Najnowszy, wyczekiwany tytuł Fredericka Forsytha, mistrza thrillera politycznego – trzymająca w napięciu powieść sensacyjna.


Jest rok 2014. USA i Wielką Brytanią wstrząsa seria zabójstw. Morderstw dokonują fanatyczni fundamentaliści islamscy, zainspirowani zamieszczanymi w internecie kazaniami, nawołującymi do zabijania niewiernych. Ich autor, nazywany Kaznodzieją, trafia na tajną listę osób „do odstrzału” – groźnych terrorystów do natychmiastowego wyeliminowania.

Na czele TOSY, jednostki operacyjnej, której zadaniem jest likwidacja celów, staje Tropiciel, były podpułkownik piechoty morskiej i syn jednej z ofiar. W ustaleniu tożsamości i miejsca pobytu tajemniczego Kaznodziei pomaga Tropicielowi genialny haker, nastolatek z zespołem Aspergera. Rozpoczyna się pościg za nieuchwytnym terrorystą…

Frederick Forsyth
Czarna lista
tłumaczenie: Andrzej Niewiadomski
Wydawnictwo Albatros
Premiera: 15 stycznia 2014

1

W razie potrzeby Jerry Dermott z ręką na sercu mógłby przysiąc, że nigdy nikogo świadomie nie skrzywdził, więc nie zasługuje na śmierć. Ale to go nie uratowało. Była połowa marca w Boise, w Idaho. Zima niechętnie ustępowała, lecz na szczytach wysokich gór otaczających stolicę stanu wciąż zalegał śnieg i nadal wiał od nich przenikliwy wiatr. Przechodnie na ulicy kulili się w ciepłych płaszczach, gdy z budynku legislatury przy West Jefferson Street 700 wyszedł kongresmen stanowy. Pojawił się w okazałym wejściu do Kapitolu i oddalając się od ścian z piaskowca, zszedł schodami na ulicę, gdzie czekała już na niego limuzyna. Pozdrawiając, jak zwykle, uprzejmym skinieniem głowy policjanta stojącego pod kolumnami portyku, zauważył, że Joe, od wielu lat jego wierny kierowca, obchodzi samochód, by otworzyć tylne drzwi.

Nie zwrócił jednak uwagi na opatuloną postać, która wstała z ławki na chodniku i ruszyła w jego stronę. Mężczyzna był ubrany w długi ciemny płaszcz i przytrzymywał rękami jego rozpięte poły. Na głowie miał wzorzystą wełnianą czapkę. Ewentualnego obserwatora — ale takiego nie było — mogłoby zdziwić jedynie to, że spod płaszcza nie wystawały nogawki dżinsów, tylko biała szata. Później ustalono, że był to arabski diszdasz. Jerry Dermott podchodził już do otwartych drzwi limuzyny, lecz kiedy usłyszał: „Panie kongresmenie!”, odwrócił się do wołającego. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył na tym świecie, była ogorzała twarz człowieka, który patrzył na niego na przestrzał, jakby spoglądał na coś w oddali. Poły płaszcza rozsunęły się, lufy wiszącego pod materiałem obrzyna powędrowały w górę.

Później policja ustaliła, że wypalono z obu luf jednocześnie; gilzy były nabite grubym śrutem, a nie śruciną na ptaki. Strzał padł z odległości mniej więcej trzech metrów. Skrócone przez obcięcie lufy powodowały szeroki rozrzut. Część stalowych kulek minęła kongresmena z obu stron, a kilka trafiło Joego z taką siłą, że się odwrócił i zatoczył. Pod marynarką miał pistolet, nie zdążył go jednak użyć, bo chwycił się rękami za twarz. Zareagował tylko policjant na schodach. Wyciągnął rewolwer i popędził w dół. Napastnik uniósł obie ręce, prawą ściskając strzelbę, i coś krzyknął. Ale policjant nie mógł wiedzieć, że druga lufa też jest pusta, więc wypalił trzy razy. Jako wprawny strzelec z odległości sześciu metrów nie mógł chybić.

