Niepublikowana dotychczas w Polsce pierwsza powieść Aldousa Huxleya – autora „Kontrapunktu”, „Diabłów z Loudun” oraz innych dzieł, które weszły na trwałe do kanonu literackiego XX wieku.


W kręgu CromeJest rok 1919, a w starym dworze Crome położonym w „zielonym sercu Anglii” spotyka się doborowe towarzystwo: ekscentryczni arystokraci, artyści i pozerzy, nienasycone erotycznie damy, nawiedzeni propagatorzy osobliwych teorii, prorocy nadchodzącego jakoby Armagedonu.

Dominują błyskotliwe i pełne paradoksów rozmowy, niesamowite, niekiedy okrutne opowieści i niespełnione romanse.

Towarzyszy im wizja technokratycznego, totalitarnego społeczeństwa, którą autor rozwinął dziesięć lat później w „Nowym wspaniałym świecie”.

Aldous Huxley – (ur. 26 lipca 1894 w Godalming, zm. 22 listopada 1963 w Los Angeles) – angielski powieściopisarz, nowelista, eseista, poeta.
Jego pierwsza powieść wydana w roku 1921 “Crome Yellow”, została dobrze przyjęta przez krytykę. Kreślił karykaturalny obraz obyczajowy postaci z angielskiej inteligencji ówczesnych czasów, zgromadzonych na letni wypoczynek w wiejskiej posiadłości. Huxley w błyskotliwy i ironiczny sposób uwiecznił swoich gospodarzy z Garsington Manor, gdzie przebywał w czasie wojny.
Powieść, która przysporzyła Huxleyowi największej sławy, to dystopia “Nowy wspaniały świat”. Pod koniec życia napisał, jakby w opozycji do niej, powieść “Wyspa”, prezentującą świat idealny. Największą popularność w filozofii, zwłaszcza wśród naśladowców z nurtu New Age, zdobyło pojęcie filozofii wieczystej opracowane w książce pod tym samym tytułem.

Aldous Huxley
W kręgu Crome
Przekład: Bartłomiej Zborski
Wier­sze z fran­cu­skiego prze­ło­żyła: Julianna Bocz­kow­ska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 10 listopada 2021
 
 


