Porywająca historia o miłości i muzyce, o jedzeniu i o pasji.


Rzymska przygodaNie ma drugiego takiego miasta jak Rzym lat 50. Brukowane ulice, fontanny i klimatyczne place pełne życia podczas upalnych dni, kafejki i bary, z których nocą dobiega muzyka…

Serafina to młoda kobieta, która dorasta w malutkim mieszkanku na Zatybrzu. Dni upływają jej na opiece nad domem i siostrami, z którymi czasem śpiewa na pobliskim placu, by w ten sposób zarobić parę groszy na kino. Dziewczęta rozkochują się w bohaterach filmów wyświetlanych podczas popołudniowych seansów. Gdy wielki śpiewak przyjeżdża do Rzymu, Serafina ma okazję poznać jego świat od środka. Zrządzenie losu sprawia bowiem, że sława, przyjęcia i bogactwo znajdują się dla niej na wyciągnięcie ręki.

W jej życiu zmienia się prawie wszystko. Zakochuje się w dwóch mężczyznach o trudnych charakterach, przeżywa chwile uniesienia, ale i smutku. Musi też stawić czoła trudnym wyborom, od których zależy jej dalsze życie…

Nicky Pellegrino urodziła się w Wielkiej Brytanii, ale w dzieciństwie spędzała wakacje u rodziny we Włoszech, uważnie obserwując życie wokół siebie. Gdy rozpoczęła karierę pisarską, tamte włoskie doświadczenia nagle odżyły w jej pamięci – włoska pasja, żywiołowe kłótnie, ale nade wszystko jedzenie. Obecnie mieszka w Nowej Zelandii ze swoim mężem. Uwielbia gotować dla swoich przyjaciół, rozkoszować się czerwonym winem, spacerować po plaży, ale także wylegiwać się w łóżku z dobrą książką. Pracuje jako dziennikarka i publikuje swoje teksty między innymi na łamach „Herald on Sunday” oraz „New Zealand Woman’s Weekly”. Ma też na swoim koncie kilka książek, między innymi „Przepis na życie”, „Wakacje w Italii” oraz „Włoskie wesele”.

Nicky Pellegrino
Rzymska przygoda
Przełożyła Magda Witkowska
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 16 lipca 2013


Matka Boska Łaskawa

Na każdych drzwiach wisi zdjęcie. Te zdjęcia pokazują nas takimi, jakimi byliśmy kiedyś, zanim życie dało nam w kość, zanim wiek pochylił nas ku ziemi i zanim nasz czas zaczął dobiegać końca. Na niektórych drzwiach widnieją zdjęcia uśmiechniętych kobiet w sukniach ślubnych, splatających dłonie z mężami, których już dawno przy nich nie ma. Inne ukazują kobiety z niemowlętami w ramionach albo dziewczynki w strojach komunijnych. Byłyśmy piękne, silne i zdrowe. Byłyśmy młode. Żyjemy za tymi drzwiami w domu spokojnej starości pod wezwaniem Matki Boskiej Łaskawej. Na moich też wisi takie zdjęcie. Zostało wyjęte ze starej ramki, która teraz leży w dolnej szufladzie szafy razem z innymi pamiątkami po moim życiu. Rzadko się zdarza, żeby ktokolwiek z obsługi zatrzymał się, by na nie spojrzeć. Nikt o nie mnie nigdy nie pytał. Wszyscy pewnie zakładają, że widoczny na nim mężczyzna to mój mąż – ale on nigdy nie był moim mężem. Nie mógł być.

Jest uśmiechnięty i tak przystojny, że mógłby złamać niejedno serce. Ciemne włosy ma zaczesane na bok, w elegancki loczek. Ma na sobie dobrze uszytą marynarkę z podbiciem, które poszerza go w ramionach. Gdy na niego patrzę, widzę jego zmęczenie, ale tylko dlatego, że pamiętam okoliczności, w jakich to zdjęcie zostało zrobione. Z tamtego okresu pamiętam wszystko znacznie lepiej niż z zeszłego tygodnia czy z wczoraj. Nigdy nikomu nie powiedziałam, jak się nazywa. Starsi, nawet jeśli o nim słyszeli, by mi nie uwierzyli, a młodszych by to nie obeszło. Przypuszczam, że prędzej czy później ktoś go rozpozna, bo nie wierzę, żeby został do końca zapomniany. Tylko kto by nas ze sobą kojarzył? Komu przyszłoby do głowy, że moje drogi mogły się kiedyś skrzyżować z jego drogami, aby na zawsze zmienić swój bieg?

