Legendarna powieść czeskiego pisarza Jana Pelca została wydana w Polsce po raz pierwszy w pełnej, nieocenzurowanej wersji


Manifest wrażliwości i nihilizmu, wiary i zwątpienia. Tworzona po to, by zburzyć mieszczański spokój, rozjątrzyć i opozycjonistów, i konformistów.

Pelc drapieżnie i plastycznie opisuje czechosłowacką bohemę, tępioną przez milicję i zatracającą się w alkoholu, tworząc piękną i jednocześnie drastyczną historię dojrzewania w czasach podłych.

…będzie gorzej to brawurowa powieść pokoleniowa, arcydzieło undergroundu, które czytane po latach nie traci nic ze swojej świeżości. Do polskiego czytelnika po raz pierwszy zaś trafia w pełnej, nieocenzurowanej wersji.

Ta książka bije w twarz. Od pierwszych zdań. Tutaj nie ma udawania i teatru. Nie ma Hrabala i nie ma Seiferta. Jest Jan Pelc, który napisał tę powieść, żeby wzburzyć czeski spokój, czeską literaturę, czeskich mieszczan, opozycjonistów i konformistów. To prawdziwy manifest wrażliwości i nihilizmu, wiary i zwątpienia. Piękna i jednocześnie drastyczna historia dojrzewania w czasach podłych. Żałuję, że tak odważnej powieści pokoleniowej nikt w Polsce jeszcze nie napisał. Arcydzieło, które czytane po latach nie traci nic ze swojej świeżości.
Piotr Kępiński

Nie polecam tej książki tym, którzy cenią sobie uładzoną rzeczywistość opisaną wypieszczonym językiem. „Rodzimy się w tym zasranym kraju ze srających ze strachu ludzi po to, żebyśmy sami, zanim nauczymy się chodzić, też srali ze strachu. Dziedziczna sraczka strachu” – Olin, życiowy rebeliant, mówi, co myśli. Buntownicy nie są piękni, są odrażający, żyją bez litości dla siebie i innych. A jednak ciężko oderwać się od tej książki.
Mariusz Surosz

Jan Pelc
…będzie gorzej
Przekład z języka czeskiego Jan Stachowski
Wydawnictwo Czarne
Premiera: 20 stycznia 2014


Olin miał wielką chętkę puścić dyma. Zaczął się nerwowo wiercić na tylnym siedzeniu „mydelniczki”, usiłując jednocześnie zobaczyć coś przez gęstą mgłę. Jego ruchy sprowokowały starego do wygłoszenia kolejnego kazania.
– Sam wybrałeś tę szkołę, więc już mogłeś tam wytrzymać. Poziom nie za wysoki, zresztą pierwszą klasę skończyłeś powyżej przeciętnej. Ale minęły trzy miesiące, a ty z góry na dół masz dwóje. Na dodatek te włosy, dżinsy, ta bezczelność. Co ty sobie wyobrażasz? Pan Olin myślał, że wystarczy zapuścić włosy, włożyć postrzępione portki, a świat padnie przed nim na kolana? Po przyjeździe do domu wrzucę te twoje spodnie do pieca, a potem pójdziemy do fryzjera. Każę cię ostrzyc tak samo jak siebie.
Zadowolony przejechał dłonią po swoim jeżu, który odpowiadałby nawet wymogom wojskowego regulaminu.
„Jasne, ale po moim trupie”, pomyślał złośliwie Olin. Znowu zamarzył mu się papieros. Ech, żeby tak zapalić przy zgredzie, ale by była afera. Pewnie by go szlag trafił.
Wreszcie mgła przerzedziła się, samochód wjechał do Žatca. Jeszcze kawałek, a w domu jakoś się stleni do ogrodu, gdzie będzie mógł zajarać.
– Rozmawiałem już z Menclem, dyrektorem naszej szkoły przyzakładowej. Weźmie cię od razu do trzeciej klasy, żebyś nie stracił roku, ale pod warunkiem, że wszystko nadrobisz. I nadrobisz, masz to jak w banku! Ze szkoły do domu i dalej do roboty. Do osiemnastki jesteś nasz i musisz się we wszystkim słuchać, czy ci się to podoba, czy nie. Potem możesz sobie iść, dokąd zechcesz, nikt cię nie będzie trzymał na siłę, ale przez te półtora roku dostaniesz wycisk. Miałeś szansę wykształcić się, być kimś. Skoro jednak nie chcesz, my musimy się o to zatroszczyć.

