“Obrona Łużyna” Vladimira Nabokova to mrożąca krew w żyłach opowieść o obsesji i szaleństwie.


Powieść słynnego rosyjskiego pisarza – autora obrazoburczej „Lolity”. Fabuła „Obrony Łużyna” osnuta jest wokół gry w szachy i postaci genialnego szachisty Aleksandra Iwanowicza Łużyna, który stopniowo popada w obłęd.

Łużyn jako młody chłopiec był nieatrakcyjny, roztargniony, wycofany i ponury. Rodzice go nie rozumieli, a rówieśnicy wyśmiewali.

Dlatego przed problemami codzienności Łużyn uciekał w świat szachów. Miał ogromny talent i szybko stał się arcymistrzem, ale za jaką cenę?!

W obsesyjnym umyśle Łużyna gra w szachy stopniowo wypiera świat rzeczywisty, który zaczyna się rozpadać podczas kluczowej rozgrywki o mistrzostwo.

Wymyślona przez niego linia obrony szachowej więdnie pod nieoczekiwaną i nieprzewidywalną linią ataku przeciwnika…

Vladimir Nabokov
Obrona Łużyna
Przekład: Eugenia Siemaszkiewicz
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 27 października 2022
 
 

Obrona Łużyna


Od Autora
Rosyjski tytuł tej powieści brzmi: Obrona Łużyna (Zaszczita Łużyna) i odnosi się do obrony szachowej, rzekomo wymyślonej przez mego bohatera – arcymistrza Łużyna. Powieść tę zacząłem pisać na wiosnę 1929 roku w Le Boulou – małym uzdrowisku we wschodnich Pirenejach, gdzie łowiłem motyle – a skończyłem tego samego roku w Berlinie. Szczególnie jasno pamiętam łagodnie pochyloną płytę skały, wśród wzgórz, porośniętych ostrokrzewem i kolcolistem, gdzie po raz pierwszy objawił mi się motyw przewodni tej książki. Do tego można by, gdybym traktował sam siebie poważnie, dodać kilka interesujących szczegółów.
Obrona Łużyna wydrukowana została pod pseudonimem W. Sirin w rosyjskim piśmie „Sowriemiennyje zapiski” wychodzącym za granicą, w Paryżu, i tuż po tym ukazała się w edycji książkowej w zagranicznym wydawnictwie rosyjskim Słowo (Berlin, 1930 rok). Zbroszurowana edycja liczyła 234 strony o wymiarach 21 na 14 centymetrów, oprawiona była w matowoczarną okładkę ze złotymi wytłaczanymi napisami; wydanie to jest dziś rzadkością, a w przyszłości stanie się może jeszcze większą rzadkością.
Biedny Łużyn musiał na wydanie w języku angielskim czekać trzydzieści pięć lat. Coś co prawda zaszeleściło obiecująco w końcu lat trzydziestych, kiedy książką zainteresował się pewien amerykański wydawca; okazało się jednak, że należy do wydawców z rodzaju tych, co to marzą, ażeby autorowi, którego wydają, służyć jako muza płci męskiej, jego zaś propozycja, ażebym szachy zastąpił muzyką, czyniąc z Łużyna obłąkanego skrzypka, od razu położyła kres naszej krótkiej współpracy.