Trzy kule trafiły krzyczącego mężczyznę w sam środek klatki piersiowej z taką siłą, że poleciał do tyłu, odbił się od bagażnika limuzyny, padł na brzuch i skonał z twarzą w rynsztoku. W drzwiach gmachu pojawili się ludzie. Widząc dwa trupy, szofera gapiącego się na swoje zakrwawione dłonie oraz policjanta, który stoi nad napastnikiem, celując w niego z trzymanego oburącz rewolweru, biegiem wrócili do budynku, by wezwać wsparcie. Zwłoki dwóch mężczyzn przewieziono do kostnicy miejskiej, a Joe trafił do szpitala na usunięcie trzech śrucin, które utkwiły mu w twarzy. Kongresmen nie żył, jego pierś przeszyło ponad dwadzieścia stalowych kulek, przebijając mu serce i płuca. Napastnik również był martwy.

Kiedy leżał nagi na stole sekcyjnym w kostnicy, nadal nie znano jego tożsamości. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów ani, co dziwne, śladów owłosienia na ciele, jeśli nie liczyć brody. Dopiero zamieszczenie jego portretu w popołudniówkach zaowocowało dwojgiem informatorów: dziekan położonej na obrzeżach miasta uczelni rozpoznał w zabójcy pochodzącego z Jordanii studenta, a właścicielka pensjonatu — jednego ze swoich lokatorów. Śledczy, którzy przetrząsnęli mieszkanie zabitego, zabrali wiele książek w języku arabskim oraz laptopa. W laboratorium policyjnym zgrano zawartość komputera. A wtedy w komendzie głównej policji w Boise zobaczyli coś, czego jeszcze nie widzieli. Na twardym dysku zapisany był cykl wykładów, a raczej kazań, wygłaszanych przez zamaskowaną postać, spoglądającą w obiektyw kamery pałającymi oczami i posługującą się płynną angielszczyzną.

Przekaz był prosty i brutalny. Prawdziwie wierzący powinien wyrzec się herezji i nawrócić na muzułmańską prawdę. Zgodnie z tym, co nosi w duszy, ma się nikomu nie zwierzać ani nie ufać, przyjąć filozofię dżihadu i stać się wiernym, lojalnym żołnierzem Allaha. Następnie powinien wyszukać znaną osobistość w służbie Wielkiego Szatana i wysłać ją do piekła, po czym zginąć jako szahid, męczennik, i na zawsze zamieszkać w raju Allaha. Takich kazań były dziesiątki, a każde niosło to samo przesłanie. Policja przekazała dowody rzeczowe do biura terenowego FBI w Boise, skąd całość akt przesłano do gmachu J. Edgara Hoovera wWaszyngtonie. W krajowej centrali FBI materiały nikogo nie zdziwiły. Już wcześniej słyszeli tam o Kaznodziei.

1968

Ósmego listopada pani Lucy Carson zaczęła rodzić, więc zabrano ją prosto na oddział położniczy Szpitala Marynarki Wojennej w Camp Pendleton w Kalifornii, gdzie stacjonowała jednostka męża. Dwa dni później urodził się jej pierwszy i — jak się okazało — jedyny syn. Nadano mu imię Christopher, po dziadku ze strony ojca, lecz ponieważ tamtego wysokiego rangą oficera piechoty morskiej wszyscy nazywali Chris, na dziecko wołano Kit. Chodziło tylko o to, żeby nie mylić wnuka z dziadkiem — zbieżność przezwiska z przydomkiem słynnego generała i pogromcy Indian z Dzikiego Zachodu była całkowicie przypadkowa. Data urodzin, dziesiąty listopada, również była szczęśliwa — tego dnia w 1775 roku narodził się Korpus Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych.