Roz­dział I
Na tym odcinku ni­gdy nie prze­je­chał żaden eks­pres. Wszyst­kie kur­su­jące tędy pociągi – tych kilka – zatrzy­my­wały się na wszyst­kich sta­cjach. Denis znał na pamięć ich nazwy. Bole, Trit­ton, Spa­vin Dela­warr, Knip­swich for Tim­pany, West Bowlby, i wresz­cie Cam­let-on-the-Water. Tam wła­śnie zawsze wysia­dał, a pociąg peł­zał leni­wie naprzód, Bóg jedyny wie dokąd, w zie­lone serce Anglii.
Pociąg sapał, pozo­sta­wia­jąc za sobą West Bowlby. Chwała Bogu, to już będzie naj­bliż­sza sta­cja. Zdjął z półki rze­czy i uło­żył je sta­ran­nie w naroż­niku ławki naprze­ciw. Jałowa czyn­ność. Ale prze­cież trzeba coś robić. Gdy skoń­czył, osu­nął się na swoje miej­sce i zamknął oczy. Było nad­zwy­czaj upal­nie.
Och, ta podróż! Dwie godziny wyjęte z życia; bite dwie godziny; przez ten czas mógłby prze­cież zro­bić tak wiele, tak wiele – na przy­kład napi­sać dosko­nały wiersz albo prze­czy­tać mądrą, kształ­cącą książkę. Lecz gdzie tam – woń zaku­rzo­nych podu­szek, na któ­rych spo­czy­wał, spo­wo­do­wała, że żołą­dek pod­szedł mu do gar­dła.
Dwie godziny. Sto dwa­dzie­ścia minut. Przez tyle czasu można zro­bić cokol­wiek. Cokol­wiek. Nic. Tak, on sam miał do dys­po­zy­cji setki godzin, no i cóż takiego zdzia­łał? Zmar­no­tra­wił je, roz­trwo­nił cenne minuty, zupeł­nie jakby ich zasób były bez­mierny. Jęk­nął w duszy, gar­dząc bez reszty sobą i swoim dorob­kiem. Jakie prawo ma do tego, żeby sie­dzieć w słońcu, żeby zaj­mo­wać narożne miej­sca w wago­nach trze­ciej klasy? Żadne, żadne, żadne.
Owład­nęło nim cier­pie­nie i jakaś nie­okre­ślona nostal­giczna roz­pacz. Miał dwa­dzie­ścia trzy lata i – ach! – aż do bólu był świa­dom tego faktu.
Tym­cza­sem pociąg, szar­piąc, zatrzy­mał się. Wresz­cie doje­chali do Cam­let. Denis sta­nął na nogi, wci­snął na głowę kape­lusz, zbu­rzył swój sto­sik bagażu, wyj­rzał przez okno, zawo­łał baga­żo­wego, chwy­cił w każdą dłoń po walizce, które był zmu­szony natych­miast posta­wić na pod­ło­dze, żeby otwo­rzyć drzwi. Gdy wresz­cie upchnął się wraz z rze­czami na pero­nie, zaczął biec ku przed­niemu wago­nowi.
– Rower, rower! – rzekł zdy­sza­nym gło­sem do kon­wo­jenta.
Poczuł się czło­wie­kiem czynu. Kon­wo­jent zaś, nie zwra­ca­jąc uwagi, meto­dycz­nie prze­ka­zy­wał sta­cyj­nemu, jedną po dru­giej, wszyst­kie prze­syłki prze­zna­czone do Cam­let.
– Rower! – powtó­rzył Denis – zie­lony, z krzy­żową ramą, nazwi­sko Stone. S-T-O-N-E.
– Wszystko we wła­ści­wym cza­sie, sir – rzekł kon­wo­jent uspo­ka­ja­ją­cym tonem.
Był to tęgi, dostojny męż­czy­zna z mary­nar­ską brodą. Można było go sobie łatwo wyobra­zić w domu, przy her­ba­cie, w oto­cze­niu licz­nej rodziny. Na pewno tak wła­śnie mówił do swo­ich dzieci, ile­kroć sta­wały się zbyt­nio namolne i dokucz­liwe.
– Wszystko we wła­ści­wym cza­sie, sir.
Denis – czło­wiek czynu zmar­niał i sfla­czał, jakby uszło z niego powie­trze.
Pozo­sta­wia­jąc bagaż do póź­niej­szego odbioru, wsiadł na rower i ruszył drogą. Zawsze zabie­rał rower, ile­kroć wyjeż­dżał na wieś. Była to część teo­rii wysiłku fizycz­nego. Pew­nego dnia można by wstać o szó­stej rano, żeby pope­da­ło­wać do Kenil­worth albo do Strat­ford-on-Avon – dokąd­kol­wiek. No a pod­czas takiej popo­łu­dnio­wej wycieczki zawsze zna­la­złyby się w pro­mie­niu dwu­dzie­stu mil nor­mandz­kie kościoły i domo­stwa w stylu Tudo­rów. Co prawda, jakoś ni­gdy ich nie oglą­dał, ale jakże miła była świa­do­mość, że dys­po­nuje się rowe­rem oraz że pew­nego pięk­nego dnia rze­czy­wi­ście można by wstać o szó­stej rano.
Kiedy zna­lazł się na szczy­cie roz­le­głego wznie­sie­nia, które zaczy­nało się od sta­cji, poczuł, że wraca mu dobry nastrój. Dobry jest ten świat, pomy­ślał. Odda­lone błę­kit­nawe wzgó­rza, zebrane w sterty plony bie­le­jące na zbo­czach wznie­sie­nia, po któ­rym pro­wa­dziła droga; bez­drzewna linia hory­zontu zmie­nia­jąca się stop­niowo, gdy jechał i spo­glą­dał na nią – tak, wszystko to było dobre. Ocza­ro­wało go piękno wcię­tych głę­boko doli­nek, żło­bią­cych z obu stron wznie­sie­nie. Krą­gło­ści, krą­gło­ści: powta­rzał to słowo powoli, pró­bu­jąc jed­no­cze­śnie zna­leźć jakieś inne okre­śle­nie odda­jące odczu­wany zachwyt. Krą­gło­ści – nie, to nie było to. Wyko­nał zama­szy­sty gest dło­nią, jakby pró­bu­jąc zgar­nąć z powie­trza to, czego potrze­bo­wał, i omal nie spadł z roweru. Jakim sło­wem można by naj­traf­niej opi­sać krą­gło­ści tych doli­nek? Fine­zyjne niczym linie ludz­kiego ciała, tchnące sub­tel­no­ścią wła­ściwą sztuce…
Galbe. No tak, to wła­ściwe słowo, lecz fran­cu­skie. Le galbe évasé de ses han­ches: czy ktoś zna fran­cu­ską powieść, w któ­rej nie zna­la­złaby się ta fraza? Pew­nego dnia, pomy­ślał, spo­rzą­dzi słow­nik do użytku powie­ścio­pi­sa­rzy. Galbe, gonflé, goulu: par­fum, peau, per­vers, potelé, pudeur: vertu, volupté1.
Musi jed­nak koniecz­nie zna­leźć to słowo. Krą­gło­ści, krą­gło­ści… Dolinki te, widziane z góry, przy­po­mi­nały naczy­nia, dla któ­rych mode­lem była kobieca pierś; wyda­wały się wklę­słymi odci­skami pozo­sta­wio­nymi przez jakieś wiel­kie nie­ziem­skie ciało, które spo­częło nie­gdyś na tych pagór­kach. Toporne to sko­ja­rze­nia – zmarsz­czył brwi – lecz zda­wały się napro­wa­dzać go na wła­ściwy cel. Wgłę­bione, wydrą­żone, miso­wate – jego umysł błą­dził po roz­brzmie­wa­ją­cych echem labi­ryn­tach aso­nansu i ali­te­ra­cji, odda­la­jąc się coraz bar­dziej od punktu wyj­ścia. Ocza­ro­wało go piękno słów.
Powra­ca­jąc jed­nak ponow­nie do świata zewnętrz­nego, zna­lazł się na szczy­cie wznie­sie­nia. Dalej droga opa­dała gwał­tow­nie, bie­gnąc spa­dzi­ście i pro­sto, ku roz­le­głej doli­nie. Tam wła­śnie, na prze­ciw­le­głym zbo­czu, stał dwór Crome, cel jego podróży. Naci­snął hamu­lec: przy­jem­nie było zwol­nić i napa­wać się pięk­nem domo­stwa. Jego wynio­sła fasada z trzema ster­czą­cymi wie­życz­kami wyła­niała się spo­mię­dzy ciem­nych drzew ogrodu. Dwór stał ską­pany w peł­nym słońcu; stare ceglane mury rzu­cały pogodny odblask. Jakże były doj­rzałe i oka­załe, jakże prze­pysz­nie się posta­rzały! Lecz jed­no­cze­śnie jakże były surowe i asce­tyczne! Tym­cza­sem droga sta­wała się coraz bar­dziej stroma: pomimo wci­śnię­tego hamulca rower zaczął nabie­rać pręd­ko­ści. Denis zwol­nił dźwi­gnię i po chwili pędził w dół na łeb na szyję. Pięć minut póź­niej prze­jeż­dżał przez bramę pro­wa­dzącą na obszerny dzie­dzi­niec. Fron­towe drzwi były gościn­nie otwarte. Zsiadł z roweru, oparł go o ścianę i wszedł do środka. Posta­no­wił ich zasko­czyć.

