłączyłem światło elektryczne i od razu polubiłem swoje nowe zajęcie.
Mężczyźni w tym czasie skręcali dwa łóżka: pierwsze drewniane w sypialni rodziców, a potem żelazne, znacznie mniejsze, w moim pokoju, po czym wrócili do kuchni, ani przez chwilę nie przerywając głośnej rozmowy. Historia wkraczała właśnie w moje ulubione regiony fikcji, która zanim stała się opowieścią, brała przecież swój początek z realnych zdarzeń, takich jednak, jakich nikt nie byłby sobie w stanie wyobrazić. Mój ojciec właśnie porzucił na Motławie kajak, cisnął za siebie wiosło, a wraz z nim całe swoje dawne życie, i z małym plecakiem ruszył pierwszą wypaloną ulicą szukać nowego życia, pośród dymiących jeszcze ruin domów i kościołów, przeskakując niepogrzebane trupy ludzi i koni, omijał resztki wojennych sprzętów tarasujące niejedno przejście czy skrzyżowanie, gdzieniegdzie zatrzymywał go jakiś sowiecki patrol, lecz żaden nie potrafił mu wyjaśnić, gdzie znajduje się ów mityczny PUR, dokąd musiał dotrzeć, aby otrzymać przydział na coś do jedzenia i kwit wraz z urzędowo wyznaczonym adresem. Dopiero na politechnice, gdzie dotarł po godzinnym forsownym marszu i gdzie potwierdzono, że może się zapisać na pierwszy trymestr budowy okrętów, ale dopiero za parę tygodni, jak ruszy rekrutacja, dopiero więc tam, na jego przyszłej uczelni, wskazali mu adres owego magicznego PUR-u, dokąd znów wędrował piechotą, wracając do spalonego Śródmieścia wzdłuż Wielkiej Alei, na której rozoranych pociskami torowiskach stały wypalone tramwajowe wozy bez szyb i czołowych świateł, niczym procesja kalekich, obrzydliwych ślepców.

– A nie żal było panu porzucić ten kajak na Motławie? – dziwił się Galiński. – Przecież wtedy to musiało kosztować sporo grosza. Albo można było wymienić na jedzenie, co najmniej dwie puszki marmolady albo jedną tuszonkę!
– Nie było zapotrzebowania na kajaki w tamtym czasie – odparł spokojnie ojciec. – Poza tym zrobiłem nim prawie siedemset kilometrów, najpierw Dunajcem, potem Wisłą. Miał więcej łat niż my wszyscy lat. Dziurawa krypa. Gorsza od starej kaszubskiej płaskodenki. Drewniany złom.
Wiedziałem, że zaraz nastąpi w ulubionej przeze mnie opowieści o początku zwrotny moment – na kwadrans przed zamknięciem biura PUR-u, gdzie w wąskim korytarzu kłębiło się mrowie zrozpaczonych ludzi, mój ojciec spojrzał na pana Bieszka, a pan Bieszk spojrzał na mojego ojca i od razu się zaprzyjaźnili. Bieszk wiedział, jak dostać się do najważniejszego urzędnika bez kolejki, ale nie umiał napisać po polsku podania, po kaszubsku nikt by tego nie zechciał wziąć do ręki, a niemiecki – jakim nabazgrał kiedyś do matki aż trzy kartki z frontu – nie był już językiem urzędowym, niemiecki na własne życzenie sam się w Gdańsku na całe lata wyłączył z użycia – więc ojciec szybko, na kolanie, śliniąc kopiowy ołówek, napisał panu Bieszkowi co trzeba: prośbę o zwrot dwóch koni, które dzień wcześniej, wraz z furmanką, zarekwirował mu sowiecki wojskowy patrol na potrzeby Czerwonej Armii, i weszli tak przed oblicze najważniejszego urzędnika PUR-u, z podaniem o zwrot rolniczego zaprzęgu i ustną prośbą o przydział miejsca do spania dla mojego ojca.
Nic nie załatwili.