Czytając teraz ponownie tę powieść i znów rozgrywając posunięcia jej fabuły, doznaję uczucia podobnego temu, którego doznawałby Anderssen, wspominając z rozczuleniem, jak poświęcił obie wieże w partii z nieszczęśliwym szlachetnym Kieseritzkim, który musi wciąż i wciąż przyjmować tę ofiarę w niezliczonych podręcznikach szachowych, ze znakiem zapytania w charakterze pomnika. Pisać książkę było trudno, sprawiało mi jednak wielką przyjemność wykorzystywanie tych czy innych wzorów bądź sytuacji, ażeby w życie Łużyna wprowadzić zapowiedzi fatum, i opisom ogrodu, podróży, łańcuchowi powszednich wydarzeń przydać podobieństwa do subtelnej i przemyślnej gry, w końcowych zaś rozdziałach – do prawdziwego szachowego ataku, burzącego bez reszty dobrostan psychiczny mego biednego bohatera.
Tu zresztą, ażeby oszczędzić czasu i sił zaprzysięgłym recenzentom – a w ogóle osobom, które czytając, poruszają wargami i po których nie sposób spodziewać się, ażeby zajęły się powieścią, jeśli jest pozbawiona dialogów, kiedy tak wiele zaczerpnąć można z przedmowy do niej – chciałbym zwrócić ich uwagę na pierwsze pojawienie się, już w rozdziale jedenastym, motywu matowej („jakby tkniętej zamrozem”) szyby okiennej (związanego z samobójstwem czy raczej samomatem, jaki Łużyn dał sam sobie); albo też na to, jak wzruszająco mój chmurny mistrz szachowy wspomina swoje podróże zawodowe: nie według słonecznie barwnych nalepek na bagażach albo diapozytywów latarni magicznej, lecz wedle kafelków w różnych hotelowych łazienkach i ubikacjach – jak na przykład owa podłoga w białe i niebieskie kwadraty, gdzie z wysokości swego tronu odnalazł i sprawdził wyobrażone kontynuacje rozpoczętej partii turniejowej; albo drażniąco asymetryczny – zwany w sprzedaży „agatowym” – wzór, w którym trzy arlekinowo pstre kolory zygzakiem – niby ruch skoczkiem – tu i ówdzie naruszają neutralną tonację regularnie, w pozostałej części, poliniowanego linoleum, rozpościerającego się między naszym Myślicielem Rodina a drzwiami; albo duże połyskliwie czarne i żółte prostokąty z linią „h”, przykro odciętą przez ochrowej barwy pionową linię rury z gorącą wodą; albo ten wspaniały waterklozet, w którego cudownej marmurowej mozaice rozpoznał niewyraźny, ale doskonale zachowany zarys tej dokładnie pozycji, nad którą podparłszy brodę pięścią, rozmyślał pewnej nocy przed wielu, wielu laty. Sytuacje szachowe jednak, które winkrustowałem, dają się rozpoznać nie tylko w poszczególnych scenach; związku ich ogniw można się dopatrzyć również w podstawowej strukturze tej sympatycznej powieści. Tak więc pod koniec czwartego rozdziału robię w rogu szachownicy nieprzewidziany ruch, w ciągu jednego akapitu mija szesnaście lat i Łużyn, który naraz stał się dorosłym i dość podniszczonym jegomościem, przeniesionym do niemieckiego kurortu, jawi się nam, gdy siedzi przy ogrodowym stoliku i wskazuje laseczką na zapamiętane niegdyś okno hotelowe (na ostatni szklany kwadrat swego życia), i zwraca się do kogoś (sądząc po torebce na żelaznym stoliku – do kobiety), kogo spotkamy dopiero w szóstym rozdziale. Temat powrotu w przeszłość, rozpoczęty w rozdziale czwartym, niepostrzeżenie