Roz­dział II
Nie zasko­czył nikogo, bo też i nie było kogo zaska­ki­wać. Wokół pano­wała cisza: Denis krą­żył pomię­dzy pustymi poko­jami, spo­glą­da­jąc z przy­jem­no­ścią na znane mu obrazy i meble, na tu i ówdzie roz­rzu­cone w nie­ła­dzie drobne przed­mioty – ślady życia. Chyba czuł się zado­wo­lony, że nie zastał nikogo; było bowiem zabawne tak spa­ce­ro­wać po domu, jakby się zwie­dzało mar­twe i opu­sto­szałe Pom­peje. Jaki obraz życia mógłby odtwo­rzyć arche­olog na pod­sta­wie tych pozo­sta­ło­ści, jak i kim zalud­niłby te puste pomiesz­cze­nia? Długą gale­rię zdo­biły obrazy sza­cow­nych, a jed­no­cze­śnie (choć rzecz jasna nie można było tego powie­dzieć publicz­nie) dosyć nud­nych wło­skich pry­mi­ty­wi­stów2; były tam rów­nież chiń­skie rzeźby oraz nie­rzu­ca­jące się w oczy meble w nie­okre­ślo­nym wieku. Wyło­żony boaze­rią salon, w któ­rym usta­wiono wiel­kie, kryte per­ka­lem fotele, oazy wygody i kom­fortu w gąsz­czu suro­wych, tchną­cych umar­twie­niem anty­ków. Poma­lo­wany na bla­do­cy­try­nowo pokój dzienny, a w nim lakie­ro­wane krze­sła wenec­kie, roko­kowe sto­liki, lustra i malar­stwo współ­cze­sne. Biblio­teka: chłodna, prze­stronna i ciem­nawa, z rzę­dami ksią­żek od pod­łogi aż do sufitu i mnó­stwem tomów groź­nego for­matu. Jadal­nia, zde­cy­do­wa­nie port­waj­nowo3 angiel­ska, z wiel­kim maho­nio­wym sto­łem, osiem­na­sto­wiecz­nymi krze­słami i kre­den­sem, osiem­na­sto­wiecz­nymi obra­zami – por­tre­tami rodzin­nymi i dro­bia­zgowo odda­nymi wize­run­kami zwie­rząt. Cóż takiego można by odtwo­rzyć, mając to wszystko? W dłu­giej gale­rii i biblio­tece wyczu­wało się obec­ność Henry’ego Wim­bu­sha; w dzien­nym pokoju – być może – Anne. I to wszystko. W tym, co zgro­ma­dziło dzie­sięć poko­leń, udział żyją­cych był nader mizerny.
W dzien­nym pokoju dostrzegł leżący na sto­liku zbiór swo­ich wier­szy. Cóż za takt! Pod­niósł go i otwo­rzył. Recen­zenci nazy­wali takie wyda­nie „nie­wiel­kim tomi­kiem”. Prze­czy­tał na chy­bił tra­fił:

Cicha, bez­kre­sna mroku zona,
Lecz Luna­par­kiem roz­świe­tlona;
A Black­pool żłobi lśniący w mroku
Gro­bo­wiec – gwarny i głę­boki.

Odło­żył książkę, potrzą­snął głową i wes­tchnął. „Jakiż ja wtedy mia­łem talent!” – powtó­rzył w duchu słowa sędzi­wego Swi­fta4. Od wyda­nia tego tomiku upły­nęło nie­mal sześć mie­sięcy; Denis cie­szył się w duchu, że ni­gdy już nie napi­sze niczego w podob­nym stylu. Kto mógł to czy­tać, zasta­na­wiał się? Być może Anne; jeśli tak, byłby szczę­śliwy. Rów­nież być może wresz­cie roz­po­znała się pod posta­cią topo­lo­wej hama­driady, zwiew­nej hama­driady o ruchach ciała przy­po­mi­na­ją­cych chy­bo­ta­nie na wie­trze mło­dego drzewka. Kobieta drzewo, tak wła­śnie zaty­tu­ło­wał swój wiersz. Gdy zbio­rek się uka­zał, poda­ro­wał jej egzem­plarz z nadzieją, że ów wiersz powie jej to, czego on sam nie śmiał powie­dzieć bez­po­śred­nio. Anne ni­gdy jed­nak o nim nie wspo­mniała.
Przy­mknął oczy i wyobra­ził sobie, jak w czer­wo­nym welu­ro­wym płasz­czu wcho­dzi roz­ko­ły­sa­nym kro­kiem do małej restau­ra­cyjki w Lon­dy­nie, w któ­rej nie­raz jadali – spóź­niona o trzy kwa­dranse, pod­czas gdy on ocze­ki­wał przy sto­liku, zmar­niały z nie­po­koju, iry­ta­cji i głodu. Niech ją licho weź­mie!
Przy­szło mu do głowy, że gospo­dyni może być w budu­arze. Tak, mogło tak być; pój­dzie więc i spraw­dzi. Buduar pani Wim­bush znaj­do­wał się w środ­ko­wej wie­życzce od ogrodu. Z gale­rii pro­wa­dziła tam malutka klatka scho­dowa o krę­tych stop­niach. Denis wspiął się po nich i po chwili pukał do drzwi. „Pro­szę” – usły­szał. Więc ona tam była; choć Bogiem a prawdą wolałby jej nie zastać. Wszedł.
Pri­scilla Wim­bush spo­czy­wała na sofie. Na jej kola­nach leżała pod­kładka do pisa­nia, ona sama zaś ssała w zamy­śle­niu koniu­szek ołówka w srebr­nej opra­wie.
– Witaj – rze­kła, uno­sząc głowę. – Zapo­mnia­łam, że mia­łeś przy­je­chać.
– No cóż, jestem, nie­stety – wypo­wie­dział te słowa prze­pra­sza­ją­cym tonem. – Jest mi doprawdy ogrom­nie przy­kro.
Pani Wim­bush roze­śmiała się. Jej głos, jej śmiech miały w sobie coś męskiego. Zresztą wszystko w niej było męskie. Miała sze­roką, kan­cia­stą twarz kobiety w śred­nim wieku, z pokaź­nym, ster­czą­cym nosem i nie­wiel­kimi, zie­lon­ka­wymi oczkami; całość tę wień­czyła wynio­sła i wymyślna fry­zura w dzi­wacz­nie nie­praw­do­po­dob­nym odcie­niu oranżu. Ile­kroć się spo­ty­kali, Denis zawsze wyobra­żał sobie Wil­kiego Barda w roli śpie­waczki ope­ro­wej5.

