Kto oglądał rewelacyjny film Quentina Tarantino Pewnego razu… w Hollywood, musi przeczytać tę książkę, bo nie jest ona scenariuszem do filmu. Jest powieścią, której nie sposób odłożyć, ale też dzięki której dostaniemy odpowiedź na najbardziej nurtujące pytania, jakie pojawiły się po seansie.


Pewnego razu w HollywoodCzy Cliff Booth rzeczywiście zamordował swoją żonę? Czy tylko ją? Jak zdołał pokonać Bruce’a Lee? Z czego wynika chwiejność emocjonalna Ricka Daltona?

A kto nie oglądał filmu, przeczyta przewrotną, wzruszającą, ale i brutalną opowieść o nieistniejącym już Hollywood.

Pierwsza powieść Tarantino dopowiada to, co w filmie pozostaje niedopowiedziane. Kreuje nowe wątki, pogłębia postaci, a przede wszystkim – pozwala jeszcze lepiej poznać jednego z najważniejszych reżyserów współczesnego kina.

Hollywood w 1969 roku. Musicie tam być.

W rolach głównych:

RICK DALTON (Leonardo DiCaprio) – niegdyś był gwiazdą serialu telewizyjnego, ale stracił popularność i ostatnio gra jedynie role czarnych charakterów w filmach, na których nikomu nie zależy, oraz topi smutki w litrach whisky sour. Czy telefon z Rzymu odmieni jego los, czy raczej go przypieczętuje?

CLIFF BOOTH (Brad Pitt) – kaskader filmowy zastępujący Ricka w niebezpiecznych scenach oraz jeden z ludzi filmu owianych najgorszą sławą, bo możliwe, że uszło mu płazem morderstwo…

SHARON TATE (Margot Robbie) – wyjechała z Teksasu za marzeniami o karierze filmowej, które udało jej się spełnić. Swoje złote lata spędza na Cielo Drive, na wysokim zboczu Hollywood Hills.

CHARLES MANSON (Damon Herriman) – facet po wyroku, stoi na czele grupy naćpanych hippisów, uważając się za ich przywódcę duchowego, ale w każdej chwili jest gotów rzucić ich w cholerę, żeby zostać gwiazdą rocka.

***

#1 „New York Timesa”

Debiut Tarantino to historia w stylu Elmore’a Leonarda, ale pełna tego, co lubi najbardziej – starych filmów, męskiej przyjaźni, zemsty i odkupienia, muzyki i stylu. Łapie, o co chodzi: popkultura jest tym, co Ameryka ma zamiast mitologii.
Dwight Garner, „The New York Times”

Ceniony, łebski i kontrowersyjny Tarantino, uwielbiany za scenariusze, okazał się bombą literacką. Jako powieściopisarz ma dar budowania bohaterów i talent do mądrych, dowcipnych i pieprznych dialogów… To dzieło sztuki literackiej. Powieść, która urzeka żarliwą siłą.
Donna Seaman, „Booklist”

Znów wychodzi na to, że Tarantino ma czarny pas w prowokacji… A także okazuje się, że ​​jest naprawdę dobrym i błyskotliwym pisarzem. Spodziewajcie się fajerwerków.
Peter Bradshaw, „The Guardian”

Podobnie jak film, na którym się opiera, Pewnego razu w Hollywood, szalony debiut Tarantino, jest brawurową mieszanką faktów i fikcji, inspirowaną przemysłem filmowym lat sześćdziesiątych i morderstwami gangu Mansona. Nic na to nie poradzę, ale podziwiam bezczelność Tarantino – podobnie jak Amis, jest mistrzem ryzykanctwa. Co ważniejsze – jest w tym przezabawny.
Ed Potton, „The Times”

Quentin Tarantino
Pewnego razu w Hollywood
Przekład: Maciej Potulny
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 29 września 2021
 
 


ROZDZIAŁ PIERWSZY
„MÓW MI MARVIN”