przechodzi teraz w postać zmarłego ojca Łużyna, do którego przeszłości zwracamy się w rozdziale piątym, gdzie on z kolei wspomina świt szachowej kariery syna, stylizując ją w myśli, aby stała się kanwą wzruszającej opowieści dla młodzieży. Przenosimy się z powrotem do kurhausu w rozdziale szóstym i zastajemy Łużyna wciąż jeszcze bawiącego się damską torebką, zwracającego się ku swej mglistej rozmówczyni, która w tej właśnie chwili wyłania się z mgły, odbiera mu torebkę, wspomina o śmierci Łużyna seniora i staje się wyrazistym elementem całego wzoru. Cały ciąg kolejnych ruchów w tych trzech centralnych rozdziałach przypomina – lub powinien przypominać – znany typ zadania szachowego, gdzie nie chodzi po prostu o to, żeby wykryć mata w określonej liczbie ruchów, lecz o tak zwaną analizę retrospektywną, w której od rozwiązującego zadanie wymaga się, by dowiódł – przez zwróconą wstecz analizę diagramu – że ostatni ruch czarnych nie mógł być roszadą czy też powinien być wzięciem białego pionka „w przelocie”.
Nie ma potrzeby rozwodzić się w tej wielce ogólnikowej przedmowie nad bardziej złożonym aspektem moich figur szachowych ani nad linią rozwoju gry. Należy jednak powiedzieć rzecz następującą: ze wszystkich moich książek, które napisałem po rosyjsku, Obrona Łużyna zawiera i wypromieniowuje najwięcej „ciepła” – co może się wydać dziwne, jeśli weźmiemy pod uwagę to, w jak wielkim stopniu gra w szachy uważana jest za abstrakcyjną. Tak czy inaczej, właśnie Łużyna polubili nawet ci, którzy nie mają pojęcia o szachach albo po prostu nie znoszą innych moich książek. Jest niezgrabny, nieschludny, niepociągający, ale – jak od razu spostrzega moja miła panna (osoba sama przez się czarująca) – jest w nim coś, co wznosi się ponad nijaką szorstkość jego powierzchowności i ponad jałowość jego zagadkowego geniuszu.
W przedmowach, które pisałem ostatnio do wydań moich rosyjskich powieści w języku angielskim (szykują się też inne), przyjąłem regułę, by zwrócić się z kilkoma słowami zachęty do delegacji wiedeńskiej. Niniejsza przedmowa nie powinna stanowić wyjątku. Specjalistom od psychoanalizy i ich pacjentom przypadną, mam nadzieję, do gustu niektóre szczegóły kuracji, której poddany został Łużyn, gdy zapadł na chorobę nerwową (jak na przykład zbawcza wzmianka o tym, że gracz szachowy widzi w swojej królowej własną mamusię, a w królu przeciwnika – własnego tatusia); małoletni freudysta zaś, biorący wytrych za klucz do powieści, będzie tak czy inaczej utożsamiać postacie książki z moimi rodzicami, moimi ukochanymi, ze mną samym i z moimi seryjnymi wcieleniami – w jego, ugruntowanym na komiksach, wyobrażeniu o nich i o mnie. Ku radości takich szpicli mogę się jeszcze przyznać, że dałem Łużynowi moją francuską guwernantkę, moje kieszonkowe szachy, moje łagodne usposobienie i pestkę brzoskwini, którą zerwałem w moim murem otoczonym ogrodzie.

