Tę biografię, napisaną w 700. rocznicę śmierci poety, czyta się jak wciągającą powieść, a pod piórem włoskiego profesora średniowiecze okazuje się epoką fascynującą i wciąż pełną tajemnic.
Zakochany nastolatek, wojownik z duszą na ramieniu ruszający na bitwę, ambitny polityk marzący o wejściu do świata władzy, a wreszcie genialny poeta, który na wiele stuleci ukształtował wyobrażenie ludzi o tym, co ich czeka po śmierci.
Popularny włoski historyk Alessandro Barbero kreśli wielowymiarowy portret Dantego Alighieri – jednego z najwybitniejszych średniowiecznych twórców. Umieszcza go na tle ważnych wydarzeń epoki: bitew, sporów ideologicznych, spisków i walki o władzę. Pokazuje Dantego zaangażowanego społecznie, wplątanego w dworskie intrygi, a czasem działającego pod wpływem emocji.
Odsłania też tajemnice warsztatu poety, który przez ponad trzynaście lat pisał swoje największe dzieło – Boską Komedię – wizjonerski poemat o podróży przez zaświaty, w którym Włosi zaczytują się do dziś.
Tę biografię, napisaną w 700. rocznicę śmierci poety, czyta się jak wciągającą powieść, a pod piórem włoskiego profesora średniowiecze okazuje się epoką fascynującą i wciąż pełną tajemnic.
Po polsku nie ukazała się jeszcze równie barwna, a jednocześnie solidna i kompletna opowieść o Dantem. W dodatku tak umiejętnie spleciona z fascynującym obrazem średniowiecznych Włoch. Dodajmy, że tekst trafia do nas w znakomitym przekładzie profesora Krzysztofa Żaboklickiego, nestora i mistrza polskich italianistów i tłumaczy.
Jarosław Mikołajewski
Alessandro Barbero podjął się niełatwego zadania. Pisząc o Dantem, sięgnął jednak do nieoczywistych źródeł i dokumentów, dzięki czemu powstała biografia wciągająca i przystępna zarazem. Autor nie daje jasnych odpowiedzi na wiele pytań związanych z tym wybitnym poetą, ale zostawia czytelnikowi przestrzeń do formułowania własnych hipotez. Cieszę się, że ta interesująca pozycja dociera do polskiego czytelnika.
Tessa Capponi-Borawska
Słynny rzymski piosenkarz Antonello Venditti żalił się kiedyś w jednym ze swoich utworów: „Dziś nadal nie wiem, czy Dante był człowiekiem wolnym, nieudacznikiem czy partyjnym sługusem”. Lektura książki profesora Alessandra Barbero nie rozwieje tej wątpliwości, stajemy się jednak bogatsi o świadomość, że Dante był przede wszystkim człowiekiem swojej epoki. Odkrywanie tej prawdy, wraz z poznawaniem średniowiecznej Italii opisywanej przez autora, może stanowić ogromną przyjemność intelektualną.
Julia Wollner, redaktorka naczelna magazynu śródziemnomorskiego „Lente”
Dante
Przekład: Krzysztof Żaboklicki
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 23 lutego 2022
1
Dzień Świętego Barnaby
W sobotę 11 czerwca 1289 roku, w dniu Świętego Barnaby, wojsko florenckie maszerujące przez region Casentino na podbój ziem Arezzo ujrzało przed sobą zamek Poppi, wzniesiony na samotnej skale w zakolu rzeki Arno. Wojsko wyruszyło z Florencji dziewięć dni wcześniej, przy biciu dzwonów. Rozbiło obóz na przedpolu w oczekiwaniu na sojuszników wysłanych przez inne miasta gwelfickie, potem ruszyło dalej, a teraz dotarło tam, w pół drogi między Florencją a Arezzo, po przebyciu pięćdziesięciu kilometrów kiepskimi górskimi drogami; wolno jechały ciągnięte przez woły wozy z prowiantem. Przed Poppi dolina rozszerzała się, tworząc równinę, którą zwano wówczas Campaldino. Dla najeźdźców było to na owej górskiej trasie pierwsze miejsce umożliwiające posłużenie się kawalerią. Nieprzyjaciel tam właśnie ich oczekiwał, blokując dostęp do równiny. Uszykował się w pobliżu klasztoru Franciszkanów, zwanego Certomondo[1].