W budynku agencji Williama Morrisa rozdzwania się brzęczyk rejestratora Dictaphone na biurku Marvina Schwarza. Palec agenta ląduje na dźwigni urządzenia.
– Panno Himmelsteen, przypomina mi pani o spotkaniu o dziesiątej trzydzieści?
– Tak, panie Schwarz. – Z malutkiego głośniczka wydobywa się głos sekretarki. – Pan Dalton już czeka przed gabinetem.
Marvin znowu przyciska dźwignię.
– Proszę go wpuścić, gdy tylko będzie pani gotowa, panno Himmelsteen.
Kiedy drzwi do biura Marvina otwierają się, pierwsza wchodzi młoda sekretarka, panna Himmelsteen. Ukończyła dwadzieścia jeden lat i całym sercem popiera ruch hippisowski. Ma na sobie białą spódniczkę mini, pod którą widać smukłe opalone nogi. Związała długie brązowe włosy w kucyki po bokach głowy, w stylu Pocahontas. Po niej wchodzi przystojny czterdziestodwuletni Rick Dalton, jak zawsze z zaczesanym do góry, lśniącym od brylantyny brązowym czubem.
Gdy Marvin wstaje z krzesła za biurkiem, uśmiech na jego twarzy rozciąga się od ucha do ucha. Panna Himmelsteen próbuje przedstawić sobie mężczyzn, ale przełożony wchodzi jej w słowo.
– Panno Himmelsteen, jestem świeżo po całym cholernym festiwalu filmów Ricka Daltona, więc nie trzeba mi przedstawiać tego człowieka. – Marvin przemierza gabinet i wyciąga dłoń do aktora, odtwórcy kowbojskich ról. – Dawaj grabę, Rick.
Rick uśmiecha się i zamaszyście potrząsa ręką agenta niczym ramieniem pompy.
– Rick Dalton. Dziękuję bardzo, panie Schwartz, że zechciał pan poświęcić mi trochę czasu.
Marvin od razu poprawia jego błąd.
– Schwarz, nie Schwartz.
„Jezu Chryste, już zaczynam chrzanić tę sprawę” – myśli Rick.
– A niech mnie diabli… Najmocniej przepraszam… panie SchWARZ.
Potrząsając jego ręką po raz ostatni, pan Schwarz proponuje:
– Mów mi Marvin.
– A ty, Marvin, zwracaj się do mnie per Rick.
– Rick…
Puszczają swoje dłonie.
– Chciałbyś, żeby panna Himmelsteen poczęstowała cię czymś smacznym do picia?
Rick odrzuca gestem tę propozycję.
– Nie, nie trzeba.
Marvin jednak nalega.
– Na pewno niczego nie chcesz? Mamy kawę, colę, pepsi, simbę?
– No dobrze – ulega Rick. – Może filiżankę kawy.
– Doskonale. – Klepiąc aktora po ramieniu, Marvin zwraca się do swojego żeńskiego Piętaszka: – Panno Himmelsteen, czy z łaski swojej przyniosłaby pani mojemu przyjacielowi Rickowi filiżankę kawy? Ja też się napiję.
Młoda kobieta potakująco kiwa głową i przechodzi na drugi koniec gabinetu. Już zamyka za sobą drzwi, lecz Marvin w ostatniej chwili krzyczy:
– Aha, tylko nie tę lurę Maxwell House z pokoju socjalnego! Niech pani idzie do gabinetu Rexa – instruuje Marvin. – On zawsze ma najlepszą kawę… Oby tylko nie było to jakieś tureckie gówno – uprzedza.
– Tak jest, proszę pana – odpowiada panna Himmelsteen, a potem zwraca się do Ricka. – Jaką pan pija, panie Dalton?
Rick patrzy na nią i mówi:
– Na pewno słyszała pani, że czarne jest piękne.
Z gardła Marvina wydobywa się rechot przypominający klakson, panna Himmelsteen zaś zasłania usta dłonią i chichocze.
Tuż przed zamknięciem drzwi Marvin jeszcze raz wykrzykuje w kierunku sekretarki:
– Och, panno Himmelsteen, proszę też nie łączyć żadnych rozmów, o ile nie będzie chodziło o śmierć mojej żony i dzieci na autostradzie. Prawdę mówiąc, gdyby moja żona i dzieci zginęły, to w ciągu pół godziny wszyscy bylibyśmy tak samo martwi, więc proszę nie łączyć żadnych rozmów.
Agent zaprasza gestem aktora, by ten usiadł na jednej z dwóch stojących naprzeciw siebie skórzanych sof rozdzielonych ławą ze szklanym blatem, Rick zaś korzysta z okazji, by się rozgościć.
– Miejmy już z głowy najważniejsze – mówi agent. – Mam ci przekazać pozdrowienia od mojej żony Mary Alice Schwarz! Wczoraj wieczorem urządziliśmy sobie w pokoju projekcyjnym podwójny seans z Rickiem Daltonem.
– Ojej. To mi naprawdę pochlebia, a jednocześnie mnie onieśmiela – twierdzi Rick. – Coście obejrzeli?
– Kopie kinowe Tannera i Czternastu pięści McCluskeya.
– O, te dwa są dobre – mówi Rick. – McCluskeya reżyserował Paul Wendkos. To mój ulubiony reżyser ze wszystkich, z którymi pracowałem. Nakręcił Gidget, w nim też miałem zagrać. Moją rolę dostał Tommy Laughlin. – Wykonuje wielkoduszny gest dłonią, by pokazać, że nie chowa urazy. – Ale to dobrze, bo Tommy jest w porządku. Dzięki niemu zagrałem w moim pierwszym ważnym spektaklu.
– Naprawdę? – interesuje się Marvin. – Często występowałeś w teatrze?
– Nie, rzadko – odpowiada Rick. – Nudzi mnie powtarzanie na okrągło tych samych scen.
– A zatem Paul Wendkos jest twoim ulubionym reżyserem, hę? – pyta Marvin.
– Tak, zaczynałem karierę pod jego okiem. Grałem u niego w Bitwie na Morzu Koralowym z Cliffem Robertsonem. Przez cały cholerny film widać mnie z Tommym Laughlinem, kiedy siedzimy na rufie łodzi podwodnej.
Marvin wygłasza jedną ze swoich sztandarowych opinii na temat branży filmowej:
– Pieprzony Paul Wendkos. Niedoceniony fachowiec kina akcji.
– Sama prawda – potakuje Rick. – A kiedy znalazłem się w obsadzie Prawa forsy, on też dołączył do zespołu i wyreżyserował siedem czy osiem odcinków. – Spragniony komplementu, rzuca niby od niechcenia: – Mam nadzieję, że podwójny seans z Rickiem Daltonem nie był dla ciebie ani żony zbyt bolesną torturą.
Marvin parska śmiechem.
– Torturą? Daj spokój. Cudo, cudo, cudo. – Po chwili dodaje: – Najpierw obejrzeliśmy z Mary Alice Tannera. Mary Alice nie lubi przemocy, której pełno we współczesnych filmach, więc zostawiłem sobie McCluskeya na później, żeby się nim nacieszyć w samotności, kiedy ona już pójdzie do łóżka.