Dwa lata temu jechaliśmy tą samą drogą, tyle że w przeciwnym kierunku, po raz pierwszy do Mladej Boleslav. Trabant prychał pod ciężarem dwóch waliz, które spakowała mi matka. Byłem najszczęśliwszym chłopakiem pod słońcem: internat i tylko raz w miesiącu wizyta w domu. Życie jak w Madrycie. Koniec z codziennymi kazaniami, co mi wolno, a czego nie, z wiecznymi zezwoleniami, kiedy i do której mogę być poza domem. Koniec. Rada rodziny może się wypchać. Skończyłem piętnastkę, więc czego się jeszcze do mnie przypieprzają? Teraz wszystko jest już wyłącznie moją sprawą.
Jednak po kilku dniach internat sprowadził mnie na ziemię, a moje sny o wolności oberwały po dupie: reglamentowane wyjścia, uzależnione od postępów w nauce i punktów za czystość w pokoju. Jako tako było w soboty i niedziele, kiedy internat niemal całkowicie pustoszał i człowiek mógł się urwać do którejkolwiek. Z powrotem właziliśmy przez okno sracza przy ambulatorium. Tylko dokąd tu iść, skoro nie znało się nikogo w tym ohydnym młodym mieście, a zresztą nikt by mi jeszcze wtedy nie podał piwa? Przez całą pierwszą klasę wmawiałem sobie, że nadejdą lepsze czasy, ale po wakacjach, z których miesiąc zabrały obowiązkowe praktyki w potwornie francowatym pegeerze, odeszła mnie ochota do wszystkiego. Drugą klasę zaliczyłem wyłącznie dzięki częstym i hojnym wizytom jarego. Internat zmienił się w piekło. Tymczasem wsiowe chłopaki z mojego pokoju widziały się już na ciepłych posadkach mechanizatorów i techników w spółdzielniach kierowanych przez ich tatuśków.

Jedyną rozrywką były tygodniowe praktyki, na które wysyłano nas po trzech, na każdego wypadało mniej więcej co półtora miesiąca. Wprawdzie na okrągło przerzucaliśmy gnój za oborą, ale wieczorem można było skoczyć do gospody albo kupić flachę alpagi i obciągnąć ją za rogiem. Mógłbym tam jeździć bez przerwy, ale się nie dało. Pod koniec roku poznałem Honzę i zaczął się wymarzony luz-blues. Chodził do klasy wyżej. Rok wcześniej wylali go z identycznej szkoły w Budziejowicach, jednak wpływowy jarecki z ministerstwa wcisnął go do naszej budy. Honza olewał wszystko. Mówił, że dzięki zgredowi i belfrom spietranym po weryfikacjach po sześćdziesiątym ósmym ma maturę w kieszeni, w najgorszym razie zrobi ją na Słowacji.
Nareszcie spełniło się moje marzenie – knajpy. Chwyt był prosty: Honza jako szczęśliwy posiadacz osiemnastu lat zamawiał piwo, ja lemoniadę, a piliśmy na pół z jednego kufla. Po raz pierwszy nawaliłem się do tego stopnia, że nie doszedłem do internatu i stłukłem sobie w parku ryło. Była z tego pierwsza nagana, uniesiony palec grożący wylaniem z internatu. A potem następne ochlaje, tyle że już z większą samokontrolą. Kiedyś poderwaliśmy dwie kelnerki, a mówiąc dokładniej, poderwał je Honza. Moja była starsza ode mnie o dwadzieścia lat. Powiedziała, że mógłbym być jej synem, i chciała dać mi lekcje dupczenia. Ja jej na to, że dupczę już od trzynastego roku życia. Zrobiła głupią minę, po czym syna wymieniła na Olina. Szkolne życie stało się różowe.

Ku zdumieniu mojemu, ale przede wszystkim nauczycieli, zbierałem coraz lepsze stopnie. Jary zacierał ręce, tłumacząc sobie ten fakt swoimi pedagogicznymi odwiedzinami, podczas których odgrażał się, że jeżeli nie zdam, skręci mi kark.
W soboty i niedziele zaliczaliśmy z Honzą okoliczne dyskoteki i koncerty. Pierwszy raz widziałem w akcji Plastyków*.
* Chodzi o The Plastic People of the Universe – czołową grupę czeskiego muzycznego undergroundu [przyp. tłum. Tam, gdzie nie zaznaczono
inaczej, przypisy pochodzą od tłumacza].