I dla­tego będę śpie­wać
Śpie­wać w ope­rze, śpie­wać w ope­rze,
Śpie­wać w op-pop-pop-pop-pope­rze.

Dziś miała na sobie jedwabną, szkar­łatną suk­nię z wyso­kim koł­nie­rzem, zdo­bioną rzę­dem pereł. Suty ów strój, sto­sowny do upodo­bań majęt­nej star­szej pani, sil­nie przy­wo­dzący na myśl rodzinę kró­lew­ską, bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek nasu­wał sko­ja­rze­nie z musi­ca­lową estradą.
– Co pora­bia­łeś przez cały ten czas? – zapy­tała.
– No cóż – roz­po­czął Denis i nie­mal zmy­słowo zawie­sił głos. Miał już od dawna przy­go­to­waną w gło­wie zabawną rela­cję doty­czącą Lon­dynu oraz wyda­rzeń z jego udzia­łem. Z roz­ko­szą by ją teraz prze­ka­zał. – Zacznę od tego, że…
Lecz było już za późno. Pyta­nie pani Wim­bush nale­żało do kate­go­rii pytań zwa­nych przez gra­ma­ty­ków reto­rycz­nymi: nie wyma­gały one odpo­wie­dzi. Był to maleńki kon­wer­sa­cyjny ozdob­nik, zagrywka w kur­tu­azyj­nej gierce.
– Aku­rat zaj­mo­wa­łam się swo­imi horo­sko­pami – rze­kła, nawet nie zda­jąc sobie sprawy z tego, że mu prze­rwała.
Nieco zawie­dziony, posta­no­wił podzie­lić się swoją opo­wie­ścią z jakimś bar­dziej życz­li­wym słu­cha­czem. Poprze­stał więc, tytu­łem zemsty, na dość lodo­wa­tym „O?”.
– Czy ci mówi­łam, że wygra­łam czte­ry­sta fun­tów na tego­rocz­nym Grand Natio­nal?6
– Tak – wyce­dził Denis, wciąż zdaw­kowo i ozię­ble. Sły­szał to od niej przy­naj­mniej sze­ścio­krot­nie.
– Fan­ta­stycz­nie, nie­praw­daż? Wszystko zapi­sane jest w Gwiaz­dach. W Minio­nym Cza­sie, nim zaczęły mi one poma­gać, prze­gry­wa­łam tysiące. A teraz – prze­rwała na chwilę – no a teraz sam zobacz, czte­ry­sta na Grand Natio­nal. To dzięki Gwiaz­dom.
Rad by usły­szeć coś wię­cej o tym Minio­nym Cza­sie. Był jed­nak zbyt dys­kretny, a co waż­niej­sze, zbyt nie­śmiały, żeby ją pytać. O coś tam poszło na ostro, tyle wie­dział. Dawna Pri­scilla – wtedy oczy­wi­ście jesz­cze nie tak posu­nięta w latach i bar­dziej żwawa – tra­ciła mnó­stwo gotówki, sza­sta­jąc nią gar­ściami i narę­czami na wszyst­kich wyści­gach w kraju. Upra­wiała rów­nież hazard. Róż­nie mówiono o tym, ile tysięcy prze­pu­tała, lecz zawsze były to wyso­kie liczby. Henry Wim­bush poczuł się zmu­szony do sprze­daży Ame­ry­ka­nom kilku pry­mi­ty­wi­stów – był wśród nich jeden Tad­deo da Pog­gi­bonsi, Amico di Tad­deo – jak rów­nież czte­rech czy pię­ciu bez­i­mien­nych sie­neń­czy­ków7. Przy­szedł kry­zys. Po raz pierw­szy w życiu Henry Wim­bush posta­wił na swoim, naj­wy­raź­niej z dobrym skut­kiem.
Rado­sny i bez­tro­ski żywot Pri­scilli dobiegł rap­tow­nie końca. Obec­nie miesz­kała nie­mal stale w Crome, cier­piąc nie­prze­rwa­nie na jakąś bli­żej nie­okre­śloną dole­gli­wość. Pocie­szała się, flir­tu­jąc z ruchem Nowej Myśli8 i okul­ty­zmem. Nie­mniej jed­nak pozo­stała jej namięt­ność do wyści­gów kon­nych, toteż Henry, w grun­cie rze­czy czło­wiek dobrego serca, przy­dzie­lał jej mie­sięcz­nie czter­dzie­ści fun­tów na zakłady. Więk­szość czasu poświę­cała sta­wia­niu horo­sko­pów koniom, inwe­stu­jąc swój fun­dusz naukowo, zgod­nie z naka­zami Gwiazd. Obsta­wiała też zakłady pił­kar­skie, zapi­su­jąc w dużym notat­niku horo­skopy wszyst­kich zawod­ni­ków każ­dego z klu­bów gra­ją­cych w lidze. Skąd­inąd rów­no­wa­że­nie horo­sko­pów dwóch gra­ją­cych prze­ciw sobie jede­na­stek było nad wyraz deli­katną i nie­ła­twą sprawą. Na przy­kład spo­tka­nie Spur­sów z Villą9 wywo­ły­wało na nie­bie tak ogromny i tak zagma­twany kon­flikt, że siłą rze­czy zda­rzało się jej nie­kiedy typo­wać nie­pra­wi­dłowo.
– Jaka to szkoda, że w to wszystko nie wie­rzysz, mój Deni­sie, jaka szkoda – rze­kła swoim głę­bo­kim, twar­dym gło­sem.
– Jakoś tego nie czuję.
