W powieści Michelle Moran poznamy dzieje pięciu lat rewolucji francuskiej, od wydarzeń, które do niej doprowadziły po rządy terroru, a także losy Marie Tussaud, której talent rzeźbiarski zachował do naszych czasów twarze bohaterów tamtej epoki.


madame TussaudInteligentna i ambitna Marie Tussaud zgłębiła sekrety tworzenia figur woskowych, pracując u boku wuja, który prowadzi Salon de Cire, wystawę na której można obejrzeć podobizny amerykańskiego ambasadora Thomasa Jeffersona czy rodziny królewskiej przy obiedzie. To tu paryżanie szukają nowinek na temat mody oraz politycznych plotek. Choć wiele osób głoduje, a większości Francuzów nie stać na chleb, wystawa Marie przynosi coraz większe dochody.

Tymczasem w salonach i kawiarniach Paryża ludzie tacy jak Maksymilian Robespierre zaczynają występować przeciwko monarchii. Wkrótce pojawiają się pogłoski o rewolucji.

W książce Michelle Moran poznamy dzieje pięciu lat rewolucji francuskiej, od wydarzeń, które do niej doprowadziły po rządy terroru, a także losy Marie Tussaud, której talent rzeźbiarski zachował do naszych czasów twarze bohaterów tamtej epoki, jak również niejednokrotnie ocalił jej życie.

Michelle Moran – pisarka amerykańska, urodziła się 11 sierpnia 1980r. w San Fernando Valley w Kalifornii (USA). Zaczęła pisać w bardzo młodym wieku i już od dwunastego roku życia wysyłała swe opowiadania i nowele do wydawców. Studiowała literaturę angielską w Pomona College, skupiając się głównie na takich autorach jak Milton, Szekspir. Uzyskała tytuł magistra nauk humanistycznych na Claremont Graduate University. Spędziła wakacje w Izraelu, gdzie pracowała jako archeolog – wolontariusz, podróżowała po świecie, a doświadczenia zdobyte na stanowiskach archeologicznych zainspirowały ja do napisania powieści historycznej. Jest autorką “Nefertiti”, “Córki Kleopatry” i “Heretyckiej królowej”.

Michelle Moran
Madame Tussaud
Tłumaczenie Monika Wyrwas-Wiśniewska
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 12 czerwca 2013


Od autorki

Jest rok 1788, popularność królowej Marii Antoniny spada. W całym królestwie odczuwane są braki żywności spowodowane w wielkiej mierze anomaliami pogodowymi, z powodu których plony uległy zniszczeniu. Nastała właśnie najmroźniejsza zima, jaką ludzie pamiętają, i jeśli Francja nie uzyska szybko pomocy od innych krajów, wielu jej mieszkańców czeka śmierć głodowa. Cytaty umieszczone na początku większości rozdziałów to wyjątki z ówczesnych gazet, ulotek i przemówień. Wszystkie osoby występujące w książce żyły naprawdę – a wiele z nich również zginęło – podczas rewolucji francuskiej. Wszystkie ważniejsze opisane tu wydarzenia naprawdę miały miejsce.