Jeśli kiedyś spotkam osobę, która zechce mnie wysłuchać, to być może opowiem jej moją historię. Nie zamierzam jednak streszczać jej w pośpiechu w trakcie szybkiej wieczornej kąpieli ani wplatać jej w odgłosy wygładzanej pościeli i strzepywanych poduszek, w odpowiedzi na pytanie: „Jak się pani dzisiaj czuje, signora?”. Oni zresztą nigdy nie czekają na odpowiedź. Ta historia nie zaczyna się jednak od niego. Zaczyna się od kobiety, która wychyliła się z okna porośniętego bluszczem budynku na Zatybrzu i zawołała w wąską uliczkę: „Serafina… Serafina…Sera-fiii-naaa!”.

Golden Days

– Serafina… Serafina… Sera-fiii-naaa!
Głos mojej matki dałoby się usłyszeć zza zamkniętych drzwi. Rozlegał się na klatkach schodowych, a gdy wychylała się przez okno naszej kamienicy na Zatybrzu, odbijał się też echem na całej długości wąskiej uliczki. To właśnie mnie, najstarszą z trzech sióstr, wołała najczęściej. Gdy trzeba było zabrać pranie do lavanderii albo przynieść jedzenie z rynku, albo wpleść siostrom wstążki we włosy, moje imię słyszeli wszyscy:
– Serafiiinaaa!
W tamtym czasie moja matka ciągle jeszcze była piękną kobietą. Nawet w wyblakłej domowej sukience i z ciemnymi włosami zebranymi gładko u nasady karku wyglądała imponująco. Pełne usta malowała na koralowo, a czarne, kocie oczy starannie podkreślała co wieczór czarną kreską. Zaraz potem chwytała lśniącą białą torebkę ze złotym zapięciem i znikała na całą noc. Nosiła pięknie skrojone ubrania: sukienki podkreślające talię osy, z rozkloszowanym dołem i górą eksponującą ramiona. Większość tych strojów uszyła sama na maszynie, którą trzymała w naszej sypialni. Mogłaby z powodzeniem pracować jako krawcowa, gdyby nie to, że znalazła inny sposób zarobkowania, który bardziej jej odpowiadał.

Wieczorami zostawiała mnie i moje siostry ze stertą brudnych naczyń i w najbliższym barze fundowała sobie aperitivo w towarzystwie koleżanek przed wyjściem do pracy. Przywykłyśmy do tego, że zostawia nas same. Oczekiwała, że posprzątamy i położymy się wcześnie spać, czego oczywiście nie robiłyśmy. Czasami wyciągałyśmy czasopisma, które przynosiła do domu, i wpatrywałyśmy się w zdjęcia gwiazd filmowych: Rity Hayworth, Avy Gardner i Giny Lollobrigidy. Jak by to było być tak sławnym i tak pięknym?

Mamie nie przeszkadzało, że przeglądamy jej gazety, ale pewnie by się zdenerwowała, gdyby przyłapała mnie kiedyś na tym, jak wyciągam z pudełek jej cenne płyty, wkładam je na gramofon i uważnie opuszczam igłę. Miała mnóstwo nagrań, w tym amerykański jazz, neapolitańskie utwory miłosne i nawet kilka arii operowych. Ja najbardziej lubiłam Mario Lanzę, którego głos poruszał mnie do głębi i wprawiał w błogość.
– On nie jest nawet prawdziwym Włochem – docinała mi zawsze moja siostra Carmela. – Zresztą spójrz na to zdjęcie, jaki pucołowaty.
– Ale posłuchaj jego śpiewu – broniłam go. – Czy można sobie wyobrazić coś piękniejszego?
– Jak będziesz za często puszczać tę płytę, to ją zniszczysz i mama się zorientuje, co robisz – powiedziała Carmela. Miała czternaście lat. Ja w tym wieku przestałam chodzić do szkoły, żeby pomóc mamie zajmować się nią i młodszą Rosaliną.

Sama Carmela też miała bardzo ładny głos. Miło się jej słuchało, nawet gdy śpiewała do nagrań mamy. W cieplejszych miesiącach odbierałam ją i Rosalinę ze szkoły, a potem szłyśmy na Piazza Navona, gdzie Carmela śpiewała dla turystów. Miała tam swoje ulubione miejsce, tuż przy jednej z fontann. Gdy tylko otwierała usta, wokół zaczynali gromadzić się ludzie. Wrzucali nam drobne do rozłożonego na ziemi słomkowego kapelusza. Czasami Rosalina i ja dołączałyśmy do występu, bo też potrafiłyśmy ładnie śpiewać. Jednak Carmela miała prawdziwy talent. Marzyło nam się, że pewnego dnia ktoś ją odkryje i wszystkie będziemy bogate.