Rozlega się ciche pukanie do drzwi, a po chwili panna Himmelsteen w swojej mini wchodzi do gabinetu, niosąc dwie filiżanki parującej kawy dla Ricka i Marvina. Ostrożnie podaje obu panom gorące napoje.
– To ta od Rexa, tak?
– Rex powiedział, że jest mu pan winien za nią cygaro.
Agent prycha.
– Co za chytry żydek. Jedyne, co mu jestem winien, to kolejna kłoda pod nogi.
Wszyscy się śmieją.
– Dziękuję, panno Himmelsteen. Na razie to wszystko.
Kobieta wychodzi, a mężczyźni kontynuują rozmowę o przemyśle rozrywkowym, karierze Ricka Daltona oraz, co jeszcze ważniejsze, o jego przyszłości.
– Na czym skończyłem? – pyta Marvin. – Aha, no właśnie, przemoc we współczesnych filmach. Mary Alice za nią nie przepada. Ale uwielbia westerny. Zawsze je lubiła. Oglądaliśmy je przez cały okres zalotów. Oglądanie westernów jest jednym z naszych ulubionych zajęć, a Tanner bardzo nam się podobał.
– Oooch, to naprawdę miłe – mówi Rick.
– Wiesz, kiedy urządzamy sobie takie podwójne seanse – tłumaczy Marvin – Mary Alice zwykle zasypia z głową na moich kolanach, zanim dotrzemy do trzeciej szpuli od końca. Jednak w przypadku Tannera wytrzymała niemal do ostatniej szpuli, czyli do godziny wpół do dziesiątej, a to całkiem nieźle jak na jej możliwości.
Kiedy Marvin omawia rytuały szczęśliwej pary dotyczące oglądania filmów, Rick upija łyk gorącej kawy.
„Hej, ale dobra – myśli aktor. – Ten gość, Rex, naprawdę ma gust pierwsza klasa”.
Marvin mówi dalej:
– Film się kończy, ona idzie do łóżka, a ja otwieram pudełko kubańskich cygar, nalewam sobie koniaku i już sam oglądam drugi film.
Rick upija jeszcze jeden łyk pysznej kawy od Rexa. Marvin wskazuje na filiżankę.
– Niezła, no nie?
– Co? – pyta Rick. – Kawa?
– Nie, pastrami. No jasne, że kawa – mówi Marvin z wyczuciem czasu precyzyjnym jak stoper Catskills.
– Zajebista, sensacyjna – chwali Rick. – Skąd on ją bierze?
– Z delikatesów w Beverly Hills, ale nie chce powiedzieć z których – tłumaczy Marvin, a potem wraca do nawyków filmowych Mary Alice. – Rano po śniadaniu i moim wyjściu do biura wpada do nas Greg, operator projektora, który wyświetla dla niej ostatnią szpulę, żeby wiedziała, jak film się kończy. To nasza kinowa rutyna. Obydwoje jesteśmy zadowoleni z takiego układu. Jeśli zaś chodzi o Tannera, to Mary Alice bardzo zależało na obejrzeniu końcówki. – Po krótkim namyśle Marvin dodaje: – Jednak domyśliła się, że będziesz musiał zabić swojego ojca, Ralpha Meekera, zanim sprawy się ułożą.
– Cóż, tak, na tym polega problem tego filmu – mówi Rick. – Widz nie zadaje sobie pytania, czy zabiję apodyktycznego patriarchę rodu, lecz raczej kiedy to zrobię. Tak samo nie chodzi o to, czy Michael Callan, mój wrażliwy brat, mnie wykończy. Ważne jest, kiedy to zrobi.
Marvin zgadza się z tą opinią.
– To prawda. Jednak oboje uważamy, że świetnie się uzupełnialiście na ekranie z Ralphem Meekerem.
– Masz rację – odpowiada Rick. – Stanowiliśmy dobraną parę. Naprawdę byliśmy jak ojciec i syn. Pieprzony Michael Callan wyglądał przy nas jak dziecko z adopcji. Ale kiedy patrzysz na mnie, to masz wrażenie, że Ralph rzeczywiście jest moim starym.
– Wiesz, współgraliście ze sobą tak dobrze przede wszystkim dlatego, że macie podobny akcent.
Rick wybucha śmiechem.
– Zwłaszcza w porównaniu z pieprzonym Callanem. Ten brzmiał tak, jakby przybiegł prosto z surfingu na plaży w Malibu.
„Okej – myśli Marvin. – Rick już drugi raz podczas tej rozmowy umniejsza zasługi swojego kolegi z Tannera, Michaela Callana. To zły znak. Sugeruje skazę charakteru. Oznacza człowieka, który winą za niepowodzenia obarcza innych ludzi”. Jednak Marvin zachowuje te przemyślenia dla siebie.
– Moim zdaniem Ralph Meeker był rewelacyjny – wyznaje agentowi Rick. – Najzdolniejszy, kurde, aktor, z jakim zdarzyło mi się pracować, a występowałem nawet z Edwardem G. Robinsonem! Wzięli go też do dwóch najlepszych odcinków Prawa forsy.
Marvin dalej wspomina swój wczorajszy wieczór z filmami Ricka Daltona.
– O właśnie, to mi przypomina o Czternastu pięściach McCluskeya! Co za film! Doskonała rozrywka. – Naśladuje gestami serię z karabinu maszynowego. – Te strzelaniny! Gęsto ścielący się trup! Ilu hitlerowców zabiłeś w tym filmie? – pyta Marvin. – Stu? Stu pięćdziesięciu?
Rick odpowiada śmiechem.
– Nie liczyłem, ale sto pięćdziesiąt brzmi prawdopodobnie.
Marvin przeklina pod nosem.
– Pieprzeni naziole… Ty byłeś tym gościem z miotaczem ognia, co nie?
– Bez picu – potakuje Rick. – Ja cię kręcę, mówię ci, nikt nie chciałby się znaleźć po niewłaściwej stronie tak popierdolonej broni. Przez dwa tygodnie po trzy godziny dziennie ćwiczyłem obsługę tego smoka. Nie tylko po to, żeby dobrze z nim wypaść przed kamerą, ale przede wszystkim dlatego, że prawdę mówiąc, srałem w gacie ze strachu przed tym cholerstwem.
– Niesamowite. – Słychać, że agent jest pod wrażeniem.
– Wiesz co? Dostałem tę rolę jedynie dzięki łutowi szczęścia – zwierza się Rick. – Początkowo mojego bohatera miał grać Fabian. Tyle że osiem dni przed rozpoczęciem zdjęć złamał bark na planie Kowboja z Wirginii. Pan Wendkos przypomniał sobie o mnie i namówił szefostwo Columbii, żeby wypożyczyło mnie od Universalu do roli w McCluskeyu. – Rick kończy swoją opowieść tymi samymi słowami co zawsze: – No więc zrobiłem pięć filmów w ramach kontraktu z Universalem. A który okazał się najbardziej znany? Ten wyprodukowany przez Columbię z moim gościnnym udziałem.
Marvin wyciąga złotą papierośnicę z wewnętrznej kieszeni marynarki, otwiera ją z cichutkim brzdękiem i podsuwa Rickowi.
– Masz ochotę na kenta?
Rick się częstuje.
– Podoba ci się moja papierośnica?
– Jest bardzo ładna.