Prolog
Londyn 1812

Kiedy staje w progu mojej wystawy, wszystko znika: deszcz uderzający w szyby, woskowe figury, zwiedzający, nawet dzieci. Nie widziałam tej twarzy od dwudziestu jeden lat, więc odruchowo się cofam, niepewna, czy nie wyczarowałam jej sama ze swoich wspomnień.
– Co się stało? – pyta Henri. Zauważył moje spojrzenie i jego oczy też wędrują ku postaci stojącej w drzwiach. Kobieta ma około sześćdziesiątki, ale coś – być może strój albo francuska uroda – sprawia, że zwraca na siebie uwagę. – Znasz ją?
– Ja… Nie jestem pewna – odpowiadam.
Ale to kłamstwo. Nawet po tylu latach nie mogłabym nie rozpoznać tych rąk. To one ukształtowały los królowej i doprowadziły do wściekłości lud. Mam wrażenie, że lata spędzone w Wersalu dobiegły końca ledwie wczoraj; jestem już nie na swojej londyńskiej wystawie, ale w wielkiej sali pełnej luster, otoczona dworzanami w pięknych jedwabnych culottes i kapeluszach z diamentowymi egretami. Czuję zapach jaśminu rosnącego w prywatnych ogrodach królowej, słyszę śmiech odbijający się echem od marmurowych ścian komnat króla.
– Kto to? – pyta Henri.
– To chyba Rose Bertin – odpowiadam szeptem.
Henri patrzy na mnie z niedowierzaniem.
– Krawcowa Marii Antoniny?
Kiwam głową.

Kobieta przechodzi przez salę i dopiero kiedy staje dokładnie naprzeciwko nas, nabieram pewności. Ubrana jest w pelisę, jakie noszą kobiety młodsze od niej o połowę, a pióro na jej kapeluszu pyszni się niezwykłym odcieniem błękitu. Na zewnątrz, w powozie, czeka na nią młody człowiek. Przechodnie uznają go za jej syna, ale każdy, kto ją zna, będzie miał na ten temat inne zdanie.
– Pamiętasz mnie, Marie? – pyta.
Waham się, pozwalając, by ciężar przeszłości zawisł na chwilę między nami.
– Wiesz, że nigdy nie zapominam twarzy, Rose – odpowiadam.
– Mon Dieu. Wcale się nie zmieniłaś! Twój głos, twoje oczy… – patrzy na moją pozbawioną ozdób czarną suknię. – Twoje wyczucie stylu.
– Twoja niewiarygodna pretensjonalność.
Rose śmieje się gardłowo.
– A co? Sądziłaś, że ją stracę wraz z urodą?
Uśmiecham się. Rose nigdy nie była pięknością.
– A to jest…
– Henri Charles.
– Henri – powtarza z emfazą. Być może przypomina sobie chwilę, kiedy spotkali się po raz pierwszy w Salon de Cire. – Czy Marie opowiadała ci kiedyś, jak zdołała przeżyć rewolucję, już po naszym wyjeździe?

Od dwudziestu lat pragnę poznać tę historię. Zaczynam oddychać szybko, coś ściska mnie w piersi. Kto chciałby to teraz wspominać? Jesteśmy w Londynie, tak bardzo daleko od Wersalu. Patrzę na Henriego.
– Wątpię, żeby ktokolwiek znał choć jej część, madame – odpowiada.
I mówi szczerze.

Rozdział 1
Paryż, 12 grudnia 1788 roku

Choć jest środek grudnia i wszyscy rozsądni ludzie siedzą w domu przy ogniu, w sklepie Rose Bertin, Le Grand Mogol, tłoczy się ze dwadzieścia klientek. Grzeją się w cieple pięknych lamp z brązu, ale ja nie wchodzę do środka. One noszą pudrowane pouf i płaszcze z gronostajów, ja jestem natomiast kobietą wstążek i wełny. Dlatego czekam na ulicy, aż zrobią zakupy w ulubionym sklepie królowej. Obserwuję przez okno wystawowe, jak jakaś dziewczyna ogląda krzykliwy różowy kapelusz. Jest za jasny do jej cery, ale jej matka kiwa przyzwalająco głową, a Rose Bertin klaszcze radośnie w dłonie. Nie będzie się tak cieszyć na mój widok. Przychodzę tu od roku, co miesiąc, wciąż z tą samą prośbą. Ale tym razem wiem, że Rose się zgodzi, ponieważ zaoferuję jej coś, co dotąd posiadali tylko wielcy książęta i wielcy przestępcy. Dziwię się sobie, że wcześniej nie wpadłam na ten pomysł.