Gdy kapelusz wypełniał się po brzegi lirami, przerywałyśmy występ, żeby policzyć pieniądze. Czasami wystarczało nam na lody albo colę i na bilety do kina. Najchętniej oglądałyśmy musicale, często po kilka razy te same. Serenade widziałam tyle razy, że chyba znałam ten film już na pamięć. Tak samo było z The Toast of New Orleans oraz z Because You’re Mine. We wszystkich występował Mario Lanza.
– Zakochałaś się w nim? – oskarżycielskim tonem zapytała Carmela.
– A nawet jeśli, to co? – odparłam.
Nie widziałam nic złego w tym, że kocham się w gwieździe filmowej. Mario Lanza był lepszy niż którykolwiek z mężczyzn, których miałam okazję poznać w rzeczywistości. Miał błyszczące oczy i życzliwy uśmiech. Uwielbiałam przesiadywać w ciemnej sali kinowej i wpatrywać się w jego postać na ekranie. A gdy śpiewał Be My Love, brzmiało to niesamowicie autentycznie i doskonale. Tak właśnie wyobrażałam sobie prawdziwy romans. Mario Lanza różnił się od wszystkich rzymskich chłopaków, którzy gapili się na mnie i gwizdali, gdy przechodziłam ulicą. Różnił się też bardzo od nieco przesadnie przyjaznych starszych mężczyzn, którzy najwyraźniej wiedzieli, czyją jestem córką. Chyba można powiedzieć, że byłam ładna. Odziedziczyłam usta po matce. Zdjęcia ojca nigdy nie widziałam, ale chciałam wierzyć, że po nim mam zielonoszare oczy.

Lśniące ciemne włosy czesałam w koński ogon. Wzrostem górowałam nad innymi dziewczynami, więc starałam się trochę garbić, żeby się spośród nich nie wyróżniać. Nic dziwnego, że ludzie się na mnie gapili. Mama była dumna z mojej urody. Robiła mi makijaż i zachwycała się, że wyglądam na starszą, niż jestem. Na powieki nakładała połyskujący złoty cień, a usta malowała mi na różowo. Gdy tylko mi pozwoliła, czym prędzej to wszystko z siebie wycierałam. Zastanawiało mnie, czy mama się domyśla, co Carmela, Rosalina i ja robimy letnimi popołudniami. Może wolała po prostu nie zwracać na to uwagi. Zwykle wstawała późno, a potem brała długą kąpiel, depilowała brwi i malowała paznokcie. Nawet jeśli wiedziała, że moim siostrom zdarzało się czasami w ogóle nie dotrzeć do szkoły, specjalnie jej to chyba nie przeszkadzało. Z jej punktu widzenia wystarczało, że potrafimy liczyć na tyle dobrze, by nikt nas nie oszukał na rynku w Testaccio.

Nalegała jedynie, abyśmy wszystkie nauczyły się trochę angielskiego. Ona liznęła go trochę od Amerykanów w trakcie wojny i zmuszała nas, żebyśmy co wieczór ćwiczyły nowy zwrot. Angielski się przydawał. Turyści przysłuchujący się Carmeli na Piazza Navona zdawali się zadowoleni, gdy w ich języku życzyłyśmy udanych wakacji. Często śmiali się wtedy i dorzucali nam do kapelusza jeszcze kilka monet.
– Urodziłam się ze śpiewem na ustach! – wołała do nich Carmela. – Znam nie tylko włoskie piosenki, ale też sporo amerykańskich. Zostańcie i posłuchajcie jeszcze trochę!
Potem śpiewała często Be My Love, ponieważ wiedziała, że to mój ulubiony utwór. Jej głos miał słodycz brzoskwini z ciepłym miodem.
– Jak tylko będę wyglądać odpowiednio dorosło, zacznę szukać pracy w nocnych klubach – zarzekała się, gdy jadłyśmy lody przy fontannie. – Pewnego dnia ten głos przyniesie mi sławę. Będę nagrywać płyty i kręcić filmy. Kupię duże palazzo nad morzem i zamieszkamy tam wszystkie razem.
– Nie chcę żyć w palazzo nad morzem – narzekała Rosalina, zlizując kropelki pistacjowej mazi ściekającej po rożku. – Chcę zostać w Rzymie i sprzedawać gelato na Piazza Navona.
– Sama zjadałabyś więcej, niżbyś sprzedała – mówiłam ze śmiechem. – Na twoim stoisku wiecznie by tych gelato brakowało.
– Wcale by nie brakowało – upierała się. – I byłabym bogatsza niż Carmela, bo miałabym wszystkie najlepsze smaki. Potem kupiłabym duże mieszkanie na Zatybrzu i każda z nas miałaby własne łóżko. Nie musiałybyśmy już spać w jednym.