– To prezent. Od Josepha Cottena. Jednego z moich najcenniejszych klientów.
Rick robi zachwyconą minę, której agent wyraźnie oczekuje.
– Ostatnio załatwiłem mu role w filmach Sergia Corbucciego i Ishirō Hondy. Dał mi tę papierośnicę w dowód wdzięczności.
Żadne z tych nazwisk nic nie mówi Rickowi.
Kiedy pan Schwarz wsuwa złotą papierośnicę z powrotem do wewnętrznej kieszeni marynarki, Rick szybko wyciąga z kieszeni spodni zapalniczkę. Otwiera pstryknięciem pokrywę srebrnej zippo i z wystudiowaną swobodą przystawia płomień do obu papierosów. Po zapaleniu zamyka zamaszystym gestem pokrywę zippo, która wydaje głośny trzask. Marvin nagradza cichym śmiechem ten brawurowy popis, a potem zaciąga się nikotyną.
– Co zwykle palisz? – pyta Marvin.
– Capitol W lights – odpowiada Rick. – Ale też chesterfieldy, red apple i… tylko się nie śmiej… virginia slim.
Marvin i tak się śmieje.
– Hej, lubię ich smak – broni się Rick.
– Śmieję się, bo palisz red apple – wyjaśnia Marvin. – Te papierosy są zbrodnią przeciwko przemysłowi nikotynowemu.
– Producent sponsorował Prawo forsy, więc się do nich przyzwyczaiłem. Ponadto uznałem, że warto być widzianym z nimi w miejscach publicznych.
– Bardzo mądrze – chwali Marvin. – Słuchaj, Rick. Na co dzień twoim agentem jest Sid. To on poprosił mnie, żebym się z tobą spotkał.
Rick potakuje ruchem głowy.
– Wiesz, dlaczego poprosił mnie o to spotkanie?
– Żebyś się przekonał, czy chcesz ze mną pracować? – zgaduje Rick.
Marvin się śmieje.
– No cóż, docelowo tak. Ale chodzi mi raczej o to, czy wiesz, czym się zajmuję w agencji Williama Morrisa.
– Tak – mówi Rick. – Jesteś agentem.
– Oczywiście, lecz ty już masz agenta, Sida. Gdybym był zwykłym agentem, nie siedziałbyś tutaj – mówi Marvin.
– A więc jesteś agentem specjalnym – stwierdza Rick.
– To prawda – mówi Marvin. A potem, wskazując na Ricka zapalonym papierosem, dodaje: – Chciałbym jednak, żebyś to ty mi powiedział, na czym, twoim zdaniem, polega moje zadanie.
– Cóż… – zaczyna niepewnie Rick. – Z tego, co słyszałem, wynika, że angażujesz utalentowanych amerykańskich aktorów do filmów zagranicznych.
– Nieźle – chwali go Marvin.
Skoro sytuacja jest klarowna, obaj mężczyźni zaciągają się głęboko kentami. Marvin wypuszcza z płuc długą smugę dymu i wygłasza przygotowaną przemowę:
– Zatem, Rick, jeżeli lepiej się poznamy, to jedną z pierwszych i najważniejszych rzeczy, których się o mnie dowiesz, będzie to, że nic, ale to nic nie ma dla mnie większego znaczenia niż lista moich klientów. Mam takie, a nie inne kontakty w branży filmowej we Włoszech, w Niemczech, w Japonii oraz na Filipinach nie tylko dzięki temu, że wyrobiłem sobie długą listę klientów, ale też dzięki talentowi, który reprezentują klienci z owej listy. W odróżnieniu od innych agentów nie zajmuję się upadłymi gwiazdami. Jestem specem od śmietanki Hollywood. Na mojej liście klientów są takie osobistości jak Van Johnson, Joseph Cotten, Farley Granger, Russ Tamblyn, Mel Ferrer. – Wypowiada każde nazwisko takim tonem, jakby recytował nazwiska mężów wykutych w hollywoodzkim odpowiedniku góry Rushmore. – Same koronowane głowy, których filmografia jest usiana nieśmiertelnymi klasykami! – Agent ilustruje swoją wypowiedź legendarnym przykładem: – Kiedy zapity Lee Marvin stracił rolę pułkownika Mortimera w Za kilka dolarów więcej – trzy tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć – to ja namówiłem Sergia Leone, żeby ruszył swój tłusty tyłek i umówił się na kawę w Sportsmen’s Lodge z trzeźwym od niedawna i czystym jak łza Lee Van Cleefem. – Agent czeka chwilę, żeby epokowe znaczenie tej decyzji na pewno dotarło do jego rozmówcy. A potem nonszalancko zaciąga się kentem, wydmuchuje dym i dorzuca kolejną złotą myśl na temat branży: – Reszta, jak to mówią, jest już legendą amerykańskiego westernu. – Marvin wbija wzrok w aktora kowboja po drugiej stronie szklanej ławy. – No więc, Rick, Prawo forsy było mocne, a ty sam też dobrze w nim wypadłeś. Wielu ludzi przyjeżdża tu i robi karierę na miałkim gównie. Wystarczy spojrzeć na Gardnera McKaya.
Rick śmieje się z docinka pod adresem McKaya. Marvin mówi dalej:
– Ale Prawo forsy było solidnym kowbojskim serialem. Masz je w portfolio i możesz być z tego dumny. Teraz czas spojrzeć w przyszłość… Jednak zanim zajmiemy się przyszłością, wyjaśnijmy sobie nieco przeszłość. – W oparach fajek Marvin zaczyna odpytywać Ricka, jakby ten występował w jakimś teleturnieju albo był przesłuchiwany przez FBI. – A więc Prawo forsy… to serial NBC, tak?
– Tak. NBC.
– Długość?
– To znaczy?
– Ile trwał?
– Hm, każdy odcinek miał pół godziny, a więc dwadzieścia trzy minuty plus reklamy.
– Jak długo utrzymywał się na antenie?
– Zaczęliśmy podczas jesiennej ramówki w sezonie tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt dziewięć – tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt.
– A kiedy ty zniknąłeś z anteny?
– W połowie sezonu granego w sześćdziesiątym trzecim i czwartym.
– Doczekałeś kolorowych odcinków?
– Nie.
– Jak się dostałeś do tego serialu? Zgarnęli cię z ulicy czy byłeś wychowankiem stacji?
– Pojawiłem się gościnnie w Co się działo w Wells Fargo. Grałem Jessego Jamesa.
– I to sprawiło, że cię zauważyli?
– Tak. Mimo to musiałem zdać egzamin przed kamerą. I udowodnić, że jestem zajebisty. Ale tak.
– Opowiedz mi o filmach, w których występowałeś podczas cichych lat po serialu.