Armia florencka nie miała głównodowodzącego. Na jej czele stał zespół, gdyż w świecie komun nie znoszono władzy skupionej w jednych rękach. Komenderowało więc dwunastu „wojennych dowódców”, wybranych spośród rycerzy najbardziej doświadczonych w bojach, a reprezentujących wszystkie sesti, czyli sześć dzielnic Florencji. Decyzje podejmowano po długich naradach, w których uczestniczyli także dowódcy oddziałów przysłanych przez sojusznicze miasta oraz ci z osiadłych w granicach państwa florenckiego feudałów, którzy za nim się opowiedzieli i otoczeni byli powszechnym szacunkiem, jak Maghinardo da Susanina, „dobry dowódca i mądry wojownik”. Kiedy dostrzeżono nieprzyjaciela i stało się oczywiste, że iść dalej, nie przyjmując bitwy, nie można, komendanci przede wszystkim zatrzymali kolumnę i ustawili ją w szyku obronnym, aby potem zgromadzić się i zadecydować o dalszym postępowaniu.
W tamtych czasach siłę uderzeniową wojska stanowiła pokryta żelazem, zbrojna w kopie i miecze jazda. Armia florencka wraz z gwelfickimi sojusznikami według Dina Compagniego, który był wówczas jednym z sześciu rządzących Florencją priorów i jako taki powinien mieć dokładne dane, liczyła 1300 jeźdźców; 1600 według Giovanniego Villaniego, który był wówczas dzieckiem, potem umiał jednak zebrać informacje i świadectwa. W każdym razie było ich dużo – w średniowieczu z dwoma tysiącami jazdy podbijało się królestwa. Sześciuset z tych kawalerzystów to Florentczycy, wszyscy „obywatele z obowiązkowym koniem”, czyli mieszczanie zamożni, zobowiązani dostarczyć wojennego rumaka. Villani uznaje ich za „najlepiej uzbrojonych i na najlepszych koniach” wśród tych, którzy kiedykolwiek wyruszyli na wojnę z Florencji. Nie wszyscy byli jednak młodzi i do boju chętni; dowódcy wybrali czwartą część, czyli 150, i uszykowali przed innymi. Na rozkaz do ataku szarżowaliby oni jako pierwsi, gdyby zaś zaatakował nieprzyjaciel, jako pierwsi stawiliby opór.
W relacji Villaniego wyczuwa się, że wybór owych feditori, czyli tych, którzy pierwsi mieli zetrzeć się z wrogiem – takie jest pierwotne znaczenie czasownika fedire, archaicznej formy dzisiejszego ferire[2] – spowodował pewne zdenerwowanie; wszyscy zrozumieli, że była to pozycja najbardziej niebezpieczna. Na szczęście nie brakowało czasu, średniowieczne bitwy zaczynały się dopiero wtedy, kiedy wszyscy spokojnie stanęli w szyku. Nikt nie chciał wystawiać się na tak ciężką próbę bez należytego przygotowania; naradzano się i modlono do Boga o zwycięstwo. Ochotników było mało, więc dowódcom z poszczególnych sesti zlecono wyznaczyć feditori. Messer Vieri de’ Cerchi, dowódca z sesto Porta San Pietro, wywołał rozgłos, wyznaczając siebie samego wraz z synem i wnukami: „Zaliczyli się do feditori, aby dać dobry przykład i zawstydzić wielu innych szlachetnych obywateli”.
Za plecami przedniego zastępu stanął korpus jazdy – „wielki hufiec”, za nim całe tabory zebrane po to, aby „zatrzymać wielki hufiec”, czyli stworzyć zaporę uniemożliwiającą kawalerii ucieczkę. Reszta wojska składała się z obywateli uboższych i z grup chłopów, każda ze swojej parafii; walczyli oni pieszo, zbrojni w dzidy albo jako zaopatrzeni w łuki i kusze strzelcy. W pojedynkę warci byli niewiele, jeden jeździec potrafił łatwo rozprawić się z tuzinem piechurów; mogli jednak się liczyć – przynajmniej w walce obronnej – jeżeli udałoby się im trzymać razem i nie rzucić się do ucieczki. Według Villaniego było ich około 10 tysięcy. Nie brakowało fachowców wyposażonych w pavesi, wielkie drewniane tarcze – wbite w ziemię tworzyły barykadę, za którą mogła się schronić większość piechoty. Dowódcy ustawili zatem piechurów i kuszników na flankach, zabezpieczając z obu stron kawalerię, tarczownikom zaś kazali powbijać swoje tarcze na samym przodzie. Na pomalowanych na biało tarczach widniała czerwona lilia, symbol gwelfickiego rządu Florencji. Po przeciwnej stronie wodzowie nieprzyjacielskiej armii ujrzeli florencką kolumnę wkraczającą na równinę, gdzie się zatrzymała. Znajdował się wśród nich biskup Arezzo Guglielmino degli Ubertini, który według Dina Compagniego „znał się lepiej na wojennym rzemiośle niż na kościelnych obrzędach”. Był jednak krótkowidzem i nie zrozumiał, co to za śnieżnobiały mur zagrodził nagle równinę: „Wtedy biskup krótkowidz zapytał: «Co to za mur?». Odpowiedziano mu: «To tarcze nieprzyjaciela»”.