Zapuściłem pióra, nosiłem wytarte dżinsy, wierząc, że nie mam i nie będę miał nic wspólnego z ludźmi wysiadującymi ze mną w szkolnej ławce. Na jednej dyskotece podłapaliśmy dwie Polki, a od nich trypra. Dyro i zgred, stojąc pod oknem wenerologa, rzygali stekiem wyzwisk.
– Jesteście zakałą szkoły! – ryczał ten palant, a mnie chciało się śmiać.
Ta chryja pachniała już poważnie wylaniem, ale w dniu kiedy z naszego powodu miała się zebrać rada pedagogiczna, pod szkołę zajechała wypucowana limuzyna. Szofer w liberii otworzył drzwi, w których pokazał się odpicowany ważniak – stary Honzy. Spędził chwilę w gabinecie dyrektora, po czym się stlenił. O tryprze nie usłyszeliśmy w szkole już ani słowa.

Zaliczyłem jakoś drugą klasę, a w trzeciej pożegnałem się z Honzą. Rzeczywiście jechał zdawać maturę na Słowację. Zapytałem go głupkowato, jak sobie poradzi ze słowackim na pisemnym. Obśmiał się ze mnie:
– Podczas matury zachoruję i napisze to za mnie chyba dyrektor albo jakiś inny przygłup. Najgorsze, że będę musiał jeszcze iść na studia, ale pocieszam się, że mogą tam być niezłe jaja.
Honza wyjechał. Internat pogrążył się w zasranej szarzyźnie. Nudy na pudy. Chłopaczki z hektarów kręcili nade mną głowami, uważając mnie za egzotyczne stworzenie, które w trzeciej klasie mechanizacji nie odróżni krowy od byka. Nojmík, mój współspacz, rwał sobie włosy z głowy:
– Co z ciebie za głupek! Moja pięcioletnia siostra wie o rolnictwie więcej niż ty. A zresztą, twoja strata. Czy ty wiesz, jakie to cudne: wyjść z chałupy o piątej rano, kiedy dnieje, i zanurzyć się w pachnącą rosą oziminę?
Miał przy tym zawsze przymknięte oczy. Pisywał wiersze. Wpieprzał mnie jak cała reszta, a także jak moja przyszłość wśród krów.
Obmyśliłem plan. Przestanę się uczyć, wtedy mnie wyleją, a ja pójdę do Pragi budować metro. Jakoś odpękam tych osiem godzin, a potem myk na Malą Stranę do knajpek, które tak wysławiał Honza, na koncercik na ulicy Nerudy. Później wieczór z panienką, co to będzie miała cyce jak donice, w winiarni, gdzie będziemy pogryzać solone migdały, słuchając ze zblazowanymi minami popularnych kawałków. Piękna wizja. Potrafiłem wylegiwać się z nią w łóżku całymi dniami.
Pierwsza część planu się powiodła: wylali mnie. Metro i Praga są na razie za horyzontem.
– Poszedłbym pracować do metra – zdobyłem się wreszcie na odwagę.
W „mydelniczce”, symbolu rodzinnej fortuny, nawet motor zamilkł z przerażenia. Jary w ostatniej chwili zatrzymał się kilka centymetrów od samotnej gruszy.
– Coś ty powiedział? – rozległo się wśród grobowej ciszy. – Ja ci dam Pragę! Nie podobało ci się w domu, więc mogłeś mieszkać w internacie, ale teraz ja wezmę wszystko w swoje ręce, na półtora roku – pocieszał się. – Przez półtora roku dostaniesz taki wycisk, jakiego nie znałeś. Do śmierci popamiętasz, zobaczysz. A pretensje miej tylko do siebie.
Mgła znowu zgęstniała, widać było ledwie przód auta. Przed nami zamajaczyło czerwone światło.
– Skąd tu się wzięły tory? – spytał zgred milczącą matkę, która miała pełnić funkcję pilota.
– Nie wiem, może źle jedziemy.
– Źle? Jak to – źle? Chyba patrzysz na drogę i tablice, co?
Przy oknie stanęła postać w jasnozielonym mundurze:
– Tendy niet, tendy niet.
– Przetłumacz! – wrzasnął na mnie spietrany stary.
– Mówi, że tu nie ma drogi. Teren wojskowy.
Za żołnierzykiem przygnał oficer. Ten już się z nami tyle nie cackał, tylko kazał jaremu wysiąść, wziął od niego dokumenty i długo go opieprzał. Wreszcie po półgodzinie pozwolił nam odjechać. W samochodzie zrobiło się jak w rodzinnym grobowcu.
– No to ci się udało, fakt. Jak nasmarują coś do roboty, wtedy etat majstra przejdzie mi koło nosa. Koło nosa! – Potwornie wielkie łapsko starego tłukło w kierownicę. – A wszystko przez ciebie. Będziesz zadowolony, jak napiszą, co? Pewnie, że będziesz!

