Te dwa miesiące epopei walczącej Warszawy to były przecież historie młodych ludzi, którzy przez przypadek znaleźli się w samym środku piekła.


Przejmujące losy. Wzruszające historie. Niewiarygodne przypadki. Miłość, która chce zwyciężyć śmierć. Czasem się to udaje, często nie.

Autor dotarł do niezwykłych relacji powstańców. I tak, wśród wielu książek o Powstaniu Warszawskim, powstała wyjątkowa. 63 dni walki i 63 nocy, kiedy czułość do drugiej osoby pozwalała zapomnieć na chwilę o koszmarze wojny.

Sławomir Koper
Miłość w Powstaniu Warszawskim
Wydawnictwo Czerwone i Czarne
Premiera: wrzesień 2013

Od autora

Urodziłem się w Warszawie i z tym miastem związane jest moje życie. Od wczesnego dzieciństwa słuchałem opowieści o Powstaniu Warszawskim, codziennie chodziłem po miejscach, w których wydarzyła się największa tragedia w dziejach miasta. Wydarzenia z sierpnia i września 1944 roku były zawsze częścią mojej świadomości i zapewne tak już zostanie na zawsze.
Bardzo chciałem napisać książkę, która przedstawi powstanie zupełnie inaczej niż dotychczasowe pozycje wydawnicze, dlatego tragedia miasta i jego mieszkańców pojawia się tu wprawdzie na każdej stronie, ale znajduje się właściwie na marginesie wydarzeń. Tematem głównym jest bowiem miłość przedstawiana w najróżniejszych wariantach. Jak zwykle opisuję wydarzenia poprzez ludzkie biografie, uważam bowiem, że ta forma szczególnie przemawia do wyobraźni.

Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie zaoferował czytelnikom informacji mogących ich nieco zaszokować. I nie chodzi tutaj tylko o poziom bestialstwa okazywanego przez okupanta podczas tłumienia powstania. Te dwa miesiące epopei walczącej Warszawy to były przecież historie młodych ludzi, którzy przez przypadek znaleźli się w samym środku piekła. I przyjmowali najróżniejsze postawy. Bohaterstwo, miłość i bezinteresowna pomoc sąsiadowały z nadużywaniem alkoholu czy zwyczajnym szabrem. Powstańcy wcale nie mówili pięknym językiem, jak z filmów i nie odwoływali się co chwila do Boga i Ojczyzny. Znaleźli się w skrajnie ekstremalnej sytuacji, ale obok toczyło się normalne życie z jego wszystkimi przejawami, zarówno godnymi pochwały, jak i moralnie dwuznacznymi.
Z rozmysłem unikałem polityki. Od tego są inni specjaliści – ja uważam się za historyka życia codziennego. Zawsze zresztą twierdziłem, że ludzka mentalność niewiele zmieniła się w ciągu tysiącleci. Kierują nami te same instynkty i te same pragnienia bez względu na otoczkę kulturową. A o politykach w czasie Powstania Warszawskiego napisano już właściwie niemal wszystko.

W książce, którą mają Państwo przed sobą, przedstawiłem losy osób zarówno powszechnie znanych, jak i niemal zupełnie anonimowych. Bo tak też było w Powstaniu Warszawskim, w którym obok siebie walczyli i ginęli luminarze polskiej kultury oraz zwykli mieszkańcy miasta. Cechą wspólną moich bohaterów jest wiek, wszyscy byli bardzo młodymi ludźmi, którzy przede wszystkim chcieli żyć i cieszyć się życiem. Gdy przez kilka lat niemieckiej okupacji nie było to możliwe, starali się swoje marzenia zrealizować na kawałku niepodległej Polski ograniczonym powstańczymi barykadami.

Niewykluczone, że niektórzy czytelnicy mogą być zaskoczeni wizerunkami Jana Nowaka-Jeziorańskiego i Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Wydaje mi się, że przytoczone przeze mnie fakty nie zaszkodzą ich obrazowi, a dodadzą im tylko ludzkich cech. Dla specjalistów nie jest bowiem tajemnicą, że słynny „kurier z Warszawy”, delikatnie mówiąc, nie najlepiej traktował swoją żonę, którą poślubił podczas powstania. Choć bez niej był bezradny i gdy zmarła, nic już właściwie nie napisał. Bo chociaż miał fachową asystentkę, to zabrakło tej jedynej osoby, która całą jego działalność potrafiła usystematyzować i nadać jej właściwy format. Sama pozostając w cieniu męża i tylko ciesząc się jego dokonaniami.