Po umocnieniu pozycji dowódcy i ich doradcy zebrali się, aby zadecydować, co dalej, to znaczy w gruncie rzeczy: atakujemy czy czekamy na atak nieprzyjaciela? Trapieni wątpliwościami, postanowili czekać. Powiedziano później, że była to słuszna decyzja, wynikła z przekonania, że zwycięży ten, kto dłużej wytrwa w oczekiwaniu. Wojsko tymczasem czekało prażone słońcem. Lekkozbrojni piechurzy mogli usiąść i pociągać z przytroczonej do pasa pełnej wina dyni. Jeźdźcy mogli zsiąść z konia, ale oddalenie się od niego byłoby nieostrożnością, większość więc pozostawała w siodle. Nie nosili jeszcze giętkich zbroi ze stalowych płytek, które europejscy kowale nauczą się wyrabiać dopiero w następnym stuleciu, a po włożeniu na siebie żelaznej kolczugi o wadze piętnastu do dwudziestu kilogramów nie można było jej zdjąć przed końcem bitwy. Tylko wielki, rozpalony i utrudniający oddychanie hełm pozostawał do ostatniej chwili pod opieką sługi, wraz z kopią i tarczą, a także – u najzamożniejszych – z zapasowym koniem.
Wśród owych jeźdźców, a dokładniej wśród feditori z pierwszego szeregu, był Dante. Tak czytamy we wszystkich podręcznikach historii literatury, ale skąd to wiemy? Jako pierwszy opowiedział o tym humanista Leonardo Bruni, który w 1436 roku, już jako starzec, napisał Vita di Dante [Życie Dantego]. Pamięć o Campaldino była wtedy jeszcze żywa, ponieważ bitwa ta w dużej mierze przyczyniła się do ustanowienia hegemonii Florencji w Toskanii. To, że Dante w niej walczył, miało dla Bruniego wartość większą od zwykłego biograficznego szczegółu. W istocie powtarza tę informację uporczywie, choć nie bez pewnego zakłopotania, gdyż sam pochodził z Arezzo i klęskę współobywateli wspominał z przykrością. W każdym razie jest jednak najwyraźniej przekonany, że chodzi o nadzwyczaj ważną stronicę w życiorysie Dantego. Wyrzuca też swojemu poprzednikowi Boccacciowi, autorowi jednej z pierwszych biografii Dantego, że pominął tę informację, a opowiedział tyle głupstw o miłostkach Dantego (lecz po Boccacciu – dodaje złośliwie Bruni – trudno było czego innego się spodziewać, ponieważ taka właśnie tematyka interesowała go najbardziej: „Głodnemu chleb na myśli, a pijak ciągle rozprawia o winie”)[3].
Udział Dantego w bitwie potrzebny jest Bruniemu, aby dowieść, że mimo ogromnego obciążenia nauką nie był on oderwany od rzeczywistości, a wręcz przeciwnie, był młodzieńcem podobnym do innych – być zaś młodym znaczyło także iść na wojnę, kiedy ojczyzna wzywa[4]: „Uczestniczył we wszelkich zajęciach młodzieży; w owej pamiętnej, wielkiej bitwie na równinie Campaldino jako młody i szanowany człowiek walczył dzielnie na koniu w przednim zastępie”.
Na feditore wybrał go najprawdopodobniej messer Vieri de’ Cerchi, przyszły przywódca stronnictwa Białych, sąsiad rodziny Alighierich w sesto Porta San Piero. Skąd jednak Bruni o tym wiedział? Przeczytał tak – pisze – w jednym z listów Dantego: „O tej bitwie opowiada Dante w jednym ze swoich listów; mówi, że w niej walczył, i rysuje jej kształt”.