– Mieszkań wolnych nie ma. Wszystko już zajęte. Zjeżdżają wciąż. Z Wilna. Z Lidy. Ze spalonej Warszawy. Ze Lwowa. Z Tarnopola. Musi pan czekać – zwrócił się urzędnik do ojca. – Jak wyrzucimy za pół roku Niemców, na pewno coś się zwolni. Cały Wrzeszcz i Sopot musimy wykwaterować. Ale na razie nie ma pociągów. Szwaby powysadzały mosty i tory. Kacety powinniśmy zapełnić nimi. Niechby sobie pomieszkali sezon w Stutthofie. Pod dymkiem z krematorium. W smrodzie baraków. No, chyba że zdecyduje się pan – urzędnik zdjął na chwilę okulary w rogowych oprawkach i przecierał szkła – zamieszkać przy rodzinie niemieckiej. Ma to jeden plus. Jak już wyjadą, może pan się starać o większy metraż, na przykład zająć dwa pokoje.
Ojciec nie miał ochoty na takie rozwiązanie. Został wpisany na listę oczekujących. Bieszkowi urzędnik zaś poradził, żeby dał spokój – to bowiem, co przejmuje Czerwona Armia, ginie na amen. Jak kamień w wodę. Widząc ich smętne miny, doradził:
– Możecie udać się do radzieckiej komendantury. Tam jest prawdziwa władza. Oni czasami lubią spełniać prośby biednych ludzi. O ile was od razu nie aresztują.
Tak, to była druga odsłona mojej ulubionej historii o początku: pan Bieszk i mój ojciec przed budynkiem sowieckiej komendantury miasta, kiedy się zastanawiają: wchodzimy czy nie. Z dwoma podaniami: tym pana Bieszka, podstemplowanym przez polskiego urzędnika, i drugim – z prośbą o kwaterunek dla mojego ojca, które urzędnik zechciał łaskawie sam wystawić. Więc weszli. Bocznymi drzwiami. Zrewidowani dokładnie. Czekając w pakamerze, pod uważnym spojrzeniem wartownika o lekko skośnych oczach. A potem: lustrzana sala balowa pałacyku. Jedynego, który nie spłonął w Śródmieściu. Stół ustawiony w podkowę.

Komendant generał lejtnant Siemion Mikulski siedział u szczytu. Po jego obu skrzydłach – lewym i prawym – oficerowie. Pułkownicy, majorzy, kapitanowie, lejtnanci. I ordynansi – stojący za krzesłami. Stół uginał się od jedzenia i trunków. Z pobliskich hoteli, już spalonych, ale o głębokich, do niedawna zasobnych piwnicach: Vanselow, Deutsches Haus, Hansa, Metropol, Continental. Komendant był nad wyraz uprzejmy. Zanim pan Bieszk i mój ojciec się odezwali, posadził ich obok siebie i kazał wypić wspólny toast za pabiedu i za Stalina. Wypili. Wtedy dopiero pan Bieszk i ojciec dostrzegli fryzjera w białym kitlu. Niemieckiego jeńca. Stał za komendantem z kryształową karafką kwiatowej wody i kiedy tamten przełknął szklankę trunku, fryzjer ów, z pomocą gumowej gruszki i wężyka podłączonych do karafki, wtłaczał w rozwarte usta komendanta dekokt kolońskiej wody. Trzema szybkimi pufnięciami. I wycofywał się o krok, z szacunkiem, za krzesło komendanta, pod muszką dwóch pepeszy adiutantów. Zadanie swoje spełniał z najwyższą godnością i maestrią, zupełnie tak, jakby przez wszystkie lata swojej fryzjerskiej pracy na Oruni przygotowywał się wyłącznie do tej misji. Zatem jedli i pili pan Bieszk i mój ojciec w towarzystwie radzieckich oficerów, dawno już minęła północ, wypito toasty za wygrane bitwy od Kurska po Stalingrad, adiutanci rozesłani na cztery strony świata wreszcie powrócili z dobrymi wiadomościami, kładąc przed komendantem miasta już tylko do podpisu dwie urzędowe bumagi: pierwszą o tym, że kiedy pan Bieszk, rolnik ze wsi Rębiechowo, zgłosi się w ciągu następnych trzech dni z tym oto dokumentem, z działu transportu zostaną mu wydane dwa zdrowe pociągowe konie, a w miarę możliwości także furmanka, którą omyłkowo nadgorliwy patrol zatrzymał. Wyżywienie narodu polskiego, wyniszczonego wojną, jest zadaniem ważnym – dopisał własnoręcznie komendant i złożył zamaszysty podpis, po chwili podpisując także przydział jednego pokoju przy Pelonkerweg dla mojego ojca, ważnego pracownika – jak głosił dokument – stoczni.