– Okej, a więc pierwszym było Powstanie Komanczów – mówi Rick. – Z bardzo starym, bardzo brzydkim Robertem Taylorem w roli głównej. Ale to się stało normą w niemal wszystkich filmach z moim udziałem – tłumaczy Rick. – To znaczy takie połączenie starego dziada z młodym chłopakiem. Ja i Robert Taylor. Ja i Stewart Granger. Ja i Glenn Ford. Ani razu nie zdecydowali się pokazać mnie samego – żali się ze złością aktor. – Zawsze musiał mnie wspierać jakiś stary pierdziel.
Marvin pyta:
– Kto reżyserował Powstanie Komanczów?
– Bud Springsteen.
– Czytając twoje CV, zwróciłem uwagę na to, że współpracowałeś z całą rzeszą starych pryków od filmów kowbojskich z Republic Pictures – zauważa Marvin. – Ze Springsteenem, Williamem Witneyem, Harmonem Jonesem, Johnem Englishem…
Rick się śmieje.
– Z załatwiaczami. – Po chwili dodaje dla wyjaśnienia: – Ale Bud Springsteen nie był jedynie załatwiaczem. Bud nie tylko załatwiał sprawy. Różnił się od tamtych.
Te słowa budzą ciekawość Marvina.
– W jaki sposób się różnił?
– Hę? – pyta Rick.
– Bud. W jaki sposób różnił się od tamtych? – uściśla Marvin.
Rick nie musi się zastanawiać, bo już wiele lat temu poznał odpowiedź, kiedy występował gościnnie w Drapieżnych ptakach z Craigiem Hillem, serialu reżyserowanym przez Buda.
– Bud miał tyle samo czasu co reszta tych cholernych reżyserów – mówi z przekonaniem Rick. – Ani dnia, ani godziny, ani jednego zachodu słońca więcej niż tamci. Ale o klasie Buda świadczy to, jak wykorzystał ten czas.
Marvinowi podoba się jego odpowiedź.
– A moją właściwą karierę zawdzięczam skurczybykowi Dzikiemu Billowi Witneyowi – dodaje Rick. – To on dał mi pierwszą prawdziwą rolę. No wiesz, postać wyróżnioną nazwiskiem. A potem pozwolił mi zagrać rolę pierwszoplanową.
– W którym filmie? – pyta Marvin.
– Och, to był jeden z mało istotnych filmów wyprodukowanych przez Republic. O młodocianych łobuzach rozbijających się hot rodami.
– Jaki miał tytuł? – Marvin nie daje za wygraną.
– Pędź, nie zatrzymuj się – odpowiada Rick. – Dopiero co, ledwo w ubiegłym roku grałem też u niego w Tarzanie z Ronem Elym.
Marvin śmieje się.
– Długo się znacie, co nie?
– Z Billem? – upewnia się Rick. – No jasne.
Rick zaczyna opowiadać i widząc, że udaje mu się zainteresować agenta, pozwala się porwać fali wspomnień.
– Powiem ci coś o skurczybyku Billu Witneyu. To najbardziej niedoceniony reżyser kina akcji w tym cholernym mieście. Bill Witney nie ograniczał się do reżyserowania scen akcji – on jako pierwszy stworzył formułę reżyserowania takiego kina. Twierdzisz, że lubisz westerny – na pewno więc kojarzysz kaskaderskie wyczyny Yakimy Canutta, który skakał w biegu z jednego konia na drugiego, a potem spadał prosto pod ich kopyta w pieprzonym Dyliżansie Johna Forda.
Marvin potakująco kiwa głową.
– No więc, kurwa, William Witney był pierwszy. I zrobił to, kurwa, rok wcześniej niż John Ford z Yakimą Canuttem!
– Nie wiedziałem – przyznaje Marvin. – W którym filmie?
– Jeszcze nawet nie reżyserował pełnego metrażu – wyjaśnia Rick. – Wykorzystał tę sztuczkę w jakimś pieprzonym serialu. Powiem ci, jak to jest, kiedy masz za szefa Williama Witneya. Bill Witney bierze się do pracy, wychodząc z założenia, że nie ma w kinie takiej sceny, której nie dałoby się ulepszyć przez dodanie porządnej bijatyki.
Marvin wybucha śmiechem. Rick mówi dalej:
– No więc, kręcimy Parostatek. Bill reżyseruje. Mam scenę z Burtem Reynoldsem. I teraz ja i Burt odgrywamy tę scenę, prowadzimy dialog. Nagle Bill mówi: „Cięcie, cięcie, cięcie! Usypiacie mnie, chłopcy. Burt, kiedy on to do ciebie powie, uderz go. A ty, Rick, po jego uderzeniu wścieknij się i mu oddaj. Rozumiemy się? Dobra, no to akcja!”. Spełniamy jego życzenie, a na końcu Bill wrzeszczy: „I cięcie! Świetnie, chłopcy. Teraz mamy scenę!”.
Obaj mężczyźni śmieją się spowici chmurą dymu papierosowego, który wypełnia cały gabinet. Marvin zaczyna się przekonywać do Ricka i jego hollywoodzkiego doświadczenia, którego dorobił się ciężką pracą.
– Opowiedz mi jeszcze o tym filmie ze Stewartem Grangerem, o którym przedtem wspomniałeś – prosi Marvin.
– Wielkie łowy – mówi Rick. – Osadzona w Afryce szmira o dzielnych białych łowcach. Widzowie wychodzili z tego filmu nawet podczas seansów w samolotach.
Marvin rechocze rozbawiony.
– Stewart Granger był największym kutasem, z jakim zdarzyło mi się występować – informuje agenta Rick. – A przecież występowałem z Jackiem Lordem!
Po salwie śmiechu wywołanej przytykiem wobec Jacka Lorda Marvin pyta aktora:
– Podobno grałeś też u George’a Cukora?
– Rzeczywiście – potakuje Rick. – W gniocie pod tytułem Raport Chapmana. Świetny reżyser, okropny film.
– Jak się dogadywaliście z Cukorem?
– Żartujesz? – pyta Rick. – George się, kurwa, we mnie zakochał! – Pochyla się nad szklanym blatem i dodaje konfidencjonalnym szeptem: – Na serio się zakochał.
Agent się uśmiecha, żeby pokazać aktorowi, że zrozumiał insynuację.
– Wydaje mi się, że George stosuje pewną taktykę – snuje domysły Rick. – Przy każdym filmie upatruje sobie chłopaka, do którego się ślini. W tej produkcji mogłem to być ja albo Efrem Zimbalist junior, więc zdaje się, że wygrałem. – Popiera swoją teorię przykładem: – W każdej scenie tego filmu występuję obok Glynis Johns. Idziemy na basen. Glynis ma na sobie jednoczęściowy kostium, który odsłania jedynie ręce i nogi, cała reszta jest zakryta. Ja zaś noszę najskąpsze kąpielówki, na jakie pozwala cenzura. Gatki w kolorze ciała. W czarno-białym filmie wygląda to tak, jakbym latał, kurde, na golasa! I nie mówię jedynie o krótkim ujęciu, w którym po prostu skaczę do wody. Paraduję w tych mikrych gaciach podczas długich dialogów. Moja dupa wypełnia kadr przez bite dziesięć godzin filmu. No wiesz, co to, kurna, ma być? Czy ktoś mnie pomylił z Betty Grable?