Przez pozostałe trzydzieści kilometrów przytłaczały mnie tony pogróżek, do których dołączyła też matka, żeby zrehabilitować się za złą nawigację.
Wreszcie zatrzymaliśmy się przed chałupą. Z budy wyszedł Reks i dwa razy szczeknął od niechcenia.
– Ty też będziesz pyskował, palancie jeden?
Pochyliłem się nad nim, dyskretnie wyjmując z pudełka fajkę. Jarecki wstawił cadillaca do garażu i zasuwa do mnie. Wypalam tylko pół peta, więc jestem wściekły. Jednak przynajmniej na początku muszę trzymać gębę na kłódkę, zanim obadam, gdzie można by prysnąć.
– Teraz się rozpakujesz, a później spać.
Zegar nad naszymi głowami wskazuje siódmą. Ładne kwiatki!
– Czołem, braciacho! – wita mnie w moim pokoju długonogie, wielkookie stworzenie. Hanka, moja siostrunia. – Od dziś ten pokój jest wspólny. Tak zarządziła głowa rodziny. Spać będziemy na górze, każdy we własnym pokoju, starzy będą lulać na dole – ogłasza, strojąc błazeńskie miny.
Dobrze, że chociaż ona tu jest. Jedyny członek rodziny, do którego żywię jakiekolwiek uczucia.
– Dlaczego ta reorganizacja? Pewnie nie wiesz, co?
– Jasne, że wiem, podsłuchiwałam wczoraj pod drzwiami – odparła rezolutnie. – Chcą mieć jasność, kiedy chodzisz spać. I jeszcze dlatego, że na parterze zawsze można otworzyć okno i wyjść, choćby o północy… – umilkła i otworzyła pierwszy z brzegu zeszyt.
– Hanka, skocz na chwilę do kuchni.
– Już się robi, tato – mówi potulnie, puszczając do mnie oko.
– Tutaj będziecie się uczyć, ty i Hanka, a spać będziesz w naszej dawnej sypialni. Teraz daj mi tę książeczkę oszczędnościową od babci. Jeżeli nie wydam tych oszczędności na twoje wychowanie, oddam ci ją, jak będziesz pełnoletni. Potrzebujesz przyzwoitego ubrania. Te łachy, które masz na sobie, dasz mi jutro.

Wręczam mu książeczkę, na którą tak bardzo liczyłem. Pięć kafli – na początek byłoby całkiem nieźle. Została mi raptem setka, dzięki Bogu nie wie o niej.
– No, fajnie. A teraz do nauki. Przede wszystkim matematyka i geometria, rosyjski też będzie ci potrzebny.
Siedzę nad zeszytami zakrywającymi „Bravo” ze zdjęciem gromady długowłosych oberwańców, którzy trzymają w rękach margerytki. Pod spodem napis: „Dziecikwiaty – hippies”.
Zgred budzi mnie o piątej rano. Wlokę się z nim do tej zasranej fabryki, gdzie mam tyrać, i po drodze przeklinam Nojmíka z jego stukniętymi wierszykami o oziminie spowitej poranną mgłą. Aż do ósmej muszę kiblować w hali, gdzie przy dziwnych maszynach siedzi kilkadziesiąt starych spracowanych kobiet i wpycha w nie jakieś krążki. Jeden, drugi, trzeci. Dziesięć tysięcy podczas zmiany. Szaleństwo.