Komendant sam przyłożył pieczęcie, wypili strzemiennego za przyjaźń, a także za światowy proletariat, fryzjer Niemiec raz jeszcze odświeżył rozwarte usta komendanta i już wychodzili z lustrzanej sali balowej pan Bieszk i mój ojciec, podtrzymując się wzajemnie pod ramię, wspierając każdy ryzykowny krok, bo przecież na podłodze pełno było potłuczonego szkła, a jeden z lejtnantów, który przespał podpisywanie i pieczętowanie – teraz obudzony, ujrzawszy nagle dwóch cywilów oddalających się od stołu, wyrwał adiutantowi pepeszę i zaczął pruć w ich stronę serią, na szczęście niecelnie, bo drugi, nieco przytomniejszy lejtnant podbił lufę ku górze, więc kule odłupywały z sufitu sztukaterię, cięły niczym brzytwa kryształowe żyrandole, roztrzaskiwały górne partie luster, rozszarpywały ramy i płótna obrazów, gwizdały w okna i wraz z potężnym uuuurrrrraaaaa, które wyrwało się z oficerskich gardeł, przygięło pana Bieszka i mojego ojca nieco do parkietu, na szczęście już byli w drzwiach i usłyszeli jeszcze potężny ryk komendanta – Durak, nie strieliaj!!! – by chwilę potem znaleźć się na ulicy między spalonymi kościołami Świętej Elżbiety i Świętego Józefa, wiodącej do dworca.

Galiński, który nie słyszał jeszcze nigdy tej historii, stał wpatrzony to w mojego ojca, to w pana Bieszka, bo byli jak operowy duet, gdy jeden kończył frazę, drugi natychmiast ją podejmował, nie zmieniając tonacji – a wszyscy trzej stali przy oknie, ich sylwetki odbijały się w szybie nieokrytej jeszcze firankami, tak jak żarówka bez klosza i postać mamy, która właśnie stawiała na rozgrzanej już płycie westfalki imbryk na herbatę, moja sylwetka też mignęła na moment między nimi w ciemnym zwierciadle szyby – przemknąłem przed drzwiami kuchni, mówiąc szybko – dobranoc – wiedziałem, że za chwilę moja ulubiona opowieść o początku przejdzie w fazę trzecią, najdziwniejszą i niesamowitą: szli dobrą godzinę pan Bieszk i mój ojciec Wielką Aleją i tam, gdzie zaczyna się Wrzeszcz, znów jak w Śródmieściu zaczęły ich śledzić puste oczodoły okien, osmalone mury, szkielety kamienic, wraki ciężarówek i zupełna, niesamowita cisza, w której nieśmiały, wczesny brzask doświetlał schodzący właśnie za leśne wzgórza księżyc. Z Adolf-Hitler-Strasse skręcili w ówczesną Hochstriess, czyli dzisiejszą Słowackiego, kłócąc się nie na żarty co do przyczyny śmierci niemieckiego jeńca, fryzjera od wody kwiatowej. Obaj widzieli to w lustrze, bo umykając przed serią z pepeszy, nie oglądali się przecież za siebie, więc ogromne zwierciadło wiszące nad dwuskrzydłowymi drzwiami pokazało im to, co działo się przy stole, ale każdemu inaczej.
– To musiał być rykoszet – twierdził ojciec – odbity od sufitu, trafił fryzjera w sam czubek głowy, potem kula przeleciała w dół, wypadła przez brodę i jeszcze szklany flakon z wodą kwiatową rozbiła, zanim fryzjer upadł twarzą na obrus, obok zdziwionego komendanta miasta.
– Nié – upierał się Bieszk – to tak nie bëło. Jak òbudzony lejtnant z pepeszë zaczął pruc, frizjéra(8) zrobił krok w przódk(9), nieù(10), a tédë adiutant z tëłu, nie wiedzącë, co bandze, hùknął gòlibrodã w łeb z pistólu(11). Od tyłu.
– Jak by mu strzelił w tył głowy z tak bliska, to czaszka by pękła jak tykwa – upierał się ojciec.

I tak dyskutowali o świcie, idąc w kierunku przedmieścia. Po lewej stronie szumiała im Strzyża, ujęta w tej części swojego biegu w ceglano-kamienne koryto, po prawej mieli stare pruskie koszary opuszczone przez ducha pruskiego na zawsze, choć niezajęte jeszcze przez polskie ludowe wojsko i nagle, za sobą, od strony Adolf-Hitler-Strasse usłyszeli dziwny dźwięk, narastający szum, odmienny jednak od tego, jaki wydawała rzeczka, szum, który najpierw nieśmiało wkradał się w plusk wody, potem dorównywał mu w sile dźwięku, aż wreszcie zakrywał go i dominował na całej ulicy. Ile ta żywa rzeka miała szerokości?
– Dzesãc(12) métrów – przypomniał sobie teraz Bieszk. – To wëzdrzało jakbë diôbłë z lincucha spùszczac(13)!
– Kazy(14) – ojciec zwrócił się do Bieszka po imieniu – co ty pleszczesz(15)? To było co najmniej na dwadzieścia metrów szerokie.
– Może dzesãc i piãc, jo, ale taczi szeroczi(16)?
– Policz tylko – ojciec odchylał palce – ze trzy metry chodnika przy płocie koszar. Potem ulica szeroka, powiedzmy, na dziesięć, jedenaście metrów. A tam, z drugiej strony od krawężnika do rzeczki, jeszcze ze cztery metry – trawa z wydeptaną ścieżką. I one wypełniały to wszystko, biegły wszędzie.
– Biegły… To znaczy kto? Jakieś dzieci? – dziwił się Galiński.
– Szczury – odpowiedzieli równocześnie, na dwa głosy pan Bieszk i mój ojciec.