Czy te ostatnie słowa odnoszą się do szkicu? Tak to niektórzy zrozumieli, gdyż w innym miejscu Bruni zapewnia, że Dante „własnoręcznie wspaniale rysował”, a sam poeta w Życiu nowym wzmiankuje, że po śmierci Beatrycze „ja […], wspominając ją, rysowałem anioła na jakichś deseczkach”. Bardziej prawdopodobne jest, że chodzi po prostu o fragment zawierający opis bitwy. Listu już nie mamy, możemy jednak z pewnością zaufać Bruniemu, który znał różne oryginalne listy Dantego, a nawet jego charakter pisma („było jego pismo cienkie, podłużne i bardzo wyraźne, co widziałem w kilku jego własnoręcznych listach”)[5].
Badacze twórczości Dantego nie wiedzieli, jak naprawdę wyglądała średniowieczna bitwa. Sądzili przeważnie, że feditori byli swojego rodzaju lekką kawalerią, która miała rozpoczynać starcie jako harcownicy[6]. Wyobrażenie całkiem błędne. Przed rozpoczęciem bitwy dowódcy z reguły wyznaczali konkretne zadania formowanym wtedy właśnie zastępom jeźdźców. W przypadku Campaldino wyznaczono tak zarówno 150 feditori uszykowanych w pierwszej linii, jak i 200 innych pod komendą Corsa Donatiego, mających pozostawać w rezerwie, o czym jeszcze powiemy. Te różne zadania nie wymagały szczególnego uzbrojenia lub jakiejkolwiek wiedzy fachowej, wszyscy kawalerzyści byli uzbrojeni tak samo. Przepisy dotyczące żołnierskich obowiązków obywateli określały identyczne dla wszystkich wyposażenie, które każdy jeździec musiał posiadać pod groźbą wysokiej grzywny. Różna jakość i cena były dopuszczalne, a nawet zwyczajowo przyjęte, jedynie w odniesieniu do koni[7].
Dlatego właśnie wydaje się nieuzasadniona hipoteza, którą niedawno wysunięto: szczegół o Dantem walczącym w „przednim zastępie” Bruni sobie wymyślił, gdyż poeta nie był dość zamożny, aby posiadać broń i konie niezbędne w tak prestiżowej formacji[8]. Dantego żywo interesowała jazda, uprawiał ją jako elitarne ćwiczenie wojskowe i sportowe. Jego twórczość obfituje w obrazy dotyczące militariów. Kiedy tłumaczy, że wszyscy rzemieślnicy wykonujący określone zadanie powinni słuchać wskazówek tego, kto z ich pracy będzie później korzystał, od razu przychodzi mu na myśl następujący przykład: „Kawalerzyście muszą ufać wyrabiający miecze, uprząż, siodła i tarcze oraz wszyscy inni, którzy dla kawalerii pracują”[9].
Jest też bardziej niż pewne, że miał dobre konie. Pomyślmy o fragmencie Biesiady, gdzie pisze o kształtowaniu się ludzkich pragnień od dzieciństwa po wiek młodzieńczy; nie są to może rozważania bezpośrednio autobiograficzne, lecz niewątpliwie odzwierciedlają doświadczenia jego pokolenia i jego środowiska: „Widzimy tak, że chłopiec pożąda nade wszystko jabłka, później ptaszka, później jeszcze pragnie pięknego ubioru, potem konia, a wreszcie kobiety”.
Ponadto w napisanym po wygnaniu z Florencji liście Dante będzie się żalił, że jest equis armisque vacantem, bez koni i broni, wskutek niespodziewanego zubożenia – co znaczy, że przedtem miał jedno i drugie[10]. Na równinie Campaldino należał do owych 600, których Villani nazywa – jak już powiedziano – „najlepiej uzbrojonymi i na najlepszych koniach” z tych, którzy kiedykolwiek wyruszyli na wojnę z Florencji. Dante stał w szyku pod żółtymi znakami sesto Porta San Piero, gdzie według słów kronikarza także w przeszłości werbowano „najlepszą jazdę i najlepszych w mieście wojaków”[11].