Nocami wszystkie trzy cisnęłyśmy się razem w jednym podwójnym łóżku. Rosalina często lądowała na materacu na podłodze, ponieważ była najmniejsza i najmocniej spała. Rano budziła się z płaczem i usiłowała wepchnąć się z powrotem pod kołdrę pomiędzy nas. Nasze mieszkanie w zaniedbanej kamienicy było naprawdę malutkie, składało się z dwóch ciasnych pokoików. W jednym spałyśmy, a drugi służył nam za salon, ale znajdował się tam też palnik, na którym co wieczór gotowałam kolację. Mieszkanie było wilgotne, ciemne i zagracone całą masą różnych naszych rzeczy. Nie miałyśmy łazienki – wspólne pomieszczenie, w którym się myłyśmy i które pełniło funkcję toalety, znajdowało się na końcu korytarza. Może gdybyśmy zdecydowały się przeprowadzić do innej dzielnicy, udałoby się znaleźć coś lepszego, ale mama stanowczo się temu sprzeciwiała.

– Jesteśmy zatybrzankami… mieszkamy w samym sercu Rzymu – powtarzała. – Dlaczego miałybyśmy się gdzieś przenosić?
Mama uwielbiała labirynty wąskich uliczek, wysokie terakotowe budowle z łukowatymi wejściami, rośliny pnące się po ścianach, pranie wiszące u okien, staruszki obierające groszek na rogu w promieniach porannego słońca i mężczyzn rozkładających stoliki na bruku, by przez pół popołudnia spierać się o coś przy kartach, pstrokate narożne kapliczki. Mama lubiła życie na Zatybrzu. Co niedziela zabierała nas na poranną mszę do starego kościoła na Piazza di Santa Maria. Zawsze się spóźniałyśmy i zajmowałyśmy miejsce w jednym z tylnych rzędów, skąd wpatrywałyśmy się w rzędy kolumn zbiegających się do błyszczących mozaikowych zdobień nad ołtarzem. Mama okrywała szalem włosy lśniące niczym polerowana miedź, sukienkę zapinała skromnie po samą szyję. Na czas modlitwy pochylała głowę i zamykała oczy. Na długo przed zakończeniem mszy dawała znak i przykładając palec do ust, wyprowadzała nas na zewnątrz. Dopiero wiele lat później zrozumiałam, dlaczego tak robiła. Do Santa Maria przychodzili mężczyźni, którzy mogliby się zdziwić na jej widok, wraz z żonami, które mogłyby się domyślić powodu tego zdumienia.

Gdy tylko opuszczałyśmy plac, matka zdejmowała szal z głowy.
– To do której kawiarni idziemy, moje panny? – pytała radosnym, tak charakterystycznym dla siebie tonem. – Serafina, twoja kolej, żeby wybrać. Dokąd masz ochotę iść?
W niedzielę miałyśmy ten luksus, że mogłyśmy posiedzieć z mamą w cieniu parasoli lub w boksie przy barze i zamówić sobie to, na co tylko naszła nas ochota. Kawiarnię wybierałyśmy na zmianę. Rosalina uwielbiała lokal przy Piazza di Santa Maria, ponieważ mogła się bawić z innymi dziećmi przy fontannie. Carmela za każdym razem chciała wypróbować coś nowego. Ja – jak cała rodzina zresztą doskonale wiedziała – najchętniej chodziłam do kawiarni w wąskiej uliczce, która zdawała się pamiętać czasy sprzed wielu wieków.