V. Nabokov
Montreux, 15 grudnia 1963

1

Najbardziej zdumiało go, że od poniedziałku będzie Łużynem. Jego ojciec – prawdziwy Łużyn, Łużyn niemłody, Łużyn piszący książki – wyszedł od niego z uśmiechem, zacierając ręce posmarowane już na noc przezroczystym angielskim kremem, i swoim wieczornym zamszowym krokiem wrócił do sypialni. Żona leżała w łóżku. Uniosła się znad poduszki i zapytała: „No co, jak?”. Zdjął szary szlafrok i odpowiedział: „Jakoś poszło. Przyjął to spokojnie. Uf… Ciężar spadł mi z serca”. „Jak to dobrze… – powiedziała żona, powoli naciągając na siebie jedwabną kołdrę. – Chwała Bogu, chwała Bogu…”.
Była to naprawdę ulga. Przez całe – szybkie letniskowe lato, na które składały się ogółem trzy zapachy: bzu, sianokosów i suchych liści – przez całe lato omawiali problem, jak i kiedy powiedzieć mu o tym, i zwlekali, ciągle zwlekali, aż dociągnęli do końca sierpnia. Okrążali go, lękliwie zacieśniając kręgi, ale gdy tylko unosił głowę, ojciec z udanym zainteresowaniem postukiwał już w szkiełko barometru, którego strzałka zawsze wskazywała burzę, matka zaś odpływała dokądś, w głąb domu, zostawiając wszystkie drzwi otwarte na oścież, zapominając o położonym na pokrywie fortepianu długim, nieporządnym bukiecie dzwonków. Gruba Francuzka czytająca mu na głos Hrabiego Monte Christo i przerywająca czytanie, aby wydać wzruszony okrzyk: „Biedny, biedny Dantes”, zaproponowała jego rodzicom, że sama weźmie byka za rogi, choć bała się tego byka śmiertelnie. Biedny, biedny Dantes nie wzbudzał w nim współczucia i Łużyn, obserwując jej pedagogiczne westchnienia, tylko mrużył oczy i rozdzierał gumką arkusz brystolu, starając się jak najokropniej narysować wypukłość jej biustu.
Po wielu latach, w nieoczekiwanym roku rozświetlenia i oczarowania przypomniał sobie z bliskim omdlenia zachwytem te godziny lektury na werandzie, żeglującej przy szumie sadu. Wspomnienie przesycone było słońcem i słodko-atramentowym smakiem lukrecjowych pałeczek, które Francuzka rozdrabniała uderzeniami scyzoryka, namawiając Łużyna, by trzymał je pod językiem. Tapicerskie gwoździki podłożone pewnego razu na wyplatanym siedzeniu fotela, który z sypkim potrzaskiwaniem miał przyjąć jej wielki zad, były w jego wspomnieniu równie cenne jak słońce, szelest ogrodu i komar, co przyssawszy się do jego zadrapanego kolana, unosił w upojeniu rubinowy odwłoczek. Dziesięcioletni chłopiec dobrze i dokładnie zna własne kolanka – rozdrapany do krwi bąbel, białe ślady paznokci na opalonej skórze i te wszystkie draśnięcia, którymi pieczętują się drobiny piasku, kamyczki, ostre gałązki. Komar odleciał, uniknąwszy pacnięcia, Francuzka poprosiła, żeby się nie wiercił; z wściekłością szczerząc nierówne zęby, które stołeczny dentysta oplótł platynowym drucikiem, i pochyliwszy głowę ze skręconym na czubku puklem włosów, drapał i szorował wszystkimi palcami miejsce ukąszenia, Francuzka zaś powoli i z narastającą zgrozą pochylała się całym tułowiem ku otwartemu zeszytowi rysunkowemu, ku niesamowitej karykaturze.
„Nie, lepiej sam mu powiem – odpowiedział niepewnie Łużyn senior na jej propozycję. – Powiem mu za jakiś czas, niech spokojnie pisze u mnie dyktanda”. „Nie łżyj, że w teatrze w loży coś leży – dyktował miarowo, spacerując tam i z powrotem po pokoju lekcyjnym. – Nie łżyj, że w teatrze w loży coś leży”. Syn zapisywał to, niemal leżąc na stole, wyszczerzając zęby w metalowych rusztowaniach, zostawiając po prostu puste miejsca na słowa „loży” i „leży”. Lepiej szła mu arytmetyka; potajemna słodycz zawierała się w tym, że długa, z trudem wyprowadzona liczba w decydującej chwili, po wielu przygodach, dzieli się bez reszty na dziewiętnaście.