Bruk na rue Saint-Honoré jest śliski. W mroźnym powietrzu poranka mój oddech zmienia się w białe obłoczki. To najostrzejsza zima, jaką pamiętają ludzie, a poprzedził ją nieurodzaj. Wiem, że nim nastanie wiosna, umrze tysiące paryżan, niektórzy z zimna, inni z głodu. Król i królowa podarowali miastu tyle drewna na opał, ile tylko mogli wygospodarować z Wersalu. W podzięce lud wzniósł obelisk ze śniegu – tylko na taki pomnik go stać. Patrzę w dół ulicy, gdzie zwykle rozkładają się handlarki ryb ze swoimi wózkami. Ale nawet one uciekły dziś przed mrozem, pozostawiając po sobie jedynie zapach morza. Kiedy ostatnia klientka opuszcza Le Grand Mogol, wchodzę pospiesznie do środka. Strząsam krople wody z płaszcza i wdycham ciepły zapach cynamonu. Jak zawsze zaskakuje mnie, ile zdołała osiągnąć Rose Bertin w tak ciasnej przestrzeni.

Wielkie pozłacane lustra sprawiają, że sklep wydaje się większy, niż jest w rzeczywistości; świece w kandelabrach rzucają żółtawe światło na obrazy olejne i haftowane kanapy. Zupełnie jak w salonie jakiejś hrabiny. Podobny efekt usiłowaliśmy osiągnąć na wystawie mego wuja: przytulne pokoje, gdzie szlachta czułaby się u siebie. Choć nigdy nie będzie mnie stać na czepki leżące na tych półkach – nie wspominając już o jedwabnych sukniach, modrych jak jaja drozda albo zielonych jak niedojrzałe jabłka – przychodzę tu zobaczyć, co się teraz nosi, by móc to potem skopiować. W końcu to największa atrakcja naszej wystawy; kobiety, które są zbyt biedne, by udać się do Wersalu, mogą na własne oczy zobaczyć rodzinę królewską odlaną z wosku i ubraną wedle najnowszej mody.
– Pani? – mówię, zamykając za sobą drzwi.
Rose Bertin odwraca się i odpowiada tonem wskazującym, że spodziewa się zobaczyć kolejną kobietę ubraną w gronostaje. Kiedy wychodzę z cienia, jej głos ulega zmianie.
– Mademoiselle Grosholtz – mówi, wyraźnie rozczarowana. – W zeszłym miesiącu dałam już pani odpowiedź. – Krzyżuje ręce na piersiach.
Wszystko u Rose Bertin jest duże. Biodra, włosy, atłasowe kokardy opadające kaskadami na jej sukni.
– Ale może zmieniła pani zdanie – wtrącam pośpiesznie. – Wiem, że królowa pani słucha. Mówią, że nikomu nie ufa bardziej niż pani.
– Nie pani jedna prosi mnie o przysługę.
– Ale jesteśmy przecież dobrymi klientami.
– Pani wuj kupił u mnie zaledwie dwie suknie.
– Kupilibyśmy więcej, gdyby interesy szły lepiej. – To nie jest kłamstwo. Za osiemnaście dni skończę dwadzieścia osiem lat, ale jedyna cenna rzecz, jaką posiadam na tym świecie, to figury z wosku, które stworzyłam na wystawę mojego wuja. Jako siostrzenica jestem tania w utrzymaniu. Nie proszę o ozdoby prezentowane w „Le Journal des Dames” ani o kosztowne halki obszywane perłami. A gdybym miała pieniądze, wydałabym je na strojenie figur na naszej wystawie. Nie muszę nosić klejnotów ani koronek, ale nasi klienci przychodzą do Salon de Cire po to, żeby zobaczyć wyszukane stroje królów. Gdyby było mnie stać, wykupiłabym wszystkie jedwabne wachlarze i falbanki, jakie Rose Bertin ma na sprzedaż. Ale nie mamy takich pieniędzy. Jesteśmy kuglarzami, jedynie odrobinę lepszymi niż cyrkowcy występujący po sąsiedzku.