Dalej Bruni cytuje znowu list Dantego świadczący o jego udziale w bitwie. Trudno zrozumieć, czy ten sam, który kronikarz już wymieniał, czy jakiś inny; Bruni – jak nam wiadomo – przeczytał wiele listów Dantego. Dante – pisze biograf – „w jednym z listów” mówi o swoim dwumiesięcznym sprawowaniu urzędu priora i aby dowieść, że nie był na to zbyt młody, podkreśla, iż upłynęło już wtedy dziesięć lat od bitwy na równinie Campaldino. Także i ten list się nie zachował, ale Bruni przytacza najważniejszy fragment (lub raczej tłumaczy, gdyż oryginał był prawdopodobnie po łacinie, tak jak wszystkie inne listy Dantego, które się zachowały; Bruni dodaje jednak: „To są jego słowa”):
Dziesięć lat minęło od bitwy na Campaldino, w której armia gibelinów prawie w całości wyginęła, ponosząc klęskę. Ja walczyłem wtedy, nie będąc już chłopcem, i bałem się bardzo, a na koniec cieszyłem się ogromnie z przebiegu tej bitwy.[12]
Na równinie Campaldino Dante walczył więc naprawdę. Wszelkie wątpliwości rozwiewa ostatecznie Boska Komedia w pieśni XXII Piekła:
Widziałem w życiu wojowników roty
Na bój idące; widziałem ataki
Hufców, przeglądy wojska i odwroty;
Widziałem w harc wodzone rumaki,
Aretynowie! i rycerskie gony,
W turniejach kopie kruszone i znaki.
Pierwsze trzy wiersze odnoszą się do poszczególnych faz kampanii wojennej albo walnej bitwy, trzy ostatnie do pustoszenia ziem Arezzo po bitwie na równinie, do ich plądrowania (w oryginale: gualdane) oraz do turniejów i gier pod murami oblężonego miasta, z którego w ten sposób szydzono. Oto świadectwo, że Dante był w wojsku zwycięskim pod Certomondo i że po zwycięstwie dotarł uradowany aż pod nieprzyjacielskie miasto.
W poprzedniej pieśni Dante wspomina zresztą jako naoczny świadek inny wojenny epizod z tego niespokojnego lata. Otoczony przez diabły, które pozwoliły jemu i Wergiliuszowi przejść, ale nadal im grożą, chcąc zobrazować swój strach, podaje więc następujący przykład:
Pamiętam twierdzy poddaną załogę:
Śród wrogich szyków, pod paktem z Kaprony
Wychodząc, równą czuć musiała trwogę
(Piekło, XXI 94–96)
Wspomniany epizod miał miejsce dwa miesiące po bitwie na Campaldino. Florencja wysłała „400 konnych i dwa tysiące pieszych” na pomoc wojsku Lukki, które wkroczyło na ziemie Pizy. Zamek Caprona poddał się 16 sierpnia 1289 roku, garnizon opuścił go po uzyskaniu zapewnienia, że żołnierze pozostaną przy życiu. Dante, który widział wymarsz, był z pewnością jednym z owych 400 jeźdźców uczestniczących w wyprawie. Powołano go więc dwa razy z rzędu. Dowodzi to jasno, że był należycie uzbrojony i wyposażony oraz że miał ochotę walczyć[13].
Bać się diabłów jest rzeczą ludzką, lecz Dante przyznaje – jak nam już wiadomo – że bał się bardzo także na równinie Campaldino. W cytowanym fragmencie wzmiankuje też jak o czymś zwyczajnym, że widział rycerzy uciekających, aby się ratować („szukających ratunku w ucieczce”). Nie ma czemu się dziwić. Rycerze najbardziej doświadczeni, docti ad bellum (uczeni w sztuce wojennej), pouczali zawsze zbyt porywczą młodzież, że na wojnie trzeba także umieć uciekać i że nie przynosi wstydu przyznanie się do odczuwania strachu, pod warunkiem że potrafi się strach opanować. W Chanson de Guillaume [Pieśni o Wilhelmie], gdy młody Vivien ślubuje, że przed wrogiem ani o krok się nie cofnie, wuj Wilhelm ostrzega go chłodno: siostrzeńcze, długo nie wytrzymasz. Tylko chłopcy nie boją się przed swoją pierwszą bitwą, bo nic jeszcze nie wiedzą (dwa wieki później Philippe de Commynes, wspominając bitwę pod Montlhéry, powie: „Bałem się wtedy mniej niż potem w innych starciach, w których uczestniczyłem, gdyż byłem młody i nie zdawałem sobie w ogóle sprawy z niebezpieczeństwa”). Dante, oświadczając, że się bał, potwierdza to, co przedtem powiedział i co w danej chwili było dla niego najważniejsze: gdy walczył na równinie Campaldino, nie był już niedoświadczonym chłopcem[14].