Podobna sytuacja zaistniała w przypadku Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Barbara była dla poety kimś więcej niż tylko partnerką życiową, ona naprawdę była muzą artysty, która potrafiła zmienić jego sposób postrzegania wielu spraw. Bez niej właściwie czuł się zagubiony, nierozumiany. A ona nie chciała żyć bez niego i umierała, będąc przekonana o jego śmierci.

Przedstawiłem również historie przeciętnych młodych ludzi, którzy tym tylko różnili się od dzisiejszej młodzieży, że nosili biało-czerwone opaski i strzelali do wroga. Poza tym mieli podobne pragnienia, w których miłość odgrywała znaczącą rolę. I to nie tylko ta potwierdzona przysięgą na ślubnym kobiercu, lecz także uczucie bez zobowiązań na przyszłość. Tak było od początku dziejów i powstanie nie było pod tym względem żadnym wyjątkiem.

Historyk zajmujący się warszawską apokalipsą znajduje się w wyjątkowo trudnej sytuacji, ponieważ musi się zmierzyć ze świętością narodową i legendą, której nie zniweczyły żadne zabiegi. Z jednej strony mamy ugruntowany w powszechnej świadomości wyidealizowany obraz powstańczej Warszawy, a z drugiej dokumenty i wspomnienia. Przyznam się, że czasami sam byłem zdumiony, gdy docierałem do pewnych informacji. Nie ma co ukrywać, zarówno PRL, jak i polska emigracja dobrze wywiązały się ze swojego zadania, narzucając nam pewien sposób postrzegania walczącej Warszawy. Ostatnie lata jeszcze bardziej ten klasyczny obraz utrwaliły i poruszanie niektórych tematów może być uznawane za szarganie świętości. Ale historia nigdy nie jest wyłącznie czarno-biała, jak to z reguły opisują nasi historycy. Ma wiele kolorów, tak jak barwne jest codzienne życie i barwni są jego bohaterowie.

Inny problem wiąże się ze specyfiką źródeł dotyczących dziejów Powstania Warszawskiego. Z setek pamiętników uczestników walk część wydana w okresie PRL została odpowiednio ocenzurowana, podobnie jak wypowiedzi radiowe czy telewizyjne. Czas jest bezwzględny i obecnie spisywane wspomnienia żyjących powstańców mają bardzo różną wartość historyczną. Od rozpoczęcia walk w stolicy minęło już prawie siedemdziesiąt lat, zatem wiele wydarzeń i osób zniknęło w mrokach niepamięci. Zdarza się więc, że wywiady przeprowadzone współcześnie przedstawiają pewne fakty w zupełnie innym świetle niż relacje sprzed lat. I nie ma to nic wspólnego z polityką, a raczej z zaawansowanym wiekiem rozmówców.

Oddzielnym kłopotem jest kwestia identyfikacji członków powstańczych oddziałów. Jak wiadomo, posługiwano się pseudonimami, a przecież w stolicy walczyło kilkadziesiąt tysięcy osób. Normalne więc było, że pseudonimy się powtarzały, a historyk poszukujący w indeksach osobowych przeżywa chwile grozy, gdy znajduje kilkudziesięciu „Wojtków” czy „Wicków”. Ale żeby było jeszcze trudniej, to ludzie używający tych samych pseudonimów często też walczyli w tych samych oddziałach. Jeżeli dodać, że pseudonimy zazwyczaj tworzono od nazwisk, które miały podobne brzmienie, to obraz zamieszania jest już kompletny. Nawet tak rzadkie pseudonimy, jak „Szczerba” (jeden z bohaterów mojej książki), nosiło kilku powstańców. W oddziale „mojego” porucznika „Szczerby” znalazłem trzech „Tygrysów”, a do tego dwóch rodzonych braci o nazwisku Hałko. Z tym że jeden pisał swoje nazwisko przez „ch” (urodził się w Rosji), a drugi przez „h”. Nosili ten sam pseudonim („Cyganiewicz”), a w oddziale był jeszcze inny Chałko wcale z nimi niespokrewniony. Żeby sprawę jeszcze bardziej zagmatwać, trzeba dodać, że w powstaniu brali udział siostra i stryj noszący to samo nazwisko.

Książka ta jest pierwszą z serii, które chciałbym poświęcić Powstaniu Warszawskiemu. Materiał źródłowy jest bowiem niezwykle bogaty i umożliwia penetrację nieporuszanych dotychczas problemów. Jako następną planuję publikację o życiu codziennym powstańców, uważam bowiem ten temat za fascynujący i mało znany.