– Proszę to przemyśleć – nalegam. – Chcielibyśmy przygotować specjalną scenkę na jej wizytę. Królowa w swej garderobie i pani u jej boku. Królowa i jej minister mody – mówię.
Kąciki ust Rose drgają. Choć „minister mody” to obelga, jaką obrzucają ją gazety, krytykując jej wpływ na Marię Antoninę, określenie nie jest dalekie od prawdy i ona o tym wie. Waha się. Co innego czytać swoje nazwisko w gazetach, a co innego zostać unieśmiertelnionym w wosku… To coś zarezerwowanego wyłącznie dla członków rodziny królewskiej i wielkich przestępców, a ona nie jest ani jednym, ani drugim.
– Więc co mam jej powiedzieć? – pyta powoli.
Serce wali mi jak oszalałe. Nawet jeśli królowej nie spodoba się nasze dzieło – a wiem, że jej się spodoba, szczególnie że bardzo starałam się dobrać właściwie błękit jej oczu – sam fakt, iż osobiście przyjdzie zobaczyć swoją figurę woskową, zmieni wszystko. Nasza wystawa zostanie opisana w najlepszych przewodnikach po Paryżu. Zasłużymy sobie na miejsce w każdym „Katalogu rozrywek” drukowanym we Francji. Ale co najważniejsze, ludzie będą nas kojarzyć z Marią Antoniną. I mimo otaczających ją skandali interes na pewno zyska na królewskiej wizycie.
– Proszę jej po prostu powiedzieć, że odwiedziła pani Salon de Cire. Bo odwiedziła pani, prawda?
– Oczywiście – Rose Bertin nie należy do kobiet, którym zdarza się coś przeoczyć, choćby była to tylko wystawa figur woskowych na bulwarze du Temple. – Jest atrakcyjny – dodaje z ociąganiem. – Na swój sposób.
– Więc niech to pani powie królowej. Niech jej pani powie, że stworzyłam popiersia Woltera, Rousseau, Benjamina Franklina. Niech jej pani powie, że zobaczy kilka swoich figur. I pani.
Rose milczy.
– Zobaczę, co da się zrobić – mówi wreszcie.

Rozdział 2
21 grudnia 1788 roku

Czym jest trzeci stan? Wszystkim.
Emmanuel-Joseph Sieyès

Kiedy przychodzi ten list, siedzę na górze, w salonie wuja. Trzydzieści drewnianych stopni dzieli świat figur woskowych na parterze domu od naszego mieszkania na górze. Widziałam dość domów artystów i kuglarzy, by wiedzieć, że mamy szczęście. Mieszkamy jak kupcy, mamy boazerię w pokojach, solidne meble z mahoniu i zastawę z chińskiej porcelany dla gości. Ale gdyby nie zainteresowanie księcia Kondeusza, nie byłoby tego wszystkiego. Mój wuj mieszkał i pracował w Szwajcarii. Pewnego dnia jego pracownię odwiedził kuzyn króla Ludwika XV i zobaczył, co Curtius potrafi zrobić z woskiem. Tak go to zachwyciło, że sprowadził go do Paryża i zamówił u niego całą kolekcję miniatur. Natura tych miniatur była bardzo szczególna – Kondeusz chciał otrzymać nagie figurki kobiet uwiecznionych na setkach portretów, które miał w posiadaniu: swoich kochanek z całej Europy, blondynek, brunetek i rudych. Kiedy zaczął pokazywać je gościom, Curtius stał się znaną osobą. Wkrótce był już gospodarzem jednego z najbardziej popularnych salonów w Paryżu, na rue Saint-Honoré.