W niedziele mama nas rozpieszczała, fundowała nam duże pucharki gelato i masę innych słodyczy. Sama sączyła espresso i paliła papierosa. Często kupowała sobie też „Confidenze” w kiosku na rogu placu, a potem kartkowała pismo i krytykowała gwiazdy, których zdjęcia tam publikowano.
– Patrzcie no, Sophia Loren… jaka szkoda… nos taki spiczasty i nozdrza ma za duże. Szkoda, nie? Albo Gina Lollobrigida. Śliczna, ale te jej włosy! Wieczny chaos na głowie – to mówiąc, gładziła własną fryzurę. – Jak się ma tyle pieniędzy, to można się ładnie uczesać.
– Powinnaś być gwiazdą filmową, mamo – powiedziała Rosalina z ustami pełnymi lodów. – Jesteś znacznie ładniejsza niż ta pani z gazety.
Mama zaśmiała się i czule uszczypnęła moją najmłodszą siostrę w policzek.
– Cieszyłabyś się, gdybym była sławna, cara?
– A czy ja też mogłabym być sławna? I Carmela, i Serafina?
– Pewnie tak, dlaczego by nie.
– No to chciałabym być sławna – postanowiła Rosalina.
Carmela zawsze wyszukiwała w gazetach mamy rubrykę towarzyską.
– O, patrzcie, napisali coś o Mario Lanzy. – Zmarszczyła się, usiłując przeczytać notatkę w gazecie. – Chyba piszą, że przyjeżdża do Rzymu.
– Pokaż! – Podobnie jak Carmela, też czytałam powoli i z dużym trudem. Przesuwając palcem po kolejnych wierszach, powoli sylabizowałam: – „Plotka głosi, że Mario Lanza będzie kręcił we Włoszech film Arrivederci Roma. Przyjedzie ze swojej rodzinnej Ameryki wraz z żoną Betty i czwórką dzieci”… Patrzcie, jest ich zdjęcie. Ślicznie wyglądają, prawda?

Matka wpatrywała się w gazetę tak długo, jak gdyby usiłowała postawić się na tym zdjęciu obok Mario, jak gdyby wyobrażała sobie siebie, że stoi w stylowym płaszczu z marszczonymi rękawami, który miała na sobie jego żona, i trzyma za rękę dzieci w ślicznych ubrankach. Czekałam, spodziewając się jakichś słów krytyki, ale najwyraźniej akurat tym razem miałam się nie doczekać.
– Myślisz, że będziemy miały okazję go poznać, mamo? Poprosić o autograf? – Carmela zawsze udawała, że Mario Lanza jej nie interesuje, ale teraz nawet ona robiła wrażenie podekscytowanej. – Skoro będzie w Rzymie, to może gdzieś usłyszymy jego śpiew?
Mam wzruszyła ramionami i wymamrotała:
– Może… Zobaczymy. – Z czego należało wnioskować, że to raczej mało prawdopodobne.

Gdy już rozprawiłyśmy się z niedzielną porcją słodkości, opuściłyśmy kawiarnię i ruszyłyśmy krętymi uliczkami Zatybrza w stronę naszego domu. W niedzielne popołudnia mama najchętniej odpoczywała, zanim jednak udała się na drzemkę, nakładała sobie na twarz grubą warstwę chłodzącego kremu zmiękczającego skórę, a włosy nawijała na wałki.
– Dajcie mi trochę spokoju, dziewczynki – mruczała.
– Jest takie piękne popołudnie, może pójdziecie się gdzieś przejść? Serafina, tylko wróćcie na tyle wcześnie, żebyś zdążyła coś siostrom ugotować.
Nigdy nie doceniałam tej wolności, którą mogłyśmy się cieszyć, wędrując uliczkami z jednej strony Rzymu na drugą, dokąd nas nogi poniosły. Gdy zachciało nam się pić, Carmela zdejmowała kapelusz, kładła go na ziemi i zaczynała śpiewać. W krótkim czasie udawało jej się zebrać tyle, że mogłyśmy iść do baru i kupić sobie po butelce lodowatej aranciaty. Jeśli zawędrowałyśmy akurat w okolice Koloseum albo Panteonu, a Carmela była w formie, kapelusz zapełniał się niesamowicie szybko i mogłyśmy pozwolić sobie nawet na kawałek pizzy albo tramezzini, czyli trójkątne kanapki z różnymi pysznościami. Czasami wystarczało nawet na to, żeby wrócić tramwajem. Zbliżając się do domu, zwykle słyszałyśmy matkę na długo przed tym, zanim udało nam się ją zobaczyć. Z papierosem w dłoni wychylała się z wąskiego balkonu, na którym uprawiałyśmy zioła i pomidory, i wołała:
– Serafina… Serafina… Serafiiinaaa!