Na zakończenie chciałbym bardzo podziękować pani Barbarze Bobrownickiej-Fricze („Wilii”), która poświęciła mi nieco czasu i wyjaśniła zawiłości uczuciowe pomiędzy swoimi nieżyjącymi już znajomymi z batalionu „Bończa”. Bez tych wskazówek cała opisana przeze mnie historia byłaby znacznie uboższa i pozbawiona właściwej puenty. Dziękuję również pani Ninie Wunderlich, bratanicy Zbigniewa Blichewicza „Szczerby”, za informacje dotyczące stosunków rodzinnych stryja. Bardzo dziękuję też Marcinowi Książkowi za inspirację do napisania dwóch rozdziałów.
Sławomir Koper

Rozdział 6
Miłość i „Parasol”

„Jeremi”
Kilka powstańczych małżeństw zawarto również w legendarnym batalionie „Parasol”. Od początku istnienia oddziału w jego składzie było bowiem kilka par narzeczonych, a najtragiczniejszy los spotkał Janinę Trojanowską i Jerzego Zborowskiego.
Batalion „Parasol” powstał na przełomie lipca i sierpnia 1943 roku. Jego organizator, cichociemny Adam Borys („Pług”) stworzył oddział dywersyjny, którego podstawowy skład stanowili wyselekcjonowani członkowie Szarych Szeregów. Początkowo jednostka nosiła nazwę „Agat” (od Anty-Gestapo), później „Pegaz” (Przeciw-Gestapo), aby ostatecznie otrzymać kryptonim „Parasol”. Zmiany nazwy wymusiły aresztowania członków organizacji przez gestapo.
Głównym zadaniem „Parasola” była likwidacja hitlerowskich zbrodniarzy. Oddział przeprowadził kilka akcji, które odbiły się głośnym echem w społeczeństwie. Najsłynniejszą był zamach na Franza Kutscherę, ale z dziewięciu członków grupy uderzeniowej aż czterech przypłaciło tę akcję życiem.
W gronie pierwszych siedemdziesięciu pięciu harcerzy skierowanych do „Agatu” znalazł się Jerzy Zborowski („Jeremi”). Pochodził z rodziny o tradycjach ziemiańskich, uczył się przed wojną w Gimnazjum Państwowym imienia księcia Józefa Poniatowskiego i działał w ZHP. Maturę zdał konspiracyjnie w 1940 roku, na początku okupacji znalazł się również w tajnej organizacji młodzieżowej PET.

„Jeremi” nie był jednak typem żołnierza, drobnej budowy, w okularach, sprawiał wrażenie raczej humanisty, myśliciela niż człowieka czynu. Interesował się jednak zagadnieniami wojskowymi i zdobył na ten temat ogromną wiedzę. Nigdy natomiast nie czuł się dobrze w roli dowódcy, co było jego osobistą tragedią. Doskonale zaś zdawał sobie sprawę z własnych braków, a to w gronie powstańczych oficerów należało raczej do rzadkości.
„Jeremi” wprawdzie nie lubił brać bezpośredniego udziału w walce, ale jej nie unikał i w rezultacie dobrze się sprawdzał. Brał udział w akcji pod Arsenałem, uczestniczył w odbiciu więźniów pod Celestynowem, a w czerwcu 1943 roku dowodził atakiem na pociąg pod Gołębiem.

Odnoszone sukcesy zaowocowały nominacją na dowódcę kompanii, a w rzeczywistości został nieformalnym zastępcą dowódcy „Parasola”. Jego stosunki z „Pługiem” nie należały jednak do najłatwiejszych, cichociemny nie był bowiem zachwycony swoim zastępcą. Faktycznie dzieliło ich niemal wszystko, począwszy od wieku, „Pług” miał trzydzieści pięć lat, a „Jeremi” dwadzieścia, na poglądach i usposobieniu kończąc.
„Gdy szli razem ulicą – pisał Aleksander Kamiński – »Jeremi« niski, nie dbający o ubiór, w nie oczyszczonych butach, od dawna nie strzyżony, zapalczywie dyskutujący w błysku swych okularów, a obok niego spokojny,, małomówny, prosty jak świeca, starannie ubrany mężczyzna z laską w dłoni, w spodniach zawsze dokładnie wyprasowanych, z właściwie dobranym krawatem – zdawało się, że idą obok siebie dwa zupełne przeciwieństwa”.