On, Łużyn senior, obawiał się, że kiedy syn się dowie, po co potrzebni byli całkowicie pozbawieni rysów twarzy Truwor i Sineus2, i tablica słów, w której należało dodawać do litery znak miękkości, i najważniejsze rzeki rosyjskie, stanie się z nim to samo, co stało się dwa lata temu, kiedy powoli i ociężale, przy odgłosie skrzypienia schodów, potrzaskujących podłogowych desek, przesuwanych kufrów, wypełniając sobą cały dom, pojawiła się w domu Francuzka. Nic takiego jednak nie nastąpiło, on słuchał tego spokojnie i gdy ojciec, usiłujący wynajdywać najciekawsze, najbardziej porywające szczegóły, powiedział, że syn będzie, jak dorosły, nazywany po nazwisku, ten poczerwieniał, zaczął szybko mrugać, osunął się na wznak na poduszki, otwierając usta i kręcąc głową („Nie kręć się tak” – powiedział trwożliwie ojciec, spostrzegłszy jego speszenie i spodziewając się łez), ale się nie rozpłakał, za to jakoś się cały nadął, wcisnął twarzą w poduszkę, pykając w nią wargami, i nagle, szybko się uniósłszy – wymiętoszony, ciepły, z błyszczącymi oczami – zapytał, drobiąc słowa, czy i w tym domu będą na niego mówić Łużyn.
Teraz, w drodze na stację, w chmurny, pełen napięcia dzień Łużyn senior, siedząc w powozie obok żony, spoglądał na syna – gotów, gdy tylko ten zwróci ku niemu upartą twarz, od razu się uśmiechnąć – i nadziwić się nie mógł, co zaszło, że się nagle zrobił taki „mocneńki”, jak wyrażała się jego żona.
Syn siedział na przedniej ławeczce, zakutany w bury loden, w marynarskiej czapce, nałożonej krzywo, której nikt na świecie nie poważyłby się poprawić, i spoglądał w bok na grube pnie brzóz, które wirując, wędrowały obok wzdłuż rowu, pełnego ich liści. „Czy ci nie zimno?” – zapytała matka, gdy na zakręcie prowadzącym do mostu napłynął wiatr, który sprawił, że po szarych piórach na jej kapeluszu przebiegła drobna puszysta fala. „Zimno” – powiedział syn, spoglądając na rzekę. Matka, mrucząc pieszczotliwie, sięgnęła ku jego płaszczykowi, spostrzegłszy jednak wyraz jego oczu, cofnęła rękę i tylko ruchem palców w powietrzu wskazała: „Zatul się, zatul mocno”. Syn się nie poruszył. Odymając wargi, ażeby woalka odlepiła się od ust – stały jej ruch, niemal tik – spojrzała na męża, milcząco prosząc go o pomoc. On też był w lodenowym płaszczu, dłonie w oblekających je ciasno rękawiczkach leżały na kraciastym pledzie, który opadając łagodnie, tworzył dolinę, a potem wznosił się do pasa małego Łużyna. „Łużyn – powiedział ze sztucznym rozweseleniem – no co, Łużyn?” – i pod pledem łagodnie trącił syna nogą. Łużyn podciągnął kolana. Oto dachy chałup, porośnięte gęsto jaskrawym mchem, oto pradawny słup z na wpół zatartym napisem (nazwa wsi i liczba mieszkańców), oto żuraw, wiadro, czarne błoto, białonoga baba. Za wsią pojechali stępa w górę, za nimi zaś, w dole, pojawił się drugi ekwipaż, gdzie ściśnięte siedziały nienawidzące się nawzajem Francuzka i gospodyni. Stangret cmoknął, konie znów ruszyły kłusem. Nad ścierniskiem po bezbarwnym niebie wolno leciała wrona.
Stacja znajdowała się o dwie wiorsty od dworu, tam, gdzie droga, dudniąc, gładko przeszedłszy przez iglasty bór, przecinała petersburską szosę i płynęła dalej, przez szyny, pod szlabanem, w niewiadome. „Jeśli chcesz, puść sobie marionetki” – powiedział przymilnie Łużyn senior, kiedy syn wyskoczył z powozu i wbił oczy w ziemię, kręcąc szyją, którą drażniła wełna lodenu. Syn w milczeniu wziął ofiarowaną monetę. Z drugiego powozu ciężko gramoliły się Francuzka i gospodyni, jedna na prawą stronę, druga na lewą. Ojciec zdejmował rękawiczki. Matka odsuwała woalkę, dawała baczenie na tęgiego bagażowego, który wyciągał pledy. Nadciągający wiatr podniósł grzywy koniom, wydął malinowe rękawy stangreta.