– Ach, bo ty nie wiesz, co to zna­czy w coś wie­rzyć. Nie masz poję­cia, jakie rado­sne i jakie pasjo­nu­jące staje się życie, gdy czło­wiek wie­rzy. Wszystko nabiera zna­cze­nia, nic, co robisz, nie jest nie­istotne. Żebyś wie­dział, jak przy­jem­nie wtedy żyć. Na przy­kład ja: sie­dzę sobie w Crome. Pomy­ślisz pew­nie, że nudy tu na pudy, lecz wyobraź sobie, że nie, wcale tak nie uwa­żam. Zupeł­nie nie tęsk­nię za Minio­nym Cza­sem. Mam swoje Gwiazdy… – Wzięła z pod­kładki kartkę. – To horo­skop Inmana – wyja­śniła – nawia­sem mówiąc, chyba spró­buję posta­wić co nieco w mistrzo­stwach bilar­do­wych jesie­nią. No więc muszę być w har­mo­nii z Nie­skoń­czo­no­ścią. – Mach­nęła dło­nią. – Poza tym są rów­nież zaświaty, duchy, jest nasza aura, jest pani Eddy i to, że nie cho­ru­jemy na ciele, tylko na duchu10; jest Tajemne Chrze­ści­jań­stwo11 i pani Besant12. Jakie to wszystko wspa­niałe. Ani przez chwilę się nie nudzę. Zupeł­nie nie mogę pojąć, jak mogłam wcze­śniej tak żyć – to zna­czy w Minio­nym Cza­sie. Przy­jem­no­ści? – jakie tam przy­jem­no­ści, wszystko to była jałowa bie­ga­nina. Lunch, her­batka, obiad, teatr, kola­cja, i tak dzień w dzień. Było oczy­wi­ście zabaw­nie, dopóki to trwało. Potem zostało z tego nie­wiele. Dobrze o tym napi­sał w swo­jej nowej książce Bar­be­cue-Smith. Zaraz, gdzie ja ją poło­ży­łam?
Wstała i się­gnęła po tomik leżący na małym sto­liku u wez­gło­wia sofy.
– A w ogóle czy go znasz?
– Kogo?
– Bar­be­cue-Smi­tha.
Denis znał go prze­lot­nie. Był to autor z łamów nie­dziel­nych wydań gazet. Pisał o tym, Jak Żyć. Mógł być nawet auto­rem porad­nika Co powinna wie­dzieć młoda dziew­czyna.
– Nie, oso­bi­ście nie.
– Zapro­si­łam go na następny week­end. – Prze­rzu­ciła kilka stron. – O, tu jest frag­ment, o któ­rym myśla­łam. Zazna­czy­łam go sobie. Takie rze­czy zawsze zazna­czam.
Trzy­ma­jąc książkę nie­mal w odle­gło­ści ramie­nia od oczu, była bowiem nieco dale­ko­wzroczna, i wspo­ma­ga­jąc się sto­sow­nymi gestami wol­nej ręki, zaczęła czy­tać, powoli i z dra­ma­ty­zmem.
– „Czym jest futro za tysiąc fun­tów, czym jest ćwierć miliona fun­tów rocz­nego dochodu?”.
Spoj­rzała spo­nad stro­nicy, uno­sząc przy tym teatral­nie głowę; wście­kle ruda fry­zura poru­szyła się maje­sta­tycz­nie. Denis spoj­rzał, zafa­scy­no­wany. Czy to „Natu­ralne” plus henna, zasta­na­wiał się, czy też może jedno z tych „Grun­tow­nych Prze­obra­żeń” poka­zy­wa­nych w rekla­mach?13
– „Czym są trony i berła?”.
Oran­żowe Prze­obra­że­nie – tak, to na pewno Prze­obra­że­nie – znów pod­je­chało w górę.
– „Czym są rado­ści Boga­tych, wspa­nia­ło­ści Potęż­nych, czym jest duma Wiel­kich, czym są ordy­narne przy­jem­no­ści Wyż­szych Sfer?”.
Ton jej głosu, wzno­szący się, gdy zada­wała te pyta­nia, opadł nagle.
– „Są niczym – zahu­czała. – Mar­no­ścią, głup­stwem, puchem mle­cza uno­szo­nym przez wiatr, mgiełką gorączki. To, co istotne, dzieje się w sercu. Rze­czy widzialne są uro­cze, lecz te nie­wi­dzialne są po tysiąc­kroć donio­ślej­sze. Naj­waż­niej­sze w życiu jest Nie­wi­dzialne”.
Pani Wim­bush opu­ściła książkę niżej.
– Piękne, nie­praw­daż?
Denis, nie chcąc się wypo­wia­dać, poprze­stał na zdaw­ko­wym „Hm”.
– Ach, cóż to za wspa­niała książka, cóż za cudowna książka – rze­kła Pri­scilla, uwal­nia­jąc przy­ci­skane dotąd kciu­kiem stro­nice, jedną po dru­giej. – A tutaj jest frag­ment o Loto­so­wej Sadzawce. No wiesz, autor porów­nuje Duszę do Loto­so­wej Sadzawki.
Znów odsu­nęła od oczu książkę i zaczęła czy­tać.
– „Mój przy­ja­ciel ma w ogro­dzie Loto­sową Sadzawkę. Znaj­duje się ona w małej dolince, ocie­niona dziką i rdzawą różą, z któ­rej przez całe lato sło­wik cza­ruje oto­cze­nie swym miło­snym tre­lem. W sadzawce kwitną lotosy, a ptac­two przy­la­tuje, żeby pić i zaży­wać kąpieli w jej krysz­ta­ło­wych wodach…”. Ach, to mi przy­po­mniało – wykrzyk­nęła, zamy­ka­jąc książkę z trza­skiem i śmie­jąc się, jak to ona, tubal­nie i prze­ni­kli­wie – to mi przy­po­mniało, jakie zmiany zaszły w naszej pły­walni od czasu two­jej ostat­niej wizyty. Pozwo­li­li­śmy miesz­kań­com wio­ski korzy­stać z niej wie­czo­rami. No i nie masz poję­cia, co się potem działo.
Pochy­liła się ku niemu i zaczęła opo­wia­dać kon­fi­den­cjo­nal­nym szep­tem, prze­ry­wa­nym nie­kiedy gar­dło­wym śmie­chem.
– …wspól­nie kobiety i męż­czyźni… widzia­łam ze swo­jego okna… zamó­wi­łam sobie lor­netkę, bo chcia­łam się upew­nić… tak, nie­wąt­pli­wie…
Znów się roze­śmiała, a on jej wtó­ro­wał. Bar­be­cue-Smith wylą­do­wał na pod­ło­dze.
– Pora, żeby­śmy zeszli zoba­czyć, czy her­bata jest już gotowa – rze­kła w końcu.
Pod­nio­sła się i śmi­gnęła zama­szy­stym kro­kiem przez pokój, okryta obszer­nym jedwa­biem. Denis poszedł za nią, nucąc pod nosem:

I dla­tego będę śpie­wać
Śpie­wać w ope­rze, śpie­wać w ope­rze,
Śpie­wać w op-pop-pop-pop-pope­rze.
I na koniec ten maleńki ozdob­nik na końcu refrenu: „rze-rze”.