Cichociemny zapewne wolałby człowieka, który skrupulatnie wykonuje rozkazy, a nie analizuje je pod względem etycznym. Chociaż była wojna, to „Jeremi” nigdy nie zapomniał, że istnieją zasady, których nie wolno przekraczać.
„[Zborowskiemu] z trudem przychodziło mu wyrobienie w sobie cech żołnierza-dowódcy – przyznawał Piotr Stachiewicz (»Wyrwa«). – Lepiej czuł się w gronie swoich kolegów w plutonie niż jako zastępca dowódcy oddziału. Zdawał sobie sprawę, że oddział musi przestrzegać regulaminu wojskowego, uczuciowo jednak były mu nadal bliskie petowskie hasła humanizmu”.
Nie zmienia to jednak faktu, że „Jeremi” okazał się znakomitym dowódcą. 7 września 1943 dowodził likwidacją sadysty z Pawiaka Franza Bürkla. Zamach został perfekcyjnie przygotowany, a Zborowski osobiście wpadł na pomysł w jaki sposób bezpiecznie przetransportować pistolety maszynowe na miejsce akcji.
„Najgorzej było ze stenem »Jeremiego« i moim – wspominał Eugeniusz Schielberg (»Dietrich«). – W toku przygotowań okazało się, że sten wiszący na smyczy strasznie pije w kark, ale to wszystko wysiada wobec faktu, że lufa jego filuternie wygląda między połami płaszcza. Przy skróceniu smyczy, gdy u dołu jest w porządku, w dekolcie płaszcza ukazuje się kopyto (kolba stena)”.
Ostatecznie zdecydowano się na użycie futerału na skrzypce, a dostarczeniem „odpowiednio podniszczonego obiektu” zajął się osobiście „Jeremi”. Futerał odegrał zresztą w akcji główną rolę.

„Dochodzi godzina dziewiąta pięćdziesiąt pięć rano – opisywał Aleksander Kamiński. – »Jeremi« […] stoi na przystanku tramwajowym przy rogu Marszałkowskiej i Oleandrów. Patrzy w stronę ulicy Oleandrów, gdzie mieszkał Bürkl. Stąd należy się go spodziewać. W pobliżu »Jeremiego« – młody człowiek z wywiadu. Kilkanaście kroków dalej oparł się o mur jakiegoś domu melancholijny skrzypek, trzymając pod pachą zamknięty futerał skrzypiec. W sąsiedniej bramie i na przeciwległym przystanku u wylotu Litewskiej – dwóch młodych ludzi, nie zwracających wzajem na siebie uwagi”.
Bürkla zastrzelili z bliska „Jeremi” i „Lot” (Bronisław Pietraszkiewicz), a gdy wywiązała się ogólna strzelanina, do walki przyłączył się „Dietrich”. To właśnie on był tym „melancholijnym skrzypkiem”, który w odpowiedniej chwili wyciągnął broń z futerału, kompletnie zaskakując przeciwników. Akcja trwała dziewięćdziesiąt sekund i zakończyła się pełnym sukcesem, Bürkl zginął, poza nim poległo jeszcze kilku esesmanów. Ekipa „Jeremiego” wycofała się bez strat.
Problem był tylko z nieszczęsnym futerałem, który porzucono na miejscu zamachu. „Jeremi” dostał go od jednej z łączniczek, a ciotka dziewczyny była świadkiem przekazywania go Zborowskiemu.

„Nazajutrz została zaczepiona przez sąsiada – opowiadała sanitariuszka »Parasola« Danuta Kaczyńska – który, będąc przypadkowo naocznym świadkiem zamachu, opowiedział jej w słowach pełnych zachwytu przebieg wypadków na ulicy Litewskiej. Struchlała ciotka nie mogła podzielić jego entuzjazmu, natychmiast bowiem skojarzyła sobie wczorajszy widok z opisem zamachowca wyjmującego rozpylacz z futerału od skrzypiec. W domu natychmiast przeprowadziła rewizję i indagację”.
Dzielna ciocia osobiście przetrząsnęła „wszystkie sklepy i graciarnie w całej Warszawie” w poszukiwaniu podobnego futerału. Znalazła i dzięki temu jej kuzynka mogła dalej chodzić na lekcje gry „nie wzbudzając podejrzeń podwórka poinformowanego dokładnie o roli skrzypiec w głośnym zamachu”.

Jedną z łączniczek biorących udział w akcji była Janina Trojanowska („Nina”), ukochana „Jeremiego”. Para ta spotykała się ze sobą już od pewnego czasu i nawet wspólnie planowała przyszłość.