Obaj mężczyźni znowu zanoszą się śmiechem, a potem Marvin wyjmuje notes w skórzanej okładce z wewnętrznej kieszeni po drugiej stronie marynarki niż ta, z której przedtem wyjął złotą papierośnicę sprezentowaną przez Josepha Cottena.
– Poprosiłem kilku moich satelitów, żeby sprawdzili twoje notowania w Europie. I jak to mówią, mucha nie siada. – Szukając odpowiednich notatek w zeszyciku, głośno pyta: – Czy europejskie telewizje pokazywały Prawo forsy? – Znajduje stronę, której szukał, a potem zerka nad kartką na Ricka. – Pokazywały. Dobrze.
Rick się uśmiecha.
Marvin znowu zwraca wzrok na notes i pyta:
– Które? – Przebiega wzrokiem kartkę i znajduje informację. – Włoska, dobrze. Angielska, dobrze. Niemiecka, dobrze. Francuska nie. – Jednak zerka na Ricka i go pociesza: – Ale belgijska telewizja też go wyświetlała. A zatem znają cię we Włoszech, w Anglii, Niemczech i Belgii – podsumowuje Marvin. – To tyle, jeśli chodzi o twój serial. Ale wystąpiłeś też w kilku filmach; zobaczmy więc, jak te sobie radziły. – Marvin znowu patrzy na notes, przerzuca strony i przegląda ich zawartość. W końcu znajduje właściwe uwagi. – Zatem wszystkie trzy westerny: Powstanie Komanczów, Hellfire, Teksas i Tanner, cieszyły się stosunkowo dużą popularnością we Włoszech, Francji i Niemczech. – Agent przenosi wzrok na Ricka. – We Francji Tanner osiągnął największy sukces. Czytasz po francusku?
– Nie – odpowiada Rick.
– Szkoda. – Marvin wyjmuje spomiędzy kartek notesu złożony na pół arkusz ze skserowanym tekstem i podsuwa go na blacie ławy Rickowi. – To recenzja Tannera z „Cahiers du Cinéma”. Dobra, bardzo ładnie napisana. Powinieneś kazać ją sobie przetłumaczyć.
Rick bierze od Marvina kartkę i potakuje ruchem głowy, chociaż doskonale wie, że na pewno tego nie zrobi.
Tymczasem Marvin unosi głowę, patrzy Rickowi w oczy i mówi z nagłą ekscytacją:
– Ale wiesz, co jest najlepsze w tym pieprzonym kajeciku? Czternaście pięści McCluskeya!
Twarz Ricka promienieje, a Marvin mówi dalej:
– Kiedy ten film trafił do kin w Ameryce, zarobił porządną kasę dla Columbii. Ale to, co się działo w Europie… Niech mnie diabli! – Spuszcza wzrok, żeby przeczytać notatki. – Tu jest napisane, że Czternaście pięści McCluskeya stało się pieprzonym hitem w całej Europie. Grały ten film wszystkie kina, i to, kurwa, non stop! – Marvin unosi głowę, zamyka notesik i podsumowuje: – Czyli w Europie wiedzą, kim jesteś. Znają twój serial. Tyle że bardziej niż faceta z Prawa forsy kojarzą twardziela z opaską na oku i miotaczem płomieni, który załatwia stu pięćdziesięciu hitlerowców w Czternastu pięściach McCluskeya. – Po wygłoszeniu tego ważnego stwierdzenia Marvin zdusza niedopałek kenta w popielniczce. – Jaki był twój ostatni film kinowy?
Teraz kolej Ricka, by zgnieść w popielniczce niedopałek. Tej czynności towarzyszy gardłowe burknięcie.
– Paskudny film nakręcony jedynie dla wycieczek szkolnych, Salty, gadająca wydra morska.
Marvin reaguje uśmiechem.
– Rozumiem, że nie grałeś roli tytułowej?
Rick kwituje żart agenta kwaśnym uśmiechem, chociaż nie bawi go absolutnie nic, co dotyczy tej szmiry.
– Universal uraczył mnie nim, żeby doprowadzić do końca mój kontrakt na cztery produkcje – tłumaczy. – To dowodzi, jak głęboko w dupie miała mnie ta wytwórnia. Pamiętam, że taki jeden kutas, Jennings Lang, roztaczał przede mną niesamowite wizje. Zwabił mnie i namówił do podpisania kontraktu na cztery filmy z Universalem. Proponowały mi współpracę takie studia jak AVCO Embassy. Jak National General Pictures. Jak Irving Allen Productions. Wszystkim odmówiłem i wybrałem Universal tylko dlatego, że należał do pierwszej ligi. I dlatego, że Jennings Lang twierdził: „Universal chce oprzeć swój biznes na Ricku Daltonie”. Po podpisaniu kontraktu już nigdy więcej nie widziałem tego złamasa. – Nawiązując do zdarzenia, podczas którego Walter Wanger, producent Inwazji porywaczy ciał, postrzelił Jenningsa Langa w krocze za to, że ten pieprzył się z jego żoną, Joan Bennett, Rick dodaje: – Jeżeli jakikolwiek człowiek zasłużył sobie na to, żeby odstrzelić mu jaja, to na pewno był nim właśnie złamas Jennings Lang. – I jeszcze dorzuca gorzko: – Universal nigdy nie próbował nic zbudować z pomocą Ricka Daltona.
Sięga po filiżankę i upija łyk, ale kawa jest już zimna. Wzdychając, Rick odstawia filiżankę na ławę.
Marvin wypytuje dalej:
– A więc w ciągu ostatnich dwóch lat występowałeś jako gwiazda tygodnia w pojedynczych odcinkach seriali telewizyjnych?
Rick potakuje ruchem głowy.
– Tak, właśnie kręcimy odcinek pilotażowy Lancera dla CBS. Gram w nim głównego bandytę. Można zobaczyć mnie też w Zielonym Szerszeniu i w Planecie gigantów. I jeszcze w Tarzanie z Ronem Elym, tym, który reżyserował William Witney. Byłem też w Bingo Martinie ze smarkatym Scottem Brownem. – Rick nie lubi Scotta Browna, więc wypowiadając jego nazwisko, podświadomie robi pogardliwą minę. – Aha, poza tym właśnie skończyłem zdjęcia do FBI dla Quinna Martina.
Marvin pije łyk kawy, mimo że do tej pory wystygła.
– Czyli nieźle sobie radzisz?
– Mam sporo pracy – dopowiada Rick, jakby dla wyjaśnienia.
– Czy we wszystkich serialach grałeś złoczyńców? – pyta Marvin.
– Tak, oprócz Planety gigantów.
– Wszystkie odcinki kończyły się sceną walki?
– Znowu wyjątkiem były Planeta gigantów oraz FBI, ale reszta właśnie tak się kończyła.
– A teraz pytanie za sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów – mówi Marvin. – Przegrałeś walkę?
– Oczywiście – potakuje Rick. – Przecież byłem antybohaterem.