Łużyn, znalazłszy się sam na peronie, podszedł do szklanej skrzynki, w której pięć laleczek z nagimi, zwisającymi nóżkami czekało na pchnięcie monety, ażeby ożyć i zawirować, oczekiwanie to jednak dziś było daremne, bo okazało się, że automat jest zepsuty i pieniążek został zmarnowany. Łużyn poczekał, potem odwrócił się i podszedł do skraju peronu. Po prawej, na ogromnym tobole, siedziała dziewczynka i podparłszy dłonią łokieć, jadła zielone jabłko. Po lewej stał mężczyzna w sztylpach, ze szpicrutą w ręku i spoglądał w dal, na skraj lasu, spoza którego za kilka minut pojawić się miał zwiastun pociągu – biały dymek. Na przedzie, po drugiej stronie szyn, obok pozbawionego kół wagonu drugiej klasy, wrośniętego w ziemię i przemienionego w stałą ludzką siedzibę, chłop rąbał drwa. Nagle mgła łez przesłoniła to wszystko, sparzyła rzęsy – nie da się przeżyć tego, co zaraz nastąpi – ojciec z wachlarzem biletów w ręku, matka, licząca wzrokiem walizy, raptownie wpadający pociąg, bagażowy przystawiający schodki do platformy wagonu, żeby wygodniej było wejść. Obejrzał się. Dziewczynka jadła jabłko, człowiek w sztylpach patrzył w dal, wszystko było spokojne. Doszedł, jakby spacerował, do końca platformy i nagle zaczął poruszać się bardzo szybko, zbiegł po stopniach – ubita ścieżka, ogródek naczelnika stacji, płot, furtka, świerki – dalej wąwozik i od razu gęsty las.
Najpierw biegł prosto przez las, powodując chrzęst paproci, ślizgając się na czerwonawych liściach konwalii – a czapka zwisła mu na plecy, przytrzymywana tylko gumką, kolanom w wełnianych, już miejskich pończochach było gorąco – płakał, w biegu mamrocząc coś z dziecinną złością, kiedy jakaś gałązka chlasnęła go w czoło – i wreszcie zatrzymał się, zdyszany przysiadł na piętach, tak że loden osłonił mu nogi.
Dopiero dziś – w dniu przenosin ze wsi do miasta, dniu, który sam przez się nie był słodki, dniu, kiedy dom pełen był przeciągów, kiedy tak bardzo zazdrościło się ogrodnikowi, który nigdzie nie wyjeżdża – dopiero dziś zrozumiał całą grozę zmiany, którą zapowiedział mu ojciec. Dawne jesienne powroty do domu wydały się szczęściem. Codzienny poranny spacer z Francuzką – po zawsze tych samych ulicach – Newskim i wokół niego, przez bulwar, do domu – nigdy się nie powtórzy. Szczęśliwy spacer. Czasem padała propozycja, żeby zacząć od bulwaru, on jednak zawsze odmawiał – nie tylko dlatego, że od wczesnego dzieciństwa lubił przyzwyczajenie, ale dlatego, że straszliwie obawiał się pietropawłowskiej armaty, ciężkiego niczym grzmot odgłosu, od którego drżały szyby domów i mogły pęknąć bębenki w uszach – zawsze też tak wszystkim kierował (metodą niewidocznych manewrów), żeby o dwunastej znaleźć się na Newskim, jak najdalej od armaty, której wystrzał, gdyby zmienił się porządek spaceru – dopadłby go tuż przy pałacu. Koniec więc z miłymi rozmyślaniami po śniadaniu, na otomanie, pod tygrysim pledem, a potem dokładnie o drugiej – z mlekiem w srebrnej filiżance, przydającej mleku tak drogocennego smaku, i dokładnie o trzeciej – z przejażdżką otwartym landem. Zamiast tego wszystkiego miało nastąpić coś ohydnego w swojej nowości, niewiadomy, niemożliwy, nie do przyjęcia świat, gdzie będzie pięć lekcji z rzędu i tłum chłopców, jeszcze straszniejszych niż ci, którzy niedawno, lipcowego dnia, otoczyli go, wycelowali z blaszanych pistoletów i strzelili w niego pałeczkami, z których podstępnie zdarte zostały gumowe nakładki.