„Nina”
„[»Nina«] cieszyła się ogólną sympatią – wspominała Kaczyńska. – Drobna, o subtelnej urodzie, nieśmiała i raczej małomówna – wyglądała na słabą istotkę. W rzeczywistości była to odważna dziewczyna o silnym charakterze”.
Zachowane zdjęcia potwierdzają, że „Nina” była osobą o nieprzeciętnej urodzie. Miała dużo wdzięku, a przy „całej swojej kobiecości posiadała inteligencję męską”, co tworzyło intrygujące połączenie.
Janina Trojanowska była młodsza o rok od Zborowskiego. Pochodziła z rodziny oficerskiej, jej ojcem był generał Wojska Polskiego, Mieczysław Ryś-Trojanowski. W chwili wybuchu wojny uczyła się w gimnazjum, a maturę zdała konspiracyjnie. Szybko też znalazła się w składzie PET-u, a następnie Szarych Szeregów.
„Przez długi czas udawało się jej konspirować w tajemnicy przed całą rodziną – wspominała matka Jadwiga Trojanowska – a później, gdy już samego faktu należenia do tajnej organizacji nie dawało się ukryć, nie wtajemniczała nikogo w to, co robiła, co było jej pracą i życiem, a musiało być tajemnicą. Zawsze opanowana i zdyscyplinowana wykonywała cicho swe niebezpieczne zadania”.

„Nina” trafiła na żeński kurs „Agricoli”, który ukończyła z bardzo dobrą oceną. A w szkole podchorążych dziewczęta nie miały wcale taryfy ulgowej.
Wykłady odbywały się w godzinach bardzo wczesnych rannych – wspominała Maria Stypułkowska-Chojecka (»Kama«) – ponieważ łączniczki niejednokrotnie już o dziewiątej, w pół do dziesiątej miały zajęcia łącznościowe, musiały odebrać pocztę, zanieść pocztę. Dlatego wychodziłam z domu niejednokrotnie o wpół do siódmej rano, po to, żeby na siódmą zdążyć na zajęcia. Wieczorem […] uczyłam się w szkole przy ulicy Jasnej, czyli miałam dość wypełniony dzień. Popołudnia w szkole, przedpołudnia w szkole Agrykola, w ciągu dnia zajęcia konspiracyjne. Gdy mnie ktoś zapyta, jak ja to godziłam, nie umiem powiedzieć”.

Rzeczywiście nie było to łatwe zadanie i niektóre dziewczęta nie potrafiły połączyć konspiracji z nauką. Musiały dokonywać wyboru i najczęściej rezygnowały ze szkoły. Podziemna działalność patriotyczna miała większą moc przyciągania niż nauka.
„Wiele pośród dziewcząt porzuciło szkołę – potwierdzała »Kama« – chcąc jak najwięcej czasu poświęcić konspiracji. Pozostałe, które chodziły, opuszczały dużo godzin lekcyjnych, uznając szkolenie w oddziale i pracę za rzecz ważniejszą aniżeli nauka. Nie było to rozsądne, ale żadna z nas nie umiałaby powiedzieć: nie mogę tego zrobić, bo idę do szkoły czy też mam lekcje. W zasadzie zajęcia ranne rozdzielano między te nie chodzące, ale czasem było ich za mało. Tak więc liczba nie uczących się powiększała się, to samo działo się wśród chłopców”.

Wprawdzie konspiratorzy starali zachować swoją działalność w tajemnicy, ale najbliżsi domyślali się prawdy. Wielu rodziców otwarcie pomagało zresztą młodym zapaleńcom. Kaczyńska wspominała: „Nie mam statystyki, która by mówiła, ilu rodziców dziewcząt z naszego oddziału wiedziało o działalności córki i zgadzało się na nią, nie myśleć o własnym bezpieczeństwie. Wiem z zebranych relacji, że takich rodziców było bardzo wielu. Oddawali do dyspozycji oddziału mieszkania, ułatwiali łączność, odbierając telefony, przyjmując paczki, przekazując informacje, niekiedy wyręczając córkę w jakichś zadaniach. Tych rodziców, którzy nie wyrazili zgody na działalność córki w konspiracji, nie należy posądzać o brak uczuć patriotycznych: po prostu bali się o swoje dziecko”.