Marvin wydaje przeciągłe: „Aaaaach”, żeby wzmocnić swój argument.
– To stara sztuczka stosowana przez sieci telewizyjne. Weź na przykład Bingo Martina. Zatrudniasz nową twarz, kogoś takiego jak Scott Brown, i chcesz sprawić, żeby widz mu zaufał. Bierzesz więc gościa ze zdjętego z anteny serialu, żeby zagrał jego nemezis. Na końcu odcinka podczas walki bohater pokonuje antybohatera. – Marvin postanawia opisać dokładniej tę taktykę. – Jednak widz przed telewizorem odbiera tę scenę tak, że to Bingo Martin daje wycisk facetowi z Prawa forsy.
„Auć! – jęczy w myślach Rick. – Kurwa, co za chytra sztuczka”.
Marvin jednak jeszcze nie skończył.
– Tydzień później kolej na Rona Ely’ego w przepasce na biodra. W następnym tygodniu skopie ci tyłek Bob Conrad w obcisłych gatkach. – Dla podkreślenia efektu Marvin uderza prawą pięścią w otwartą lewą dłoń. – Dwa lata odgrywania worka treningowego dla każdego nowego kutasa zatrudnionego przez stację telewizyjną musi mieć wpływ psychologiczny na to, jak cię postrzega widownia.
Sugerowane przez Marvina poniżenie i utrata męskości – nawet jeżeli chodzi jedynie o wizerunek ekranowy – sprawiają, że Rick zaczyna się pocić. „A więc jestem jedynie workiem treningowym? Tak teraz wygląda moja kariera? Mam przegrywać z każdym dyndającym kutasem, którego stacja chce wypromować w danym sezonie? Czy tak się czuł Tris Coffin z 26 ochotników, kiedy przegrał ze mną pojedynek w Prawie forsy? Albo Kent Taylor?”
Rick wciąż rozmyśla o tych sprawach, ale Marvin już zmienia temat.
– Co najmniej cztery osoby opowiadały mi pewną anegdotę o tobie – mówi. – Nikt jednak nie znał całej prawdy, więc chciałbym ją usłyszeć od ciebie. Jak to się stało, że niemal dostałeś rolę McQueena w Wielkiej ucieczce?
„Chryste, znowu ta pierdolona historia” – myśli Rick. Bynajmniej nie jest rozbawiony, ale śmieje się, by pokazać Marvinowi, że nic sobie z tego nie robi.
– Ech, to opowieść, która mogłaby zaciekawić jedynie pryków ze Sportsmen’s Lodge. – Uśmiecha się kwaśno. – Wiesz, rola, którą niemal dostałeś. Ryba, którą już miałeś na haczyku, ale się zerwała.
– To moje ulubione opowieści – mówi agent. – Nie krępuj się.
Rick tyle razy musiał opowiadać tę nudną historię, że z upływem czasu skrócił ją do zaledwie kilku najważniejszych elementów. Przełykając gulę niechęci, zaczyna odgrywać rolę, z którą nie najlepiej sobie radzi – pokornego aktora.
– No więc tak – zaczyna. – Podobno… w tym samym czasie, w którym John Sturges zaproponował McQueenowi główną rolę Hiltsa, czyli Cooler Kinga w Wielkiej ucieczce, Carl Foreman – Rick ma na myśli wpływowego scenarzystę i producenta takich filmów jak Działa Navarony oraz Most na rzece Kwai – debiutował jako reżyser Zwycięzców i on też chciał zatrudnić McQueena do jednej z głównych ról. McQueen… podobno… tak długo nie mógł się zdecydować, że Sturges poczuł się zmuszony do sporządzenia listy jego ewentualnych zastępców. Podobno… ja też znalazłem się na tej liście.
– Kto jeszcze na niej był? – pyta Marvin.
– Lista składała się z czterech kandydatów – odpowiada Rick. – Mnie i trzech George’ów: Pepparda, Maharisa i Chakirisa.
Marvin reaguje entuzjastycznie.
– Absolutnie jestem w stanie wyobrazić sobie, że to właśnie ty znalazłbyś się w obsadzie! Wiesz, gdyby na liście było nazwisko Paula Newmana, to może nie miałbyś o czym marzyć, ale te pieprzone Jurki!?
– Cóż, McQueen jednak zagrał w Wielkiej ucieczce. – Rick wzrusza ramionami. – Nie ma więc o czym gadać.
– Nie – upiera się Marvin. – To dobra historia. Łatwo można sobie wyobrazić ciebie w tej roli. Włosi to łykną! – Marvin Schwarz zaczyna tłumaczyć Rickowi Daltonowi, jak działa branża kina gatunkowego we Włoszech. – McQueen nie będzie pracował z Włochami, choćby nie wiem co. „Pieprzyć makaroniarzy”, mówi Steve. „Niech sobie wezmą Bobby’ego Darina”, tak twierdzi skurczybyk Steve. Może dziewięć miesięcy kręcić film w Indochinach z Robertem Wise’em, ale za żadne skarby nie pojedzie pracować przez dwa miesiące w Cinecittà z żadnym Guidem Grubassem.
„Na miejscu Steve’a też nie marnowałbym talentu w gównianym makaroniarskim westernie” – myśli Rick. Marvin mówi dalej:
– Dino De Laurentiis chciał mu kupić willę we Florencji. Włoscy producenci proponowali mu pół miliona dolarów i nowe ferrari za dziesięć dni pracy w filmie z Giną Lollobrigidą. – Po krótkiej pauzie dodaje: – Nie wspominając o tym, że w pakiecie niemal na pewno dostałby też cipkę Lollobrigidy.
Rick i Marvin wybuchają śmiechem. „To zupełnie inna para kaloszy – myśli Rick. – Zagrałbym w każdym filmie, gdybym mógł liczyć na numerek z Anitą Ekberg”.
– Ale – mówi Marvin – to jedynie sprawia, że Włosi jeszcze bardziej go pragną. Więc choć Steve wciąż im odmawia, Brando wciąż im odmawia i Warren Beatty wciąż im odmawia, Włosi nie rezygnują z podchodów. A skoro nie mogą dostać tych nazwisk, idą na kompromis.
– Kompromis? – powtarza Rick.
Marvin dalej tłumaczy tę sytuację:
– Chcą Marlona Brando, ale dostają Burta Reynoldsa. Chcą Warrena Beatty’ego, dostają George’a Hamiltona.
Rick dzielnie znosi tę wyliczankę pośmiertnych karier, ale już czuje, że coraz bardziej szczypie go pod powiekami.
Marvin, nieświadomy cierpień, które przeżywa Rick, kończy swoją przemowę:
– Nie twierdzę, że Włosi cię nie zechcą. Będą cię chcieli. Ale będą cię chcieli dlatego, że naprawdę pragną McQueena, tyle że McQueena nie mogą dostać. A kiedy w końcu się zorientują, że nie mają co liczyć na McQueena, zgodzą się na takiego McQueena, którego realistycznie mogą mieć. Czyli na ciebie.