Roz­dział III
Taras przed domem był wąski, długi, pokryty dar­nią, jego zewnętrzny skraj zamy­kała ele­gancka kamienna balu­strada, a z obu stron stały nie­wiel­kie ceglane altanki. Poni­żej domu teren opa­dał bar­dzo stromo, a sam taras był usy­tu­owany na bar­dzo wyso­kiej pod­sta­wie; balu­stradę dzie­liła od spa­dzi­stego traw­nika odle­głość trzy­dzie­stu stóp. Oglą­dany z dołu, wynio­sły, jed­no­lity cokół tego tarasu, podob­nie jak altanki zbu­do­wany z cegieł, nie­mal przy­wo­dził zło­wiesz­cze sko­ja­rze­nie z for­ty­fi­ka­cją – zam­ko­wym bastio­nem, z któ­rego przed­pier­sia można było spo­glą­dać w dale­kie prze­strze­nie rów­no­le­głe z linią wzroku. Jesz­cze niżej, na pierw­szym pla­nie, oto­czony gęstwą ozdob­nie strzy­żo­nych cisów, znaj­do­wał się basen o kra­wę­dziach z kamien­nych płyt. Dalej roz­cią­gał się park z wiel­kimi wią­zami i zie­lo­nymi roz­le­gło­ściami traw­ni­ków; na skraju dolinki poły­ski­wał wąski stru­myk. Na jego krańcu teren znów się wzno­sił; długi stok pokry­wała sza­chow­nica upraw. Uno­sząc wzrok, dostrze­gało się po pra­wej stro­nie błę­kit­nawą linię odda­lo­nych wzgórz.
Sto­lik usta­wiony był w cie­niu jed­nej z nie­wiel­kich altan, a nad­cho­dzący Denis i Pri­scilla zastali już na miej­scu resztę towa­rzy­stwa. Henry Wim­bush zaczy­nał nale­wać do fili­ża­nek her­batę. Był on jed­nym z tych nie­zmie­nia­ją­cych się męż­czyzn w nie­okre­ślo­nym wieku dobrze już po pięć­dzie­siątce; mógł być jed­nak rów­nie dobrze i trzy­dzie­sto­lat­kiem, mógł być wresz­cie w dowol­nym wieku. Denis znał go nie­mal od zawsze. Przez cały ów czas twa­rzy pana Wim­busha, wybla­kłej i dość przy­stoj­nej, nie nazna­czył czas; przy­po­mi­nała ona odcie­niem jasno­szary melo­nik, który, zima czy lato, zawsze miał na gło­wie – nie sta­rzała się, spo­kojna i pogodna, choć bez szcze­gól­nego wyrazu.
Obok, oddzie­lona zarówno od niego, jak i od reszty świata nie­prze­nik­nioną barierą głu­choty, sie­działa Jenny Mul­lion. Być może miała trzy­dziestkę, pochyły nos i różowo-białą cerę, a ciemne włosy upi­nała w dwa poziome loczki na skro­niach. Uwię­ziona w zagad­ko­wej wieży swo­jego kalec­twa, trwała odosob­niona, spo­glą­da­jąc na świat ostrym, prze­ni­kli­wym wzro­kiem. Tego, co myślała o kobie­tach, męż­czy­znach i przed­mio­tach, Denis ni­gdy nie potra­fił dociec. Pogrą­żona w zagad­ko­wym osa­mot­nie­niu, Jenny była nieco nie­po­ko­jąca. Nawet teraz naj­wy­raź­niej bawiło ją coś, o czym wie­działa tylko ona, uśmie­chała się bowiem do sie­bie, a jej piwne oczy przy­po­mi­nały parę sil­nie poły­sku­ją­cych szkla­nych pacior­ków.
Na prawo od niego świe­ciła zaró­żo­wiona, poważna, zaokrą­glona niczym księ­życ, ema­nu­jąca nie­win­no­ścią, dzie­cięca twarz Mary Bra­ce­gir­dle. Jej wła­ści­cielka miała nie­mal dwa­dzie­ścia trzy lata, lecz nikt by się tego nie domy­ślił. Krót­kie włosy przy­cięte na pazia oka­lały jej policzki jedwa­bi­stym zło­tem. Patrzyła wiel­kimi oczami barwy przej­rzy­stego błę­kitu rezo­lut­nie, choć czę­sto zmie­szana, i żar­li­wie.
Obok Mary sie­dział sztywno nie­duży, wychu­dły czło­wie­czek. Nazy­wał się Sco­gan i wyglą­dem przy­po­mi­nał wymar­łego prap­taka z trze­cio­rzędu. Miał nos zakrzy­wiony na kształt dzioba, a jego ciemne, błysz­czące oczy były ruchliwe niczym u drozda. Nie miał jed­nak w sobie żad­nej mięk­ko­ści, wdzięku czy pta­siej lek­ko­ści. Skóra na jego pomarsz­czo­nej, brą­zo­wej twa­rzy wyda­wała się wysu­szona i łusko­wata, jego ręce przy­po­mi­nały kro­ko­dyle łapy. Poru­szał się niczym jasz­czurka: rap­tow­nie, zwin­nie i nie­po­ko­jąco; mówił nie­gło­śno, wyso­kim, iro­nicz­nym tonem. Będąc kolegą szkol­nym i rów­no­lat­kiem Henry’ego Wim­bu­sha, wyglą­dał znacz­nie sta­rzej, zara­zem był o wiele bar­dziej mło­dzień­czo pełen życia niż on, ów sub­telny ary­sto­krata o twa­rzy przy­po­mi­na­ją­cej odcie­niem wysza­rzały melo­nik.