Bruni dorzuca, że Dante znalazł się „w ogromnym niebezpieczeństwie”, oraz – nie mówiąc tego otwarcie – daje do zrozumienia, że na początku poeta uciekał jak wszyscy inni. Dowódcy florenccy postanowili bowiem, że pierwszy zaatakować ma nieprzyjaciel, co znaczy, że jego szarża uderzyła prosto na oczekujące ataku, wysunięte do przodu szeregi feditori, którzy nie mogli kontratakować. Stojącej w miejscu kawalerii bardzo trudno jest odeprzeć galopującego na nią wroga. Na dodatek obrońcy Arezzo postawili wszystko na jedną kartę, rzucając do ataku aż 300 feditori; odepchnęli więc do tyłu florencką jazdę. „Hufiec florencki daleko się cofnął” – stwierdza sucho Compagni. Villani jest bardziej szczegółowy: „Uderzenie było tak silne, że większość florenckich feditori pospadała z koni”. W starciu dwóch rycerzy rzadko się zdarzało, aby jeden z nich ginął. Ale ci, których dosięgła kopia nadjeżdżającego galopem wroga, mogli łatwo wypaść z siodła. To właśnie spotkało większość florenckich jeźdźców, którzy musieli czekać nieruchomo na uderzenie. Czy spotkało to również Dantego? Statystyka kazałaby nam przypuszczać, że tak. W każdym razie jasne stają się słowa Bruniego o „ogromnym niebezpieczeństwie” i wyznanie samego Dantego: „Bardzo się bałem”.
Villani zapewnia następnie, że po zmieceniu feditori odparto także główny korpus florenckiej kawalerii, ale go nie rozbito: „Wielki hufiec cofnął się dość daleko na polu, lecz rycerze nie przestraszyli się i nie złamali szyku, a niewzruszenie i silnie zwarli się z wrogiem”.
Bruni, który czytał list Dantego, okazuje się mniej dobrotliwy i kilkakrotnie powtarza, że florenckich jeźdźców nie tylko odparto, ale i zmuszono do ucieczki: „Rozgromieni i pobici musieli uciec tam, gdzie stała piechota”. Szarża gibelińskiej jazdy jednak straciła w końcu impet, uderzenie częściowo osłabił mur tarcz na obu flankach, gwelficka kawaleria po cofnięciu się pod same tabory odzyskała oddech i starcie zamieniło się w bezładną bijatykę, w której Florentczycy stopniowo brali górę. Nie mogło być inaczej, ponieważ nieprzyjaciel oddalił się od swojej piechoty i od kuszników, a wszyscy strzelcy florenccy brali udział w walce. Corso Donati z 200 jeźdźcami, których dowództwo pozostawiło w rezerwie, zaatakował, nie czekając na rozkaz, nieprzyjaciela z boku; przede wszystkim zaś – podkreśla Villani – gwelfickich kawalerzystów było dwa razy tyle, gdyż wróg nie miał ich więcej niż 800.
Ponadto bój był nadzwyczaj zacięty. Pamiętny jego opis podaje Dino Compagni:
Pociski z kusz padały gęsto jak deszcz. Aretyńczycy mieli kusz niewiele, rażono ich odkryte boki. Niebo zasnute chmurami, kurz ogromny. Piechurzy aretyńscy wpełzali na czworakach z nożami w ręku pod końskie brzuchy, aby je rozpruwać. Wrodzy feditori nadjechali tak szybko, że pośrodku hufca wielu z obu walczących stron padło. Niejeden z tych, których szanowano za niepospolite męstwo, okazał się tchórzem, a inni, o których milczano, zdobyli sobie szacunek.
Wreszcie stało się to, co było nieuniknione. „Aretyńczycy przegrali nie z braku odwagi i męstwa, lecz dlatego że nieprzyjaciół było więcej. Ścigano ich i zabijano. Znający klęski żołnierze florenccy mordowali pokonanych, chłopstwo nie znało litości”. Czytaj: dla większości walczących, niebędących zawodowcami, zmuszenie nieprzyjaciela do ucieczki było całkowicie wystarczające, ale „żołnierze”, to znaczy najemnicy, wiedzieli, jak postępować z uciekającym wrogiem („znający klęski”) – ścigali go i mordowali. Tak samo robili okoliczni chłopi, kiedy uciekinier wpadł im w ręce. Nietrudno oczywiście się domyślić, że chcieli się wzbogacić, obdzierając swoje ofiary.