Kapitan Alvin Carson przebywał akurat w Wietnamie, gdzie toczyły się zażarte walki i miało tak być jeszcze przez pięć lat. Ale że jego tura właśnie dobiegała końca, dostał przepustkę na święta Bożego Narodzenia, by mógł się zobaczyć z żoną i dwiema córeczkami oraz utulić swojego pierwszego syna.
Zaraz po Nowym Roku odleciał z powrotem do Wietnamu, skąd w roku 1970 na dobre wrócił do rozrastającej się bazy piechoty morskiej w Pendleton. Jego następny przydział nie wiązał się z wyjazdem — kolejne trzy lata spędził w Kalifornii, patrząc, jak syn wyrasta z niemowlaka na czteroipółlatka.
Tutaj, z dala od śmiercionośnych azjatyckich dżungli, prowadził z żoną typowe życie wojskowego stacjonującego w bazie — obracające się między kwaterami dla małżeństw, biurem, klubem towarzyskim, kantyną i kościołem. Mógł też uczyć syna pływania w basenie portowym Del Mar. Lata spędzone w Pendleton wspominał później jako życie usłane różami.

W roku 1973 przeniesiono go wraz z rodziną do bazy Quantico niedaleko stolicy kraju, Waszyngtonu. Quantico było wówczas olbrzymią, pełną komarów i kleszczy dziczą, w której mały chłopczyk mógł się uganiać pośród drzew za wiewiórkami i szopami praczami. Carsonowie wciąż przebywali w bazie, gdy Henry Kissinger i Le Duc Tho z Wietnamu Północnego spotkali się pod Paryżem i wypracowali porozumienie oficjalnie kończące dekadę krwawej jatki, zwanej dzisiaj wojną wietnamską. Carson, obecnie już w stopniu majora, wrócił na swoją trzecią turę do Wietnamu, gdzie niebezpieczeństwo wciąż czyhało na każdym kroku, bo wojska Wietnamu Północnego szykowały się do złamania układów paryskich i dokonania inwazji na południe. Odwołano go do kraju wcześnie, jeszcze przed szaleńczą przepychanką na dachu ambasady, kiedy to tłum ludzi pragnął się dostać do ostatniego samolotu czekającego na lotnisku.

Przez ten czas jego syn Kit przeszedł wszystkie normalne etapy rozwoju amerykańskiego chłopca — baseballowa Mała Liga, skauci, szkoła. Latem 1976 roku major Carson z rodziną został przeniesiony do trzeciej ogromnej bazy piechoty morskiej — Camp Lejeune w Karolinie Północnej. Jako zastępca dowódcy batalionu pracował w Ósmej Kwaterze Głównej Piechoty Morskiej przy ulicy C, a mieszkał z żoną i trójką dzieci w bezładnym skupisku domów dla żonatych oficerów. Nigdy nie rozmawiano o tym, kim chciałby w przyszłości zostać dorastający chłopiec. Urodził się jako syn dwóch rodzin: Carsonów oraz piechoty morskiej. Zakładano więc, że pójdzie w ślady dziadka i ojca, wstąpi do szkoły oficerskiej i przywdzieje mundur.

W latach 1978—1981 majora Carsona skierowano na placówkę, która od dawna mu się należała — w Norfolk, wielkiej amerykańskiej bazie marynarki i piechoty morskiej na południowym brzegu zatoki Chesapeake w północnej Wirginii. Rodzina zamieszkała na terenie bazy, major zaś, jako oficer marines, wypłynął w rejs na pokładzie USS Nimitz — dumy floty lotniskowców. Właśnie z niego przyglądał się fiasku operacji Orli Szpon, znanej także jako Desert One: nieudanej próby odbicia z ambasady w Teheranie amerykańskich dyplomatów, których w charakterze zakładników przetrzymywali „studenci” ogłupieni przez ajatollaha Chomeiniego.
Stojąc na mostku Nimitza, z lornetką peryskopową przy oczach, patrzył, jak osiem olbrzymich helikopterów Sea Stallion z rykiem silników odlatuje w kierunku brzegu, by wesprzeć zielone berety i rangerów, którzy mieli wedrzeć się do ambasady, uwolnić dyplomatów i odstawić ich na bezpieczny okręt.
Widział, jak większość z nich wraca poobijana. Najpierw te dwa, które popsuły się nad irańskim wybrzeżem, bo wpadły w burzę piaskową, nie mając odpowiednich filtrów powietrza. Później inne, transportujące rannych, po tym jak jedna z maszyn wbiła się w przednią szybę herculesa i eksplodowała w kuli ognia. Do końca swoich dni z goryczą wspominał tę katastrofę i idiotyczne planowanie, które do niej doprowadziło.