My Destiny

Wycięłam z „Confidenze” artykuł o Mario Lanzy i schowałam na pamiątkę do specjalnego pudełka, w którym trzymałam swoje rzeczy. Niezbyt wiele się tam znajdowało, tylko czerwony szalik, który chciałam uchronić przed zakusami Carmeli, złoty łańcuszek z medalikiem, który dostałam jako dziecko, oraz kilka kartek z życzeniami urodzinowymi od mamy. Wszystko inne było wspólne. Gdy wyrosłam z jakiegoś ubrania, dawałam je siostrom. To samo dotyczyło butów, o ile tylko nie były za bardzo znoszone. Rosalina bawiła się lalką, która kiedyś należała do mnie. Jej różowe wstążki też zdobiły kiedyś moje włosy. Nie chciałam, żeby ktoś inny ruszał mój wycinek z gazety. Lubiłam patrzeć na zdjęcie Mario Lanzy, na którym trzyma swoje córeczki za ręce – małe urocze dziewczynki w śnieżnobiałych bliźniakach, w błyszczących skórzanych bucikach i krótkich skarpetkach. Z podpisu pod zdjęciem wynikało, że ta z kręconymi włosami ma na imię Ellisa.

Robiła wrażenie nieśmiałej, spuszczała wzrok. Jej starsza siostra Colleen wyglądała na bardziej pewną siebie. Nie miałam ojca, który mógłby mnie trzymać za rękę z taką dumą. Nawet jeśli mama wiedziała, kim byli nasi ojcowie, nigdy nam tego nie powiedziała. Przypuszczałam jednak, że sama nie miała pojęcia. W jej życiu było wielu mężczyzn, lecz żaden nic dla niej nie znaczył – byli tylko sposobem zarabiania na życie. Ani razu nie przyprowadziła mężczyzny do naszego mieszkania. Może wynajmowała gdzieś jakiś pokój albo odwiedzała ich w pokojach hotelowych. Nigdy nie miałam odwagi zapytać. Wtedy za mało jeszcze wiedziałam, żeby się za nią wstydzić. To wszystko wydawało mi się zupełnie normalne. W czasie wojny mamie udawało się w ten sposób uchronić siebie i mnie przed głodem, który dokuczał innym rodzinom. Pomogło jej to też zachować urodę, podczas gdy inne kobiety blakły i nędzniały. Nie miewała szorstkiej skóry na stopach ani włosów nigdzie tam, gdzie ich nie powinno być. Ona i jej przyjaciółki nosiły duże złote kolczyki i buty na wysokich obcasach. Na kieliszkach zostawiały szminkowe odbicie swoich ust, a wokół siebie roztaczały zapach L’Air du Temps albo Acqua di Colonia. Niewiele mówiło się o tym, co robią co wieczór po odejściu od ulubionego stolika w barze na rogu.

Carmela urodziła się w czasie wojny. Miała jaśniejszą cerę niż ja, więc wmawiała sobie, że jej ojcem był amerykański żołnierz. Rosalina wyglądała jak prawdziwa Włoszka, miała czekoladowe oczy i skórę, która latem opalała się na ciemny brąz. Pamiętam, jak matka rozpaczała, gdy zaszła z nią w ciążę. Wiedziała, że jej ciało na tym ucierpi i znowu będą kłopoty z pieniędzmi. Mój ojciec mógł pochodzić z tego samego miasteczka, z którego wywodziła się moja mama. Urodziła się na równinach u podnóża Wezuwiusza jako córka kamieniarza. Gdy tylko trochę podrosła, uciekła do Rzymu. Teraz rzadko zdarzało jej się opowiadać o swym dzieciństwie. Pewnych rzeczy nienawidziła, co kazało mi przypuszczać, że jej rodzina żyła w biedzie – tanich skrawków mięsa, które trzeba było godzinami gotować do miękkości, łatanych i kiepsko naprawionych ubrań, wyszczerbionych talerzy i wszystkiego, co pochodziło z drugiej ręki. Lubiła to co nowe i błyszczące. Uwielbiała mieć powody do radości. Nigdy nie poznałam drugiej kobiety, która by tak dobrze wiedziała, co ją uszczęśliwi.