Brutalna naga szczerość słów agenta stanowi dla Ricka Daltona taki szok, jakby Marvin zdzielił go mokrą dłonią w twarz.
Jednak z punktu widzenia Marvina to dobra wiadomość. Gdyby Rick Dalton był wziętym odtwórcą głównych ról w filmach kinowych, nie siedziałby na spotkaniu z Marvinem Schwarzem.
Ponadto Rick sam starał się o tę rozmowę. To Rick chce przedłużyć swoją karierę gwiazdora filmów pełnometrażowych, zamiast grać podrzędnych złoczyńców w produkcjach telewizyjnych. Do Marvina zaś należy przedstawienie mu faktów oraz możliwości w branży filmowej, o której aktor nie ma bladego pojęcia. W branży to właśnie Marvin jest uznanym ekspertem. I według eksperckiej opinii Marvina Rick Dalton, będący jedynie namiastką największych gwiazd kina, jest idealnym materiałem dla agenta, który umieszcza znane amerykańskie twarze we włoskich produkcjach filmowych. Łatwo zatem zrozumieć jego konsternację, kiedy widzi łzy spływające po policzkach Ricka Daltona.
– Co się stało, chłopcze? – pyta zdziwiony agent. – Ty płaczesz?
Zdenerwowany i zawstydzony Rick Dalton ociera łzy wierzchem dłoni i mówi:
– Przepraszam, panie Schwarz. Przepraszam.
Marvin sięga do biurka po pudełko chusteczek i podaje je Rickowi, pocieszając płaczliwego aktorzynę:
– Nie ma za co. Wszystkim od czasu do czasu puszczają nerwy. Życie to nie bajka.
Rick wyszarpuje z pudełka kleenexów dwie chusteczki. Rozlega się ostry dźwięk rwanego papieru. Tak zawadiackim gestem, na jaki pozwalają okoliczności, aktor przeciera chusteczką oczy.
– Już mi lepiej. Ależ mi wstyd. Przepraszam za ten pokaz słabości.
– Pokaz słabości? – Marvin prycha. – O czym ty mówisz? Jesteśmy ludźmi, a ludzie płaczą. To zdrowy objaw.
Rick w końcu osusza policzki i oczy. Na jego twarzy pojawia się wymuszony, sztuczny uśmiech.
– Widzisz? Już po wszystkim. Przepraszam za tamto.
– Naprawdę nie ma za co – karci go łagodnie Marvin. – Jesteś aktorem. Aktorzy muszą okazywać emocje. Potrzebujemy aktorów, którzy umieją płakać. Bywa, że ta umiejętność jest okupiona wysoką ceną. A teraz powiedz, o co właściwie chodzi.
Rick uspokaja się, a potem bierze haust powietrza.
– Chodzi o to, panie Schwarz, że ta sytuacja trwa już dziesięć lat. Dosyć trudno po takim czasie siedzieć tu i przyznać się do porażki. Spojrzeć prawdzie w oczy i pogodzić się z upadkiem swojej kariery.
Marvin nie rozumie.
– Co uważasz za porażkę?
Rick zerka nad ławą na agenta i zdobywa się na szczere wyznanie.
– Wie pan, panie Schwarz, kiedyś miałem prawdziwy potencjał. Naprawdę. Widać go w niektórych filmach. Widać go w Prawie forsy. Zwłaszcza kiedy grałem u boku wielkich gwiazd. Gdy jako gwiazda tygodnia występował Bronson albo Coburn. Meeker albo Vic Morrow. Miałem coś do pokazania! Tyle że studio zaczęło mnie obsadzać w filmach z wyblakłymi starymi pierdzielami. Ale gdybym zagrał z Chuckiem Hestonem? Wszystko potoczyłoby się inaczej. Gdybym wystąpił z Richardem Widmarkiem, z Mitchumem albo z Hankiem Fondą, teraz byłoby zupełnie inaczej! W niektórych filmach wyraźnie to widać. W moim duecie z Meekerem w Tannerze. Z Rodem Taylorem w McCluskeyu. Kurde, nawet z Glennem Fordem w Hellfire, Teksas. W tych czasach Ford już się nie przykładał, pierdolił wszystko, ale wciąż wyróżniał się piekielnie silną prezencją na ekranie i dobrze razem wyglądaliśmy. A więc tak, miałem potencjał. Jednak ten złamas, Jennings Lang z Universalu, go przepieprzył. – Aktor teatralnie wypuszcza powietrze z płuc, zwiesza głowę i dorzuca, wpatrzony w podłogę: – Do cholery, nawet ja sam go przepieprzyłem. – Unosi głowę i patrzy agentowi prosto w oczy. – Totalnie sobie odpuściłem czwarty sezon Prawa forsy. Bo uznałem, że zrywam z telewizją. Chciałem zostać gwiazdą kina. Chciałem dogonić Steve’a McQueena. Jeżeli jemu się udało, to mnie też powinno się udać. Gdybym przez cały trzeci sezon nie zachowywał się jak oporny, uparty dupek, bez problemu moglibyśmy razem zrobić czwartą serię. Nasza współpraca ułożyłaby się wzorowo i rozstalibyśmy się w przyjacielskich stosunkach. Tymczasem Screen Gems ma mnie serdecznie dość. Cholerni producenci Prawa forsy będą mi to pamiętać do końca życia. I wiem, że zasłużyłem sobie na takie traktowanie! Podczas kręcenia trzeciego sezonu byłem rasowym gnojkiem. Starałem się wszystkim pokazać, że mierzę o wiele wyżej niż ten lipny, zakichany serial. – Oczy Ricka znowu zachodzą łzami. – Kiedy występowałem w Bingo Martinie, nie znosiłem tego chujka, Scotta Browna. Grałem o wiele lepiej od niego. Możesz zapytać innych aktorów, możesz zapytać reżyserów. Każdy ci powie, że nie byłem taki słaby jak on. Zdarzało mi się przedtem pracować z kutasami. Ale wiesz, dlaczego ten mi tak dopiekł? Bo widziałem, jak mało ma pokory. A kiedy to dostrzegłem, zobaczyłem w nim siebie. – Znowu wbija wzrok w podłogę i mówi ze szczerym współczuciem dla siebie samego: – Możliwe, że zapracowałem sobie na to, by jakiś nowy pętak zepchnął mnie z pieprzonego piedestału.
Marvin uważnie nadstawia uszu, ale trzyma język za zębami podczas tej eksplozji zwierzeń Ricka Daltona. Dopiero po chwili mówi:
– Panie Dalton, nie jest pan pierwszym młodym aktorem, któremu udało się załapać do serialu, a potem stracić wszystko z powodu arogancji i pychy. Prawdę mówiąc, to tutaj pospolita dolegliwość. Ale… Spójrz na mnie.
Rick unosi wzrok i patrzy agentowi w oczy.
– Można to wybaczyć. – Marvin uśmiecha się do aktora. Aktor odwzajemnia uśmiech. – Tyle że – dodaje agent – trzeba stworzyć sobie nowy wizerunek.
– Kim miałbym się stać? – pyta Rick.
– Kimś skromnym i pokornym – odpowiada Marvin.

 
Wesprzyj nas