Nie wiadomo dokładnie, kiedy „Nina” i „Jeremi” stali się parą. Znali się jeszcze z czasów PET-u i na pewno dawno już zwrócili na siebie uwagę. A w czasach „Agatu” dziewczyna zawsze starała się być blisko „Jeremiego”. Gdy chłopak został wykładowcą minerki i taktyki dywersji w „Agricoli”, wiadomo było, że zaraz pojawi się tam również Janina. Wszyscy widzieli, że ta dwójka jest w sobie zakochana. Wprawdzie Aleksander Kamiński twierdził, że parą stali się dopiero po wybuchu powstania, ale jest to mało prawdopodobne.
„Oczywiście, jeżeli szefem instruktorów był »Jeremi« – zauważyła Kaczyńska – to sprawy łączności w szkoleniu interesowały również »Ninę«, której sympatię do »Jeremiego« dostrzegano od dawna. Toteż »Nina« przeniosła się z dowództwa do służby szkolenia, gdy »Jeremi« zastał zastępcą dowódcy »Agatu« – »Nina« wróciła do dowództwa jako łączniczka »Jeremiego« […]”.

Cmentarze Woli
„1 sierpnia 1944 roku Jaśka wyszła z domu – wspominała Jadwiga Trojanowska – jak wychodziła zawsze w ciągu ostatnich lat, nie mówiąc, gdzie idzie. Pożegnała się serdeczniej niż zwykle z matką, której nie przyszło wtedy na myśl, ze widzi ją po raz ostatni”
Koncentracja batalionów „Parasol” i „Zośka” przebiegała sprawnie. Niemal wszyscy ich członkowie terminowo trafili na miejsce mobilizacji, dostarczono również broń. W gronie podwładnych „Jeremiego” znalazła się także Krystyna Wańkowicz („Anna”), córka słynnego Melchiora.
„Spotykałam »Annę« na tuż przedpowstaniowych odprawach w kompanii – pisała Kaczyńska. – Była to krępa, masywnie zbudowana dziewczyna, miała piękne, bujne włosy. Zachowywała się sztywno, tak jakby dopiero teraz znalazła się w konspiracji i bardzo jej to imponowało, albo jakby przybyła z oddziału, w którym panował dryl ściśle wojskowy. Jej »Tak jest!«, wypowiadane zawsze na baczność, nie pasowało do naszego swobodniejszego zachowania. Może tak maskowała nieśmiałość i zażenowanie wywołane znalezieniem się w nieznanym środowisku? Nie wiem, nie zdążyłam jej bliżej poznać w krótkim przedpowstaniowym okresie”.

Starsza córka Melchiora Wańkowicza miała dwadzieścia pięć lat, była zatem nieco starsza od swoich koleżanek z oddziału. Zapewne właśnie stąd brała się jej powaga w zachowaniu, tym bardziej że niedawno dołączyła do oddziału. Choć rzeczywiście była osobą małomówną i zamkniętą w sobie, nie miała przebojowości innych dziewcząt. Nie chciała jednak zostać sanitariuszką i zgłosiła się do służby łącznikowej. To dawało jej poczucie bezpośredniego udziału w walce.

W pierwszych dniach sierpnia powstańcy przeżywali chwile euforii, gdy zrozumieli, że znaleźli się na wyzwolonym obszarze Warszawy. Dla miejscowej ludności byli bohaterami i batalion nie narzekał na brak ochotników.
„Wraz z pierwszymi strzałami powstania, do »Parasola« – podobnie zresztą jak do innych oddziałów – masowo zaczęli napływać ochotnicy. Meldowały się całe grupy, które zostały odcięte od macierzystych oddziałów, zgłaszali się pojedynczy ochotnicy; przyjmowanie tych ostatnich limitował stan uzbrojenia”.
Humory wszystkim dopisywały, tym bardziej że odnoszono sukcesu. Skutecznie odpierano ataki niemieckie, a z opanowanych na Stawkach magazynów napływało zaopatrzenie. W niemieckich panterkach wszyscy znakomicie się prezentowali, a dziewczęta uznały żółto-zielone czapki za bardzo twarzowe. Nastroje poprawiło również zdobycie przez batalion „Zośka” dwóch czołgów typu Pantera na ulicy Karolkowej. Pojazdy uruchomiono, a powstańcom dalej dopisywało szczęście. Tego samego dnia w ich ręce wpadł bowiem samochód z amunicją artyleryjską do czołgów.
Przez kilka dni oba wozy brały skuteczny udział w walkach (miedzy innymi przy wyzwalaniu Gęsiówki – obozu dla Żydów na Muranowie), potem jednak zaczęły się problemy.