Pokrywające popołudniowe niebo chmury nie były tylko tumanami kurzu. Pamiętał je także Dante. W pieśni V Czyśćca jeden z nieprzyjacielskich dowódców, Buonconte da Montefeltro, który padł tego dnia na równinie Campaldino, opowiada mu, jak do tego doszło. Dante wytęża słuch, gdyż zwłok Buoncontego nigdy nie odnaleziono i poeta chce wiedzieć, co naprawdę się zdarzyło. Zmarły opowiada, jak z przeciętym gardłem błądził po górach, dopóki nie zabrakło mu sił, i wspomina spowodowaną owego popołudnia przez letni upał wilgoć, która wzmagała się tak bardzo, że tuż po zachodzie słońca nad całą okolicą zawisła mgła, od Pratomagno aż po pasmo Apeninów; później rozpętała się burza, potoki natychmiast wezbrały, a ich fale porwały ze sobą zimnego już trupa Buoncontego i poniosły aż do Arno, w którym utonął.
Dlaczego zacząłem książkę od tego pamiętnego dnia? Otóż aby opowiedzieć, kim był Dante, należy przede wszystkim zastanowić się nad zasadniczym problemem – jego pozycją społeczną. Bardzo łatwo byłoby ją określić, gdyby armia uszykowana na równinie Campaldino była armią obcą, powiedzmy – francuską albo niemiecką, i należał do niej młodzieniec przygotowujący się do boju, wspomagany niewątpliwie przez jednego sługę, może przez dwóch; widzielibyśmy go, jak zakłada kolczugę, przypasuje miecz i wsiada na konia, gotów włożyć na głowę wielki hełm i wciągnąć na lewe ramię uchwyt tarczy z barwami swojej rodziny. W krajach innych niż Włochy walczący konno należali do szlachty, czyli do rodzin, które z ojca na syna przekazywały sobie ziemię, chłopów, prawo wydawania rozkazów oraz rycerską ideologię odwagi, solidarności i wierności. Co najwyżej można było nie wiedzieć, czy ów młodzieniec jest członkiem jeszcze węższego kręgu książąt i właścicieli zamków, tych, których we Francji zwano „bogatymi”, li riche home, wszystkich ze sobą spokrewnionych, czy tylko rycerzem w ich służbie. Tę wątpliwość dałoby się jednak bez trudu wyjaśnić, gdyż prawdziwi bogacze mieli droższe konie, których ceny były porównywalne z cenami dzisiejszych luksusowych samochodów, a ich kopie zdobiły flagi stanowiące w bitwie punkt odniesienia właśnie dla służebnych rycerzy. Wszyscy zostali jednak pasowani przy zachowaniu rytuału zastrzeżonego prawem w zasadzie dla szlachty, byli więc panami, domini, lub przynajmniej „pankami”, domicelli, jak zaczęto niektórych nazywać, odkąd związane z tą ceremonią koszty wzrosły tak bardzo, że wielu ojców rezygnowało z pasowania na rycerzy wszystkich swoich synów.
We Włoszech nie było tak prosto. Co prawda nawet we włoskich komunach ludność dzieliła się na walczących konno, milites, i wszystkich innych, walczących na piechotę, pedites. Także we Włoszech pasowanie na rycerza zapewniało podziw, poszanowanie i przywileje, a prawo do bycia nazywanym dominus, po włosku messere, którym to tytułem w dzisiejszych powieściach szafuje się hojnie, jakby przysługiwał wszystkim, w rzeczywistości było zastrzeżone dla rycerzy, doktorów praw i dygnitarzy kościelnych. Dlatego też we Florencji, gdzie Dantego znano, nikt nie nazwałby go messer Dante, jak czyni to w jednej z nowel Sacchettiego pewien genueńczyk, olśniony sławą poety[15]. We Włoszech nie było jednak króla, który zadekretowałby, że godność rycerza jest zastrzeżona dla członków określonych rodzin, i stworzył w ten sposób ujętą granicami prawa warstwę szlachty. We Florencji każdy, kto należał do bogatej rodziny i był gotów wydać dużo pieniędzy, mógł opłacić sobie pasowanie i stać się pełnoprawnym rycerzem – „rycerzem z ekwipunkiem”, jak wtedy mawiano. Niemniej kogoś, kto mając pieniądze, nie zamierzał w podobny sposób ich wydawać, komuna mogła zmusić do dostarczenia wojennego rumaka. Wolał on więc zazwyczaj sam go dosiadać i stawał się „obywatelem z obowiązkowym koniem”; do takich obywateli należał owego dnia Dante[16]. Byli oni uzbrojeni tak samo jak inni i dosiadali w zasadzie takich samych koni. W źródłach nazywa się ich zbiorowo także rycerzami lub milites, chociaż wszyscy wiedzieli, że na wojnie prawdziwi rycerze byli warci nieco więcej, choćby dlatego, iż w pełni utożsamiali się ze swoją rolą i nieraz mieli jednak lepsze rumaki.