Oczywiście każdy – wszystko jedno, mężczyzna, kobieta, wdowiec czy kurtyzana – może otworzyć własny salon, ale to, kto będzie tam przychodził na kawę i ploteczki, zależy wyłącznie od wpływów i pozycji gospodarza. Dzisiaj w naszym domu na bulwarze du Temple są z nami wszyscy znajomi: Robespierre w swoich niebieskich jedwabnych pończochach i starannie upudrowanej peruce; Camille Desmoulins, któremu wszyscy mówią po imieniu i który jąka się lekko, co jest dziwne u tak przystojnego mężczyzny; śliczna narzeczona Camille’a, Lucile; Henri Charles, ambitny młody naukowiec, który w domu obok prowadzi na spółkę z bratem laboratorium; książę Orleanu, kuzyn króla pozostający w ciągłej niełasce, no i Jean-Paul Marat o oczach szaleńca, jak zwykle w dawno niepranym ubraniu. Ciągle pytam wuja, dlaczego pozwala Maratowi kalać nasz dom, a on zawsze odpowiada to samo. Marat, tak jak on, jest lekarzem i pochodzi ze Szwajcarii, a poza tym obaj pasjonują się optyką i błyskawicami. Ja jednak podejrzewam, że prawdziwym powodem, dla którego Curtius pozwala Maratowi jadać z nami, jest to, że mogą wtedy rozmawiać o swojej ojczyźnie.

Nigdy nie byłam w Szwajcarii. Choć pochodzi stamtąd moja matka, wyszła za mąż za żołnierza ze Strasburga. Zupełnie go nie pamiętam, ale moi bracia twierdzą, że zmarł w wyniku ran odniesionych w wojnie siedmioletniej. Kiedy matka została wdową, przyjechała do Paryża szukać pracy, a Curtius zatrudnił ją jako swoją gospodynię. Wkrótce stała się dla niego kimś więcej – choć nazywamy go wujem, tak naprawdę jest dla nas jak ojciec. Wszyscy – moi bracia, którzy służą w Gwardii Szwajcarskiej, elitarnej straży królewskiej, i ja – uważamy się za Szwajcarów, więc nie mam nic przeciwko opowieściom o tym kraju. Po prostu żałuję, że muszę ich słuchać ze smrodliwych ust Marata.

Jak zwykle siedzi w najdalszym kącie pokoju i nic nie mówi. Czeka, aż moja matka przyniesie kiełbaski i kapustę. Rzadko się odzywa, kiedy jest u nas Robespierre. Po prostu przychodzi się najeść i posłuchać dyskusji. Dziś wieczorem nasi goście kłócą się o Stany Generalne. Francuzi podzielili swoje społeczeństwo na trzy stany; pierwszym jest duchowieństwo, drugim szlachta, a trzecim zwykli ludzie, tacy jak my. Król po raz pierwszy od 1614 roku zwołał je wszystkie razem, by służyły radą monarchii. Jest tak zadłużona, że jedynie cud – albo większe podatki – mogą ją ocalić.
– Naprawdę myślicie, że s-spotkanie wpłynie na ich decyzje? – pyta Camille. Długie włosy związał na karku rzemykiem. Stanowią z narzeczoną ładną parę, choć policzki mają zawsze zaczerwienione z podniecenia. Pragną, by powstała u nas monarchia konstytucyjna, jak w Anglii. Albo jeszcze lepiej republika, taka jak ta, którą właśnie stworzono w Ameryce. Ale ja wątpię w prawdopodobieństwo takiej zmiany. Rozemocjonowany Camille wali pięścią w stół. – To wszystko farsa! Ci, którzy zostali wybrani, by reprezentować nasz stan, zostaną wtłoczeni do jakiegoś nędznego pokoiku w Wersalu i nic się nie zmieni! Duchowieństwo i szlachta nadal będą zwolnieni z podatków…
– A wy będziecie musieli zapłacić za czepki L’Autrichienne i za jej pouf – wpada mu w słowo książę. Lubi siedzieć ze szklaneczką brandy i tylko dolewać oliwy do ognia. Żywi nienaturalną wręcz nienawiść do królowej Marii Antoniny i zawsze nazywa ją pogardliwie „Austriaczką”. Uśmiecha się teraz do Camille’a, wiedząc, że ryba połknęła haczyk. – Jak myślicie, dlaczego każdy stan otrzymał tylko jeden głos? Żeby na pewno nic się nie zmieniło! Duchowieństwo i szlachta będą głosować razem, bo chcą zachować obecny system, a trzeci stan zostanie z niczym.
– Chociaż trzeci stan stanowi większość narodu! – wykrzykuje Camille.
– Dziewięćdziesiąt pięć procent – uściśla książę.
– Co zatem można zrobić? – pyta spokojnie Robespierre. Jest prawnikiem i nauczył się panować nad głosem. Nigdy nie krzyczy, ale mówi w sposób, który przykuwa uwagę. Wszyscy zawsze go słuchają.