Przypominam sobie Chaplina w Dzisiejszych czasach i teraz wcale nie wydaje mi się zabawny. Śmiać może się tylko głupol, który nie widział tych facetek. Jeden, dwa, dziesięć tysięcy w ciągu ośmiu godzin za tysiąc pięćset koron. Dzień w dzień, sto siedemdziesiąt godzin miesięcznie. Stary w czystym kombinezonie, z papierami w ręce i z miną ważniaka krąży wokół nich. Chce mi pokazać, jak pięknie jest być panem. Kobiety nabijają się z niego za plecami, ja też.
Wreszcie stoję przed nowym dyrkiem, nie przestając wstydzić się za tę kreaturę z papierami pod pachą, kreaturę, która dawno temu stworzyła mnie swoim kutasem.
– Tak, towarzyszu dyrektorze, oczywiście, praktyczne braki nadrobi w domu, osobiście tego przypilnuję. Zapewne wiecie, towarzyszu, że dłuższy czas byłem ślusarzem, więc przerobię z nim te sprawy. Ma się rozumieć, tak, oczywiście. – Mało nie pełza po ziemi.

Dyro prowadzi mnie do klasy. Jakiś belfer dokonuje prezentacji, podczas której z ławek posykuje paru kumpli, no, raczej znajomych z podstawówki. Sadza mnie w pierwszej ławce, po czym jarecki, zadowolony, znika.
– Mamy matematykę. Co ostatnio przerabialiście?
– Równania kwadratowe. I drugi rok geometrię wykreślną – rzucam mu półgębkiem, dodając w duchu: „nie zostanę tu dłużej, niż to będzie absolutnie konieczne”.
– Więc napiszemy mały sprawdzianik. My jesteśmy przy dzieleniu i mnożeniu większych liczb.
Klasa jest wkurzona. Oczywiście z mojego powodu. A przecież zawinił jary, tylko jak mam im to wyjaśnić? Machnąłem przykłady na suwaku logarytmicznym w ciągu pięciu minut i urywam się z klasy. Trochę odsapnę.
Na korytarzu zapalam peta. Otwierają się sąsiednie drzwi, a przez nie przeciska się dupeńka, niosąca dużą planszę przedstawiającą przekrój tokarki.
– Cześć! Nie pal tutaj, bo jak cię nakryją, potrącą ci dziesięć procent przy wypłacie. Na dyma chodzimy do sracza.
– Dzięki. Co robisz po szkole? – próbuję zastartować.
– Ty jesteś ten nowy, co? Jasne! Szybki Bill z ciebie. Idę do domu, ale spróbuj innym razem, zobaczymy. Mam na imię Ilona, jestem na tokarstwie.

Kończę fajkę w sraczu, a podczas przerwy klasa bierze mnie na spytki. Na następnej lekcji znowu matma. Przygłup w okularach przynosi już poprawione sprawdziany.
– Olin, dwója – oświadcza z satysfakcją. – Chciałem wyniki do czterech miejsc po przecinku, a u ciebie już przy trzecim są błędy.
– Pewnie, że mam błędy, bo na suwaku logarytmicznym tysięczne części normalnie są zaokrąglane, czego pan chyba nie wie – spieniłem się.
– Wiem, wiem, ale ja chciałem do czterech miejsc, więc dostałeś dwóję – uśmiechnął się. – Resztę klasy oceniam dobrze.
Masz duże zaległości – dodał, ciągle z tym pedalskim uśmiechem.
– A pan nie ma? – poszedłem na całość. – Jak mi wiadomo, do weryfikacji pańskie miejsce zajmował profesor matematyki, a pan stał przy frezarce – korzystam z wiadomości nabytych podczas pauzy, spędzonej w sraczu na dymie.
– Odpowiesz mi za to! – ryczy jak bawół i ciągnie mnie do dyrektora. Zgred jakoś wszystko łagodzi, więc następne lekcje kibluję znowu w klasie. Wiem tylko jedno: nie będę na niego czekał o trzeciej przy bramie, tak jak kazał.
Lekcje skończone, zadają nam kupę materiału na następne zajęcia. Od jutra zaczyna się praktyka, buda będzie tylko raz w tygodniu. Syrena wyje trzecią, fajerant, ale jarecki na darmo wystaje pod bramą. Siedzę w najgorszej spelunie w tym mieście. Nazywa się U Boučków, obsługuje tu jednoręki barman zwany Łapą.

 
Wesprzyj nas