Od 1981 do 1984 roku Alvin Carson, wówczas już podpułkownik, przebywał z rodziną w Londynie, jako attache´ Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych w ambasadzie przy Grosvenor Square. Kita zapisano do amerykańskiej szkoły w St John’s Wood. Później chłopiec miło wspominał ten trzyletni pobyt w Londynie. Były to czasy Margaret Thatcher, Ronalda Reagana i ich nadzwyczajnej współpracy. Zaatakowano i wyzwolono Falklandy. Tydzień przed wkroczeniem brytyjskich spadochroniarzy do Port Stanley Ronald Reagan złożył oficjalną wizytę państwową w Londynie. Najpopularniejszym Amerykaninem w mieście stał się Charlie Price, nowo mianowany ambasador. Odbywały się przyjęcia i bale. Podczas prezentacji personelu ambasady Carsonowie zostali przedstawieni królowej Elżbiecie. Czternastoletni Kit Carson po raz pierwszy zadurzył się w dziewczynie. A jego ojciec zaliczył dwudziesty rok służby w Korpusie Piechoty Morskiej.

Pułkownik Carson został awansowany na dowódcę Drugiego Batalionu Trzeciego Pułku Piechoty Morskiej i przeniesiony z rodziną do Kaneohe Bay na Hawajach, gdzie panował całkiem inny klimat niż w Londynie. Dla nastolatka nastąpił okres surfowania, nurkowania z fajką i z akwalungiem, łowienia ryb oraz wyjątkowo aktywnych kontaktów z dziewczętami. W wieku szesnastu lat Kit zapowiadał się na wybitnego sportowca, lecz oceny w szkole świadczyły również o jego nieprzeciętnej inteligencji. Kiedy rok później ojca awansowano do sztabu i odesłano na kontynent, Kit, który jako skaut zdobył wszystkie sprawności, rozpoczął szkolenie dla oficerów rezerwy. Założenie sprzed lat stało się ciałem — chłopak nieuchronnie szedł w ślady ojca i zamierzał wstąpić do piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych.

Po powrocie do kraju czekały go studia. Wysłany na uniwersytet publiczny William and Mary w Williamsburgu w Wirginii, przez cztery lata mieszkał w akademiku. Jako przedmioty kierunkowe wybrał historię i chemię. Przez trzy lata długie letnie wakacje poświęcał nauce skakania ze spadochronem, nurkowania z akwalungiem i zajęciom w szkole kadetów w Quantico. Wiosną 1989 roku, mając dwadzieścia lat, ukończył studia i razem z dyplomem dostał pierwszą belkę na ramieniu jako podporucznik Korpusu Piechoty Morskiej. Na uroczystości pojawili się jego ojciec — teraz już jednogwiazdkowy generał — i pękająca z dumy matka. Pierwszy przydział dostał do Basic School w Quantico, przygotowującej świeżo mianowanych podoficerów marines do dalszej służby; przebywał tam do świąt Bożego Narodzenia. Później skierowano go do Szkoły Podchorążych Piechoty Morskiej, którą ukończył z wyróżnieniem w marcu 1990 roku. Potem była jeszcze szkoła rangerów w Fort Benning w Georgii, skąd z naszywką rangera trafił do Twentynine Palms w Kalifornii.