Co więc oznacza widok Dantego, który wsiada na konia i wkłada na głowę hełm, a potem chwyta kopię i zajmuje miejsce wśród kawalerzystów przedniego zastępu w dramatycznej chwili, w której staje się jasne, że nieprzyjaciel jest już blisko i za kilka minut uderzy? Oznacza, że Dante niewątpliwie należał do wyższej warstwy miejskiej społeczności – nie znaczy to jednak, że był szlachcicem. Pytanie to często sprawia kłopot dantologom, trzeba więc sprawę wyjaśnić. We Florencji nie istniała szlachta w sensie kategorii społecznej określonej prawem, jak będzie to w czasach ancien régime’u. Nie istniały rejestry szlacheckich rodzin ani rodzin uprawnionych do używania herbu, nie było procesów mających na celu dowiedzenie szlachectwa danej rodziny ani oficjalnych dokumentów stwierdzających uszlachcenie, czyli tego wszystkiego, co w następnych stuleciach nieco ułatwi wyznaczanie granic warstwy szlacheckiej. Również we Florencji człowiek bogaty lubił pokazać, że nie jest parvenu – dorobkiewiczem, lecz ma przodków, gens, a zatem jest gentile – ze szlachetnego rodu, słowo używane wówczas o wiele częściej od nobile – szlachcic. Nie szło tu o spadkobierców kto wie jakiej szlachty „feudalnej”, wywodzącej się z minionych wieków, lecz o rodziny mieszczańskie, skłonne przyswajać sobie szlacheckie przywileje, w miarę jak wraz z każdym kolejnym pokoleniem ich rodowód się utrwalał. Omo alter, „człowiek dumny”, który w słynnej kanconie Guinizzellego chwali się, że jest szlachetnej krwi (gentil per sclatta torno), nie był reliktem innych czasów, wręcz przeciwnie, mógł powstać w warunkach olbrzymiego rozwoju gospodarczego włoskich komun[17]. Nie wszyscy rycerze z ekwipunkiem lub pretendujący do tytułu messere byli jednak szlachtą w tym sensie, że pochodzili z rodzin, których członkowie sprawowali w komunach urząd konsula już w czasach Barbarossy. Nie brakowało wśród nich ludzi, którzy wzbogacili się niedawno – jak wymieniony już tu messer Vieri de’ Cerchi, najbogatszy bankier we Florencji, o którym wszyscy wiedzieli, że jego rodzina wywodzi się ze wsi i świeżo osiadła w mieście. Bardzo dużo ludzi „nowych” było zwłaszcza wśród zwykłych obywateli „z obowiązkiem konia”. Co w końcu można powiedzieć o społecznej pozycji Dantego po tym, jak zaliczono go do 150 „najlepszych w armii feditori”? To, że był należycie uzbrojony i miał dobrego konia, czyli że był wystarczająco zamożny, a ponadto młody, silny i sprawny. Nie wiemy jednak nadal, czy jego rodzina była gentile, czyli bogata i wpływowa od pokoleń, czy też zaczęła się liczyć od niedawna.
W tym miejscu trzeba odnotować następujący szczegół. Podczas przygotowań do bitwy dowódcy pasowali na rycerzy pewną liczbę młodych ludzi – stali się oni rycerzami w polu. Był to honorowy wybieg, umożliwiający odwleczenie zwyczajowo związanych z ceremonią pasowania wydatków, ale przede wszystkim wzmacniano w ten sposób bojowość miejskiej armii, nie wątpiąc, że ci „nowi rycerze” dadzą z siebie wszystko, aby się wyróżnić. Dobrze o tym wiedział także Dante, który wzmiankuje, że pasowany na rycerza w tym dniu musi dokonać czegoś niezwykłego[18]. Compagni upatruje w tym wyjaśnienia faktu, że tego dnia walka była szczególnie zacięta: „Bitwa była zawzięta i sroga; z obu stron starli się nowi rycerze”. Villani wie, że wśród 150 feditori florenckich było aż dwudziestu „nowych rycerzy”. Możemy mieć pewność, że należeli oni do najważniejszych rodzin, w których byli już rycerze, oraz że po powrocie z łatwością wnieśliby związane z nową rangą opłaty. Wśród wybrańców nie było jednak Dantego. Gdyby pasowano go owego ranka na rycerza, jego los uległby zmianie, a my być może nie mielibyśmy Komedii.