O ile pan Sco­gan wyglą­dał niczym wymarły jasz­czur, to Gom­bauld był na wskroś czło­wie­kiem z krwi i kości. W sta­ro­mod­nych pod­ręcz­ni­kach histo­rii natu­ral­nej z lat trzy­dzie­stych sta­lo­ryt z jego podo­bi­zną mógł zdo­bić roz­dział o gatunku homo sapiens – zaszczyt ów był w tam­tych cza­sach prze­waż­nie udzia­łem lorda Byrona. Bo też i z buj­niej­szymi wło­sami oraz skrom­niej­szym koł­nie­rzy­kiem Gom­bauld mógłby fizycz­nie ucho­dzić za typ na wskroś byro­now­ski, a nawet bar­dziej, ponie­waż z uro­dze­nia był Pro­wan­sal­czy­kiem, hożym, czar­no­wło­sym kor­sa­rzem, bły­ska­ją­cym zębami trzy­dzie­sto­lat­kiem o wiel­kich, ciem­nych i poły­skli­wych oczach. Denis spo­glą­dał na niego z zawi­ścią. Zazdro­ścił mu talentu; chciałby two­rzyć wier­sze rów­nie spraw­nie jak Gom­bauld malo­wał obrazy! A teraz jesz­cze bar­dziej mu zazdro­ścił: urody, wital­no­ści, pew­no­ści sie­bie. Czy mogło kogoś zasko­czyć, że Anne go lubi? Lubi? – pew­nie i gorzej, roz­my­ślał ponuro, idąc z Pri­scillą dłu­gim, pokry­tym trawą tara­sem.
Pomię­dzy Gom­baul­dem a panem Sco­ga­nem stał – obró­cony tyłem do zbli­ża­ją­cych się nowo przy­by­łych – leżak ze znacz­nie obni­żo­nym opar­ciem. Pochy­lał się nad nim Goma­buld; miał oży­wioną twarz, uśmie­chał się, chi­cho­tał, szybko gesty­ku­lo­wał. Z głę­bin leżaka dał się sły­szeć deli­katny, senny śmiech. Sły­sząc go, Denis zadrżał. Ten śmiech – jak dobrze go znał! Jakie emo­cje w nim budził! Przy­śpie­szył kroku.
W obni­żo­nym leżaku Anne bar­dziej leżała, niż sie­działa. Jej dłu­gie, smu­kłe ciało spo­czy­wało w nie­dba­łej, apa­tycz­nej i peł­nej gra­cji pozie. Oko­lona jasno­brą­zo­wymi wło­sami twarz miała tak cza­ru­jąco regu­larne rysy, że nie­mal przy­po­mi­nała twa­rzyczkę lalki. Bo też chwi­lami – gdy jej owalna buzia o jasno­błę­kit­nych oczach osło­nię­tych dłu­gimi rzę­sami tra­ciła wszelki wyraz, gdy sta­wała się woskową maską o leni­wym wej­rze­niu – ona sama nie wyda­wała się niczym wię­cej niż tylko lalką. Anne była sio­strze­nicą pana Wim­bu­sha; melo­ni­kowa fizjo­no­mia, spo­ty­kana w jego rodzi­nie, nale­żała do dzie­dzic­twa rodo­wego Wim­bu­shów, przy czym u kobiet przy­bie­rała formę pozba­wio­nej wyrazu twa­rzy lalki. Obok tej maski jed­nak, niczym skoczna melo­dyjka pul­su­jąca na tle rów­no­mier­nego głę­bo­kiego basu, ujaw­niały się u niej nie­kiedy inne odzie­dzi­czone cechy, mia­no­wi­cie oży­wiony śmiech, lekka, nace­cho­wana iro­nią figlar­ność oraz nastę­pu­jące szybko po sobie zmiany nastroju. Uśmie­chała się teraz, a Denis nazy­wał to, bez żad­nej sto­sow­nej przy­czyny, kocim uśmie­chem. Ście­śniały się jej usta, a przy ich kąci­kach z obu stron na policz­kach two­rzyły się dwie drobne kre­seczki. Zna­mio­no­wały one bez­miar nieco zło­śli­wego roz­ba­wie­nia, podob­nie jak drobne zmarszczki wokół lekko przy­mknię­tych oczu oraz same oczy: jasne i śmie­jące się spod przy­mknię­tych powiek.
Po wymia­nie wstęp­nych uprzej­mo­ści Denis usiadł na wol­nym krze­śle pomię­dzy Gom­baul­tem a Jenny.
– Jak się mie­wasz, Jenny?! – wykrzyk­nął do niej.
Ski­nęła głową i odpo­wie­działa uśmie­chem, mil­cząc tajem­ni­czo, jakby jej zdro­wie było sprawą na tyle tajną, że nie mogło pod­le­gać publicz­nej dys­ku­sji.
– A co się zda­rzyło w Lon­dy­nie od czasu mojego wyjazdu? – zapy­tała Anne z głę­bin swo­jego leżaka.
Nade­szła wła­ściwa chwila: nie­sa­mo­wi­cie zabawna rela­cja już ocze­ki­wała.
– No cóż – zaczął Denis, uśmie­cha­jąc się ze szczę­ścia. – Na począ­tek…
– Czy Pri­scilla wspo­mi­nała ci o naszym donio­słym zna­le­zi­sku arche­olo­gicz­nym? – Henry Wim­bush pochy­lił się do przodu. A tak wspa­niale się zapo­wia­dało!
– No więc na począ­tek… – kon­ty­nu­ował despe­racko. – Balet…
– W zeszłym tygo­dniu – pan Wim­bush cią­gnął łagod­nie, lecz nie­ubła­ga­nie – odko­pa­li­śmy pięć­dzie­siąt jar­dów dębo­wych rur spu­sto­wych, ot, trzy pnie drzew prze­bo­ro­wane przez śro­dek. Nad­zwy­czaj inte­re­su­jące. A czy uło­żyli je mnisi w pięt­na­stym wieku, czy też…