„Z czołgami coraz większy kłopot – wspominał Witold Bartnicki (»Wacek«) – Benzyny jest mało. Akumulatory wyczerpują się szybko i nie ma ich czym naładować. Od rana stoimy bez możliwości odjazdu. Przeszukano wszystkie samochody znajdujące się w odległościach dostępnych, aż wreszcie znalazły się akumulatory o potrzebnym napięciu. Trochę nie pasują. Ale nasi mechanicy i elektrycy to mistrzowie improwizacji, postawili się i czołg może odjeżdżać”.
O utracie obu czołgów ostatecznie zadecydował brak akumulatorów, pomimo licznych uszkodzeń odniesionych w walkach, oba pojazdy walczyły aż do upadku Woli. Stanowiły tak duże wzmocnienie powstańczych oddziałów, że nikomu nie przyszłoby do głowy z nich zrezygnować. Nawet gdy urządzenia celownicze były niesprawne, a działa kierowano na wroga przez obrót całego pojazdu.
„4 sierpnia wieczorem było spokojnie i urządziliśmy małą wieczorynkę – opowiadał Janusz Brochwicz-Lewiński (»Gryf«). – Zaprosiliśmy z sąsiednich oddziałów kilka osób, mieliśmy trochę wina, jedzenia, dziewczęta przygotowały poczęstunek. Było nas około 40 osób, panowała niezwykła atmosfera. Śpiewaliśmy. Wtedy, tam, powstała piosenka:
Pałacyk Michla, Żytnia, Wola
Bronią go chłopcy od »Parasola«.
Ziutek Szczepański, utalentowany muzyk i kompozytor, skomponował tę piosenkę. Wtedy, o 9–9.30 wieczorem, pierwszy raz wszyscy ją zaśpiewaliśmy”.

Były to jeszcze dni pełne nadziei, wszyscy poddawali się euforii. Na najbardziej oryginalny pomysł wpadli jednak „Kier” (Jan Sylwestrowicz) i „Krótki” (Mieczysław Perendyk). Obaj młodzieńcy, mieli po dwadzieścia lat, pełniąc służbę w pobliżu cmentarza ewangelickiego, urządzili sobie tam piknik. Zdobyli gdzieś tłustą gęś, zorganizowali patefon z płytami i zbudowali z płyt nagrobnych „bunkier”. Następnie rozpalili ognisko i przy dźwiękach muzyki smażyli ptaka na patelni.
„Naraz od Młynarskiej pojawia się czołg i sunie powoli w ich kierunku. Dwaj kucharze uciszyli patefon, ukryli się w »bunkrze« i chcą przeczekać niemiłe chwile, ale czy to ognisko przyciągnęło wzrok czołgistów, czy zaintrygował ich dziwny schron, dość, że walnęli z działka w tamta stronę i fontanna piasku wytrysnęła o kilkadziesiąt kroków od »bunkra«. Kucharze nie namyślali się długo, wyskoczyli ze swego schronu i pędem rzucili się za najbliższe groby, umykali jednak nie z pustymi rękami: jeden unosił patefon, drugi trzymał za nogę parzącą go gęś. Gdy skryci w zieleni wysunęli głowy spoza chroniącego ich grobu, zobaczyli, jak od kolejnego pocisku armaty czołgowej rozlatuje się w drobne kawałki ich »bunkier«”.

Niebawem jednak na Woli rozpętało się prawdziwe piekło, gdyż Niemcy przystąpili do systematycznego zdobywania dzielnicy. Mordowali ludność cywilną, palili domy, powstańcy cofali się krok za krokiem. Walczono o każdy dom, utracone budynku na nowo odzyskiwano, zdarzało się, że powstańcy zdobywali parter, ale nie potrafili wyprzeć hitlerowców z wyższych kondygnacji. Dla ludności Woli członkowie AK przestali być bohaterami, uważano bowiem, co było zrozumiałe, że to przez nich okupanci mordują tysiącami mieszkańców dzielnicy. Szczególnie przeżywał to „Jeremi”, który uważał, że wojna powinna dotyczyć wyłącznie regularnych sił zbrojnych, a ludność cywilna powinna być z niej całkowicie wyłączona.
„Wy, łajdaki, kary na was nie ma – krzyczała jedna z kobiet. – Cóżeście zrobili z narodem? Przeklęte diabły. I czemużeście, głupki, zaczynali z Niemcami? O Jezu, co wyście narobili, co wyście narobili…”.