Książę w zamyśleniu składa razem palce.
– Musimy zwrócić się do króla z petycją, by każdy deputowany otrzymał jeden głos. Tylko w ten sposób trzeci stan zdoła przegłosować dwa pozostałe i udowodnić, że przywileje nie są przyrodzonym prawem.
– My? – pyta Henri. Henri i ja urodziliśmy się w tym samym roku, i to oboje w grudniu. Ale ja zajmuję się sztuką i potrafię doradzić każdej kobiecie, w jakim kolorze będzie wyglądała młodziej, a który podkreśli jej sińce pod oczami, Henriego natomiast interesuje nauka. Nie ufa intencjom księcia. Uważa, że zamierza on płynąć z prądem, wszystko jedno, w którą stronę. – Czyż nie jesteś, panie, członkiem uprzywilejowanego
stanu? – dodaje wyzywająco.
– Chwilowo. – Książę nie jest atrakcyjnym mężczyzną. Ma za małe usta, za duży brzuch i za chude nogi. Odziedziczył po Burbonach wydatny i haczykowaty nos, taki sam, jaki ma jego kuzyn, król.
Lucile zwraca się do mnie.
– A ty, Marie, co ty sądzisz?
Wszyscy patrzą na mnie, ale to, co myślę, i to, co jestem skłonna powiedzieć, to dwie zupełnie różne sprawy. Wuj rzuca mi ostrzegawcze spojrzenie.
– Uważam, że lepiej potrafię ocenić dzieło sztuki niż politykę.
– Nonsens! – wykrzykuje Lucile. Zaciska pięści, zabawny gest u kogoś tak maleńkiego. – Sztuka jest polityką – oświadcza. – Wasza wystawa jest pełna polityków. Benjamin Franklin. Rousseau. Nie prezentowalibyście ich tam, gdyby nie byli ważni.
– Pokazujemy to, co ludzie chcą oglądać – mówię ostrożnie. – Nasz Salon ma być dla nich rozrywką.