W lesie było cicho i wilgotno. Wypłakawszy się do woli, pobawił się chrząszczem, który nerwowo poruszał wąsami, a później długo gniótł go kamieniem, usiłując powtórzyć pierwszy smakowity chrzęst. Po pewnym czasie spostrzegł, że zaczęło padać. Wtedy wstał z ziemi, odnalazł znajomą ścieżkę i pobiegł, potykając się o korzenie, z niejasnym, mściwym zamiarem, żeby przedostać się do domu, schować się w nim i spędzić zimę, żywiąc się w spiżarni konfiturami i serem. Ścieżka, pokręciwszy się w lesie około dziesięciu minut, zbiegła ku rzece, całej w kółkach z deszczu, a po następnych pięciu minutach ukazał się tartak, młyn, most, gdzie się po kostki grzęźnie w trocinach, i dróżka w górę, a poprzez nagie krzewy bzu – dom. Przekradł się wzdłuż ściany, zobaczył, że okno bawialni jest otwarte, i wspiąwszy się koło rynny na zielony obtłuczony występ, przeciągnął się przez parapet. W bawialni zatrzymał się, nasłuchując. Dagerotyp dziadka, ojca matki – czarne bokobrody, skrzypce w ręku – spoglądał wprost na niego, ale znikł całkowicie, rozpuścił się w szkle, gdy tylko spojrzał na portret z boku – smutna gra, której wchodząc do bawialni, nigdy nie zaniechał. Namyśliwszy się, poruszając przy tym górną wargą, co sprawiało, że platynowa nasadka na przednich zębach swobodnie przesuwała się w dół i w górę, ostrożnie otworzył drzwi i wzdrygnąwszy się od zbyt głośnego echa, które po wyjeździe gospodarzy tak pośpiesznie rozgościło się w domu, pomknął przez korytarz i stamtąd schodami na strych. Strych był osobliwy, z okienkiem, przez które można było spojrzeć w dół na schody, na brązowy blask ich poręczy, które płynnie wyginały się poniżej i przepadały we mgle. W domu było całkiem cicho. Po pewnym czasie z dołu, z gabinetu ojca, dotarł przygłuszony dzwonek telefonu. Dzwonienie trwało z przerwami dość długo. Potem znów zrobiło się cicho.
Usadowił się na skrzyni. Obok stała taka sama skrzynia, ale otwarta; były tam książki. Damski rower z podartą zieloną siatką, naciągniętą na tylne koło, stał dęba w rogu, między nieheblowaną deską opartą o ścianę a ogromnym tobołem. Po kilku minutach Łużynowi zrobiło się nudno, tak jak wtedy, gdy ma się gardło owinięte flanelą i nie wolno wychodzić. Dotknął zakurzonych, poszarzałych książek w skrzyni, zostawiając na nich czarne ślady. Prócz książek była tam korkowa piłka z jednym piórem, duża fotografia (orkiestra wojskowa), pęknięta szachownica i inne, niezbyt interesujące rzeczy.
Tak upłynęła godzina. Usłyszał nagle pomieszane głosy, skrzyp frontowych drzwi i spojrzawszy ostrożnie przez okienko, zobaczył w dole ojca, który niczym chłopiec wbiegał po schodach i nie dotarłszy do podestu, znów zręcznie zbiegł z rozstawionymi kolanami. Tam w dole słychać było wyraźne głosy – kredensowego, stangreta i stróża. Po chwili schody znowu ożyły, tym razem szybko wspinała się po nich matka, przytrzymując spódnicę, też jednak przed podestem przechyliła się przez poręcz, a potem szybko, rozłożywszy ręce, zeszła na dół. Wreszcie po chwili wszyscy razem znaleźli się na górze – połyskiwała łysina ojca, chwiał się ptak na kapeluszu matki niczym kaczka na wzburzonym stawie, podskakiwał siwy jeżyk kredensowego; za nimi, przechylając się co chwila przez poręcz, szli stangret i stróż, i nie wiedzieć czemu – Akulina mleczarka i czarnobrody chłop z młyna, mieszkaniec przyszłych koszmarów. Właśnie on, jako najsilniejszy, zniósł go ze strychu do powozu.

 
Wesprzyj nas