Pytania o naszych ojców do niczego nie prowadziły. Ta sprawa najbardziej nurtowała Carmelę. Fascynowało ją wszystko co amerykańskie: muzyka, filmy, turyści.
– Pewnego dnia pojadę tam i znajdę mojego tatę – mówiła.
– A od czego zaczniesz? Przecież nie wiesz nawet, jak się nazywał.
– Zmuszę mamę, żeby mi powiedziała.
– Może on ma już inną rodzinę i nie chce cię znać.
Na te słowa wzruszała ramionami.
– Nie ma sensu się tym przejmować. Najpierw muszę go odnaleźć.
Dopóki nie zobaczyłam tamtego zdjęcia z „Confidenze”, nie rozumiałam, dlaczego tak bardzo jej na tym zależy. Niby co takiego miałby mi dać ojciec, czego nie miałam teraz? Tamto zdjęcie uświadomiło mi, jak powinna wyglądać rodzina: wszyscy razem, uśmiechnięci, w eleganckich ubraniach, trzymający się za ręce – Betty z synami, Mario z córkami.
– Ja chyba też chciałabym poznać mojego ojca – powiedziałam jej.

Siedziałyśmy oparte o balustradę naszego malutkiego balkonu, wygrzewając się w promieniach wieczornego słońca. Carmela malowała sobie paznokcie lakierem wykradzionym z komody matki.
– Jak myślisz, jaki on jest? – zapytała.
Zamknęłam oczy i próbowałam nakreślić w głowie obraz człowieka o szarozielonych oczach, który kroczy u boku mojej matki. Jego twarz nie mogła jednak nabrać konkretnych kształtów. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że trzymam go za rękę.
– Kto to wie… – powiedziałam w końcu.
Carmela starała się mi pomóc.
– Ty jesteś piękna, więc on na pewno musi być przystojny. Musi być też wysoki, bo przecież wzrostu nie masz po mamie. Widzisz go już?
– Prawie… Nie, właściwie nie. – Mężczyzna w mojej głowie przybrał wygląd Mario Lanzy, a przecież on na pewno nie był moim ojcem.
Carmela wyprostowała pomalowane na szkarłatno paznokcie, żeby lakier równo obsechł.
– Ładny kolor – powiedziała z zadowoleniem w głosie.
– Będziesz musiała go zmyć, zanim mama zobaczy.
– Pewnie tak.
– Wścieknie się, że marnujesz jej lakier.
Na twarzy Carmeli pojawił się wyraz smutku.
– Nie marnuję. Dobrze na mnie wygląda.

Gdzieś pod nami rozległo się metaliczne dzwonienie. To wędrowny rzemieślnik wzywał klientów do ostrzenia noży. Ulica zaczęła się wypełniać ludźmi. Gdybym wychyliła głowę, może dostrzegłabym mamę, która siedziała przed barem z kieliszkiem czegoś, co miało ją wzmocnić przed nadchodzącą nocą. Wyszła z domu mniej więcej przed godziną, z paznokciami pomalowanymi tym samym szkarłatem i z nową, złotą bransoletką na nadgarstku. Pewnie zdążyła się nią już pochwalić przed koleżankami.
– Czy myślisz, że będziemy jak mama? – ni stąd, ni zowąd zapytała Carmela.
– To znaczy? – zapytałam zaskoczona. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że któraś z nas mogłaby pójść tą samą drogą. – Dlaczego miałybyśmy być takie jak ona?
– Ona uważa, że będziemy. Słyszałam raz, jak z tego żartowała. Rozmawiała z koleżankami. Śmiały się i mówiły, że jak już zagonią swoje córki do pracy, będą mogły trochę odpocząć.
– Mama nie mówiła poważnie. – Ta wizja napawała mnie przerażeniem.
– Dlaczego nie? Musiało ci to kiedyś przyjść do głowy. Właściwie jesteś już dostatecznie duża, Serafino, więc to się pewnie niedługo stanie.
– Nigdy – odparłam. – Przenigdy.
Carmela spojrzała na swoje szkarłatne paznokcie.
– A co wtedy zrobisz? Z czego będziesz żyć?
Nie wybiegałam myślami w przyszłość dalej niż do końca dnia, czyli zajmowałam się zamiataniem podłóg i ścieleniem łóżka, zakupami spożywczymi i prasowaniem ubrań, wędrówkami po Rzymie z siostrami i wyszukiwaniem sobie rozrywek.
– Nie mam pojęcia – przyznałam.
– Powinnaś się nad tym zastanowić.
– Rozumiem, że ty chcesz śpiewać?
– Pewnie. – Carmela spojrzała na mnie z poważną miną. – Pomożesz mi, Serafino?
– Jeśli tylko będę mogła. Tylko jak miałabym to zrobić?
– Musimy się dowiedzieć, kiedy Mario Lanza przyjeżdża do Rzymu. Chciałabym dla niego zaśpiewać. Jeśli spodoba mu się mój głos, to kto wie… Może obsadzi mnie w swoim filmie. Może nawet pomoże mi zorganizować wyjazd do Ameryki.
– Ależ Carmelo, jesteś na to za młoda…
– Zamierzam śpiewać. Jeśli ty mi nie pomożesz, wymyślę coś i poradzę sobie sama.