– Ach – przerywa pospiesznie wuj. – Kiełbaski i kapusta!
Moja matka zjawia się w samą porę z tacą załadowaną jedzeniem, a kiedy wstaję, żeby jej pomóc, słyszę dobiegające z dołu pukanie. Idę otworzyć. Za drzwiami stoi posłaniec w niebieskiej liberii królewskiej. Mój Boże, czyżby Rose Bertin naprawdę to zrobiła? Przekonała królową, by odwiedziła Salon?
– Czy pan Curtius jest w domu?
– Tak – odpowiadam bez tchu. – Proszę za mną.
Prowadzę go na górę, a kiedy wchodzimy do salonu, posłaniec chrząka, prosząc wszystkich o uwagę.
– Od ich wysokości króla Ludwika XVI i królowej Marii Antoniny. – Mój wuj wstaje, a posłaniec podaje mu z przesadną pompą list. Wuj przekazuje go mnie.
– Ty powinnaś go otworzyć.
Nigdy nie widziałam papieru tak dobrej jakości. Na liście widnieje królewska pieczęć. Drżę tak bardzo, że ledwie mogę przełamać wosk. Czytam, a potem podnoszę wzrok na wuja.
– Chcą tu przyjść – mówię bez tchu. – W styczniu chcą odwiedzić Salon!
– Rozglądam się po twarzach zebranych. Wokół stołu zapada cisza.
Pierwszy odzywa się książę.
– Co? L’Autrichienne nie ma dość rozrywek w Wersalu?
– Dziękuję – zwracam się szybko do posłańca, a mój wuj wręcza mu hojny napiwek, żeby nic z tego, co usłyszał pod tym dachem, nie dotarło do pałacu. Kiedy posłaniec wychodzi, wszyscy jednocześnie zaczynają mówić.
– Powinniśmy tu być, kiedy przyjadą! – woła Camille. – Powinniśmy stawić królowi czoła i…
– I powiedzieć mu, co myśli lud! – wpada mu w słowo Lucile.
– Chcecie zrujnować Curtiusa i jego wystawę? – pyta Henri.
Camille obrzuca mojego wuja zawstydzonym spojrzeniem.
– Może moglibyśmy wręczyć mu p-petycję.
– Dostał już dziesiątki petycji – zwraca mu uwagę Henri. – Mógłby sobie wytapetować nimi cały Wersal. Chcesz mieć głos? To zostań deputowanym
Stanów Generalnych.

Książę parska w swoją brandy, a matka daje mu wielką dokładkę kapusty.
– Król nie będzie słuchał, póki lud nie powstanie.
– Może i tak – mówi Curtius. – Ale nie tutaj.
Reszta kolacji upływa w milczeniu. Później, kiedy wszyscy wychodzą, a książę jest tak pijany, że trzeba mu pomóc zejść na dół, Henri bierze na stronę wuja i mnie. Stoimy razem w niszy okiennej, obok znaku reklamującego figurę pani du Barry.
– Czy wiecie, kiedy przyjadą? – pyta.
– Tak – odpowiadam. – Po Nowym Roku.
W jego oczach widzę troskę. Nie uśmiecha się do mnie jak zwykle.
– Być może ta wizyta nie przyniesie wam takiej reklamy, na jaką macie nadzieję.
– Ale to przecież królowa – protestuję.
– Z którą się wiążą liczne skandale. To nie jest jedyny salon, w którym mówi się o radykalnych zmianach. Ludzie tacy jak Camille i Robespierre są w całym Paryżu.
Odwracam się do Curtiusa. Nigdy nie nosi peruki, a w blasku świec jego włosy mają kolor miedzi. Jak na mężczyznę po pięćdziesiątce nadal jest bardzo przystojny.
– Trzeba to rozważyć – stwierdza.
– Ale przecież może wyniknąć z tego tylko coś dobrego! – wykrzykuję, nie mogąc uwierzyć, że coś takiego mówi mój wuj, człowiek, który nauczył mnie, że interes napędza przede wszystkim reklama. Pracowałam nad tą wizytą przez rok. – Wszyscy będą chcieli zobaczyć to samo, co oglądała królowa. Kogo obchodzi, czy królowa zamówiła naszyjnik za dwa miliony liwrów, czy nie?

– Lud – odpowiada Henri. Dokładnie waży słowa, jakby przeprowadzał doświadczenie. Pięć lat temu wraz z bratem wypuścili w powietrze pierwszy balon napełniony wodorem, a teraz próbują powtórzyć eksperymenty Franklina z elektrycznością. W przeciwieństwie do mojego wuja Henri jest przede wszystkim naukowcem, a dopiero potem człowiekiem interesu. – Są takie rodzaje reklamy, dla których nie warto ryzykować.
Ale to przecież nonsens.
– Może nie wszyscy kochają królową, ale wszyscy zawsze będą ją szanować – mówię.

 
Wesprzyj nas