„Jeremi” nie aprobował również samosądów, zdarzało się bowiem dobijanie esesmanów lub odmawianie pomocy wziętym do niewoli rannym. Powstańcom puszczały nerwy, a szczególną nienawiścią darzono niemieckich strzelców wyborowych, tzw. gołębiarzy. Uznawano ich za morderców i rozstrzeliwano już od pierwszych dni walk.
„Pod ścianą przeciwległego bloku ustawiono niemieckich »gołębiarzy« – wspominał Ryszard Górecki (»Majtek«) – ujętych z bronią w ręku. Stali twarzami do ściany, z rękami podniesionymi i opartymi o mur. Wśród nich młodzi chłopcy, a także kobiety. To oni strzelali do powstańców z okien strychowych, z dachów, zza kominów. Odszedłem od okna. Nie potrafiłem jednak znieść widoku ludzi skazanych na śmierć […].
Do naszej kwatery przyszły koleżanki. Roześmiane, wesołe, prosiły o piosenkę. Dobrze, zaśpiewamy, czegoż nie byliśmy skłonni uczynić dla dziewcząt… Pierwsze słowa przecięła sucha, długa seria. Podbiegliśmy do okna. Pod murem leżało kilka ciał. […] Chęć do śpiewania minęła”.

Piątego sierpnia „Jeremi” został niegroźnie ranny w szyję i „Nina” odprowadziła go do punktu sanitarnego. Chłopak po opatrzeniu wrócił na linię, bo nie było czasu na roztkliwianie się nad drobnymi kontuzjami. Trwały zajadłe walki o pałacyk Michla i wolskie cmentarze, harcerskie bataliony powstrzymywały kolejne niemieckie uderzenia. W rzeczywistości płaciły jednak krwią za próbę utrzymania drogi dla ewentualnej ewakuacji sztabu powstania do Puszczy Kampinoskiej.
Straty „Parasola” był ogromne, na wolskich cmentarzach zostało wyeliminowanych czterdzieści procent (!) stanu osobowego batalionu. A jedną z ofiar była Krystyna Wańkowicz.
„Około 2-3 w nocy przyszła łączniczka od »Jeremiego« – wspominał »Gryf«, który był zastępcą dowódcy batalionu. – Dała mi rozkaz na piśmie, bym się wycofał. Niebawem przyszedł drugi rozkaz. Wtedy posłałem ludzi – by szli na pobliski cmentarz ewangelicki. Nie chciałem, ale był rozkaz. Poszło sześciu chłopców i Krystyna z nimi. Sama się zgłosiła. Życzyłem, by spokojnie dostali się na cmentarz i czekali na nas gdzieś w zaroślach. Wychodzili tylnym wyjściem. Była 4-5 rano. Podała mi rękę na pożegnanie, śmiała się.
Śpiewali »Pałacyk Michla, Żytnia, Wola…«. Pół godziny później zginęli… Co się stało?
Obserwator niemieckiej artylerii siedział w kryjówce z lornetką, zobaczył moich siedmiu ludzi. Był około 500 metrów od baterii, drogą radiową podał informację do obsługi granatników. W wyniku tego odpowiedziała bateria granatników z ciężką bronią 81 milimetrów. To była seria z moździerzy – pociski padały 1-2-3-4-5-6…
Wszyscy razem, cała siódemka, zginęli od tych pocisków. To się działo 50 metrów ode mnie”.
Krystyna Wańkowicz zginęła na miejscu, a dwa dni później została wraz z innymi poległymi pogrzebana w pobliżu. Rodzice po wojnie nie odnaleźli jednak jej ciała.
„Potem »Rafał« przyniósł mi zegarek »Anny« – opowiadała »Lena« (Danuta Boleszczyc-Rudnicka?) – z wyrytą na nim dedykacją od matki, do oddania rodzinie.
Kiedy zostałam ciężko ranna na Czerniakowie, oddałam zegarek Bożenie, siostrze »Szarego«. Bożena zginęła na Powiślu. »Rafał« zginął przed Pałacem Krasińskich, w obronie Starego Miasta”.

Gdy Wańkowiczówna umierała na cmentarzu, „Nina” przekradała się z meldunkiem od „Jeremiego”. Tym razem nie miała szczęścia i kula niemieckiego snajpera trafiła ją w twarz. Pocisk przebił oba policzki, zdruzgotał kości szczęki i wyszedł na zewnątrz. „Nina” przeżyła, ale została bardzo oszpecona i miała problemy z mówieniem.
„Któraś z koleżanek, bo przy tym nie byłam – relacjonowała Wacława Jurczakowska (»Wacka«) – opowiadała mi, że pierwsze jej zdanie [brzmiało]: »Jeremi, ty ze mną się nie ożenisz«. I »Jeremi« – takie było koleżeństwo, taka jakaś wspólnota – decyduje, że może ją psychicznie, moralnie to podniesie, i decydują wziąć ślub. I dalej idą walczyć już jako małżeństwo”.
Zborowski podjął taką decyzje, ale przedtem należało wydostać się z Woli.

 
Wesprzyj nas