Zazdrościłam siostrze tej pewności siebie. Nawet jako małe dziecko zawsze wiedziała dokładnie, czego chce. Nie wierzyłam, że uda nam się spotkać z Mario Lanzą, o śpiewaniu dla niego nie wspominając, ale mimo to obiecałam jej pomóc. Później, gdy leżałam w łóżku pomiędzy siostrami, pośród woni gorącego mleka i czystych włosów, zaczęłam się martwić tym, co podsłyszała Carmela. Mama nie mogła przecież oczekiwać, że wszystkie trzy pójdziemy w jej ślady, że będziemy tuszować rzęsy, podkreślać ołówkiem brwi i ruszać razem z nią na ulicę. Nie bardzo jednak wiedziałam, co właściwie miałabym robić. Potrafiłam tylko zajmować się domem i opiekować siostrami, poza tym nic więcej nie umiałam, nie miałam też żadnego wykształcenia. Nawet nie zauważyłam, kiedy minęło moje dzieciństwo. Te zmartwienia nie dały mi zasnąć, aż w końcu usłyszałam szczęk klucza w zamku i odgłos otwierających się drzwi. Carmela przewróciła się w łóżku i westchnęła. Rosalina ssała kciuk.

Mama chodziła po drugim pokoju. Nalała sobie kieliszek czerwonego wina z butelki, którą otworzyła do kolacji. Pstryknęła zapalniczka, szurnęło odsuwane krzesło. Moja matka nigdy nie kładła się od razu do łóżka, bez względu na to, o której wróciła. Najpierw musiała się przez chwilę zrelaksować. Wiedziałam, że gdy w końcu się położy, gdy zacznie przepychać mnie delikatnie biodrami, żebym zrobiła jej więcej miejsca, poczuję zapach piżma i dym papierosowy, a może również cierpką woń wina.
– Mamo – wyszeptałam, gdy otworzyła drzwi do sypialni.
– Serafina, ty nie śpisz?
– Jest za gorąco – skłamałam.
– Późno już… rano będziesz niewyspana.
– Mamo, gdzie byłaś dziś w nocy?
– Gdzie? Tam gdzie zwykle. To była dobra noc. Może jutro pójdziemy do sklepu kupić materiał na nową sukienkę dla ciebie. – Stęknęła, przenosząc Rosalinę na materac. – Będziesz potrzebować czegoś ładnego, może zielonego, żeby podkreślało kolor twoich oczu.
– Tak, może… – Wizja nowej sukienki wydawała mi się kusząca.
Matka się położyła i zamknęła oczy. Słychać było, że już zasypia.
– Na ramiączkach… – mamrotała. – Z dekoltem w serce.
Tamtej nocy prawie nie zmrużyłam oka, a gdy w końcu zasnęłam, miałam nieprecyzyjne i przerażające sny. Następnego dnia bolała mnie głowa i czułam dziwną lepkość w ustach. Brakło mi cierpliwości do sióstr. Wyrzucałam Rosalinie, że tak długo zapina sandałki, a z Carmelą pokłóciłam się o czerwone paznokcie.
– Nie możesz tak iść do szkoły – powiedziałam.
– I tak nie chcę iść. Chcę iść śpiewać na Piazza del Popolo, a potem spacerować po parku.
– Nie dzisiaj.
– To niesprawiedliwe – pojękiwała Carmela, gdy zanurzałam wacik w zmywaczu do paznokci. – Dlaczego ja muszę iść do szkoły, a ty nie?
– Bo mama tak powiedziała. Zabiera mnie dzisiaj do sklepu po materiał na nową sukienkę i nie mam czasu szwendać się z tobą po całym mieście.
– Możemy iść bez ciebie. Prawda, Rosalina? – Moja siostra jak zwykle nie dawała za wygraną.
– Nie, idziesz do szkoły. – Chwyciłam jej dłoń i zaczęłam zmywać lakier. – Zaprowadzę cię tam, czy ci się to podoba, czy nie. Ale coś ci obiecam: w drodze powrotnej kupię tyle gazet, ile tylko dam radę. Przecież chciałaś się dowiedzieć czegoś więcej na temat Mario Lanzy, prawda?
– No tak – ustąpiła.

 
Wesprzyj nas