Początek szarej rzeki budził strach. Gryzonie, które szły na przedzie w nieregularnej szpicy, popędzane były i popychane przez następne. Szczury z drugiego, trzeciego, czwartego szeregu wskakiwały na te z przodu i po ich grzbietach usiłowały zająć miejsce przewodników. Popiskiwały przy tym i tratując się, gryzły. Za tą wzrastającą falą rozlewał się nieco bardziej regularny pochód. Pan Bieszk i mój ojciec w ostatniej chwili zdołali wskoczyć na ceglany murek ogrodzenia koszar i trzymając się żeliwnych sztachet płotu, spoglądali w dół. Te szczurze spojrzenia małych ślepi, które ich omiatały, mówiły z żalem: „Jaka szkoda, że nie chcieliście zostać na ulicy, najpierw ogryzłybyśmy wam pięty, potem kostki, a kiedy już padlibyście na bruk, poszłoby szybciutko, jak z gąsienicą w mrowisku”. Inne znów dodawały: „Tylko trzymajcie się mocno! Po tych, którzy spadają z ceglanych murków pruskich koszar, na bruku kości pozostają”. Jeszcze inne, bardziej zawzięte, raczyły wyjaśnić: „Myślicie, żebyśmy tam nie weszły? Nie dostały was? Phi, co za sztuka! Nie takie piramidki potrafimy układać z samych siebie, nawet na piętra się wspinamy. Tylko nasz pośpiech was ocala, głupcy!”.

Ile to mogło trwać? Co najmniej pół godziny, może czterdzieści parę minut. Tu obaj odbiorcy szczurzej defilady byli zgodni: lekko zdrętwiały im ramiona od trzymania się żeliwnych sztachet. I nie od razu zeskoczyli na chodnik. Czekali, aż ostatni szereg szczurzej rzeki zniknie w odległej perspektywie ulicy, gdzieś obok spalonego czołgu, jakby obrały kierunek leśnych wzgórz, które otaczały pierwszą za miastem wioskę Brentau.
Bieszk powinien maszerować właśnie w tamtym kierunku, ale za koszarami skręcił wraz z ojcem w prawo, bo postanowił odprowadzić go na Pelonkerweg, a potem wrócić do swojego Rębiechowa na skróty, przez las. Moja ulubiona opowieść o początku zbliżała się nieuchronnie do czwartej, finałowej części, ale tym ra- zem nie została wykonana: Galiński pożegnał się i poszedł na górę, wkrótce po nim pan Bieszk opuścił nasze nowe mieszkanie, ojciec odprowadził go przed dom, przez okno widziałem, jak zapala naftową lampę przyczepioną na tyle furmanki, podczas gdy Bieszk taką samą rozjarza z przodu, na kołku po lewej stronie kozła, Gniadosz i Baszka bez żadnej komendy ruszają wolno po łące, skręcają na kocie łby ulicy, mój ojciec stoi pod kasztanem i macha panu Bieszkowi na pożegnanie, patrząc, jak słaby płomyk naftowej lampy, która ruszała się jak wahadło zegara, niknie w ciemnościach.

Przypisy
1 Napijmy się z tej buteleczki.
2 Zagadka.
3 Co to jest: nie bodzie choć ma rogi, nie chodzi choć ma nogi?
4 Co to jest: zielone, wisi na drzewie i śpiewa?
5 Jak go pomalujesz, to on będzie zielony.
6 Jak go powiesisz, to będzie wisiał.
7 Koniec.
8 Fryzjer.
9 Do przodu.
10 Nieuważnie.
11 Pistoletu.
12 Dziesięć.
13 To wyglądało jakby diabły z łańcuchów spuścić!
14 Kazik.
15 Ględzisz.
16 Może dziesięć i pięć, tak, ale takie szerokie?

 
Wesprzyj nas