Denis słu­chał go ponuro.
– Nad­zwy­czajne! – wykrzyk­nął, gdy pan Wim­bush skoń­czył. – Wprost nad­zwy­czajne!
Wziął z tale­rza kolejny kawa­łek cia­sta. Już nawet stra­cił ochotę, żeby cią­gnąć swoją opo­wieść o Lon­dy­nie, czuł się stłam­szony. Od pew­nego czasu patrzyły na niego z powagą błę­kitne oczy Mary.
– Co pan ostat­nio pisał? – zapy­tała.
Byłoby przy­jem­nie poroz­ma­wiać tro­chę o lite­ra­tu­rze.
– Och, wier­sze i prozę – oznaj­mił. – Po pro­stu wier­sze i prozę.
– Prozę? – Sco­gan aż lekko pod­sko­czył zanie­po­ko­jony. – Pisał pan prozę?
– No tak.
– A przy­pad­kiem nie powieść?
– Nie.
– O mój bie­daku! – wykrzyk­nął. – A o czym?
Denis poczuł się tro­chę głu­pio.
– Och, o zwy­kłych spra­wach.
– Oczy­wi­ście – jęk­nął Sco­gan. – Zaraz odtwo­rzę fabułę. Boha­ter, mały Percy, ni­gdy nie miał talentu do gier i spor­tów, lecz był zawsze bystry i mądry. Ukoń­czył naukę w tej co zawsze public school, potem stu­dia w tym co zawsze uni­wer­sy­te­cie, no a potem przy­jeż­dża do Lon­dynu, gdzie żyje wśród arty­stów. Lecz przy­gniata go melan­cho­lia, bie­rze na swe barki brze­mię całego świata. Pisze olśnie­wa­jąco zna­ko­mitą powieść, tro­chę igra z miło­ścią, a pod koniec książki znika w świe­tla­nej przy­szło­ści.
Denis poczer­wie­niał. Pan Sco­gan stre­ścił dzieło, które on zamie­rzał napi­sać, z prze­ra­ża­jącą wręcz pre­cy­zją.
– Nie zgadł pan – zaprze­czył. – Moja powieść będzie o czymś zupeł­nie innym.
Było to hero­iczne kłam­stwo. Na szczę­ście zre­flek­to­wał się, gotowe miał tylko dwa roz­działy. No nic, podrze je i wyrzuci jesz­cze tego wie­czoru, gdy się roz­pa­kuje.
Sco­gan, nie zwra­ca­jąc uwagi na jego dementi, kon­ty­nu­ował:
– Dla­czego wy, mło­dzi ludzie, pisze­cie nie­ustan­nie o rze­czach tak bez­den­nie nie­cie­ka­wych, jak na przy­kład umy­sło­wość mło­do­cia­nych i arty­stów? Ow­szem, zawo­dowi antro­po­lo­dzy mogliby nie­kiedy uznać, że warto prze­stać zaj­mo­wać się wie­rze­niami austra­lij­skich abo­ry­ge­nów i zwró­cić swoje zain­te­re­so­wa­nie ku fascy­na­cjom filo­zo­ficz­nym stu­den­tów przed dyplo­mem. Nie może pan jed­nak ocze­ki­wać, że prze­cięt­nego doj­rza­łego czło­wieka, kogoś takiego jak ja, poru­szy zbyt­nio opo­wieść o ich pro­ble­mach ducho­wych. A osta­tecz­nie nawet w Anglii, a może i w Niem­czech jest wię­cej doro­słych niż mło­do­cia­nych. Jeśli zaś cho­dzi o arty­stę, absor­bują go pro­blemy tak dalece obce zwy­kłemu doj­rza­łemu czło­wie­kowi – doty­czące czy­stej este­tyki; nic nie­mó­wiące ludziom takim jak ja – że opis jego pro­ce­sów myślo­wych byłby dla prze­cięt­nego odbiorcy rów­nie nudny jak czy­sta mate­ma­tyka. Poważ­nej książki o arty­stach jako arty­stach nie da się czy­tać, no a nowych ksią­żek o arty­stach jako kochan­kach, mężach, alko­ho­li­kach, boha­te­rach, nie warto już pisać. Sztam­po­wym arty­stą w lite­ra­tu­rze jest Jan Krzysz­tof14, tak samo jak sztam­po­wym uczo­nym jest Pro­fe­sor Rad z „Comic Cuts”15.
– Przy­kro mi słu­chać, że jestem aż tak nie­in­te­re­su­jący – ode­zwał się Goma­buld.
– By­naj­mniej, mój drogi – Sco­gan pośpie­szył z odpo­wie­dzią. – Nie wąt­pię, że jako kocha­nek czy alko­ho­lik jest pan wybit­nie fascy­nu­jący. Jeśli jed­nak cho­dzi o kom­bi­na­cję tych dwóch cech, sam pan przy­zna, byłby pan nie­cie­kawy.
– Zupeł­nie się z panem nie zga­dzam – wykrzyk­nęła Mary. Mówiąc, zawsze tra­ciła dech, toteż co jakiś czas chwy­tała lekko powie­trze. – Znam wielu arty­stów i zawsze ich umy­sło­wość była dla mnie wielce inte­re­su­jąca. Szcze­gól­nie w Paryżu. Na przy­kład Tschu­plit­ski – tej wio­sny oglą­da­łam w Paryżu mnó­stwo jego rze­czy…
– Ach, pani jest wyjąt­kiem, Mary, pani jest wyjąt­kiem – rzekł Sco­gan. – Jest pani femme supérieure16.
Rado­sny rumie­niec upodob­nił jej twarz do tar­czy księ­życa w pełni.

 
Wesprzyj nas