Tutaj uczęszczał do Centrum Walki Powietrznej i Naziemnej, zwanego w żargonie marines „Pniakami” (bo wbrew nazwie mieściny na tym zadupiu na środku pustyni nikt nigdy nie uświadczył żadnej palmy), skąd dostał przydział do Pierwszego Batalionu Siódmego Pułku na terenie tej samej bazy. Aż tu nagle, drugiego sierpnia 1990 roku, niejaki Saddam Husajn najechał Kuwejt. Amerykańscy marines wrócili na wojnę, a wraz z nimi zabrał się podporucznik Kit Carson.

1990

Kiedy już zapadła decyzja, że nad inwazją Saddama Husajna na Kuwejt nie można przejść do porządku, utworzono wielką koalicję. Jej siły rozlokowały się na pustynnej granicy Iraku z Arabią Saudyjską, od Zatoki Perskiej na wschodzie po granicę z Jordanią na zachodzie. Amerykańscy marines, dowodzeni przez generała Waltera Bloomera, przybyli jako korpus ekspedycyjny, w którego skład wchodziła Pierwsza Dywizja Piechoty Morskiej pod dowództwem generała Mike’a Myatta. W tej hierarchii podporucznik Kit Carson znajdował się u dołu drabiny. Dywizję rozmieszczono na wschodnim skraju sił koalicyjnych, tak że po prawej miała jedynie błękitne wody Zatoki Perskiej.

Pierwszy miesiąc, otępiająco upalny sierpień, upłynął pod znakiem gorączkowej krzątaniny. Trzeba było wysadzić na ląd i rozlokować w wyznaczonym sektorze całą dywizję wraz ze sprzętem pancernym i artylerią. Do sennego jak dotąd portu naftowego Al-Dżubajl przybiła armada statków handlowych wiozących cały majdan różności niezbędnych do wyposażenia, zakwaterowania i zaopatrzenia amerykańskiej dywizji. Dopiero we wrześniu wezwano Kita Carsona na rozmowę w sprawie przydziału. Prowadził ją zgryźliwy stary wiarus w stopniu majora, zapewne pominięty przy awansie na podpułkownika i dlatego zgorzkniały. Major Dolan nieśpiesznie przeczytał akta nowego oficera. W końcu jego uwagę przykuło coś niezwykłego. Podniósł wzrok.
— Jako dziecko mieszkaliście w Londynie? — zapytał.
— Tak jest.
— Cholerne cudaki. — Major Dolan przestudiował do końca zawartość akt i zamknął teczkę. — Obok nas, od zachodu, zaparkowała brytyjska Siódma Brygada Pancerna. Nazwali się Szczurami Pustyni. Cudaki, nie mówiłem? No bo kto nazywa własnych żołnierzy szczurami?
— Tak naprawdę chodzi o skoczka pustynnego, panie majorze.
— Że co?
— Skoczek pustynny. To takie pustynne zwierzę, podobne do surykatki. Zdobyli ten przydomek, walcząc z Rommlem na Pustyni Libijskiej podczas drugiej wojny światowej. Jego nazywano Lisem Pustyni. Skoczek pustynny jest mniejszy, ale nieuchwytny.

Na majorze Dolanie nie zrobiło to żadnego wrażenia.
— Nie zgrywajcie mi tu mądrali, poruczniku. Musimy się jakoś dogadać z tymi szczurami pustyni. Zaproponuję generałowi Myattowi, żeby wysłał was do nich jako jednego z naszych oficerów łącznikowych. Jesteście wolni.
Wojska koalicyjne przez pięć miesięcy musiały oblewać się potem na pustyni, zanim połączonym siłom koalicjantów udało się doprowadzić do „degradacji” pięćdziesięciu procent wojsk irackich, co generał Norman Schwarzkopf, głównodowodzący, narzucał jako warunek przystąpienia do ataku.
Przez ten czas, zgłosiwszy się do brytyjskiego generała Patricka Cordingleya, dowódcy Siódmej Pancernej, Kit Carson pełnił funkcję łącznika między tymi dwiema siłami.

 
Wesprzyj nas