W Slough House, przechowalni skompromitowanych agentów, Jackson Lamb i jego ekipa znów ruszają do akcji. Thriller, który zdobył Nagrodę Złoty Sztylet Stowarzyszenia Pisarzy Literatury Kryminalnej.


Martwe lwyTrudno uważać Dickiego Bowa za oczywisty cel zamachu. Szpieg jednak zawsze pozostanie szpiegiem. Z Dickiego był zresztą całkiem niezły tajniak – robił za cień, a potem kładł szefom na biurka cudze sekrety. Właśnie znaleziono go martwego w autobusie…

Nie przestajesz być szpiegiem tylko dlatego, że wypadłeś już z gry…

Przed laty Dickie Bow siedział z Lambem w zoo szpiegów – w Berlinie. A teraz Lamb ma już tylko telefon dawnego kumpla z jego ostatnią tajemniczą wiadomością, która pozwala sądzić, że pod samym nosem brytyjskiego kontrwywiadu ktoś prowadzi operację w starym moskiewskim stylu.

W Slough House, przechowalni skompromitowanych agentów, Jackson Lamb i jego ekipa znów ruszają do akcji.

Nigdy nie lekceważ tych, którzy nie mają nic do stracenia…

Thriller, który zdobył Nagrodę ZŁOTY SZTYLET Stowarzyszenia Pisarzy Literatury Kryminalnej. Sześć powieści Micka Herrona z serii „Slough House” znalazło się na krótkiej liście nominowanych do brytyjskiej nagrody The Gold Dagger (Złotego Sztyletu). Autor zdobył ją dwukrotnie.
„Kulawe konie” – pierwsza powieść cyklu „Slough House” – została okrzyknięta przez „Daily Telegraph” jedną z 20 najlepszych powieści szpiegowskich wszech czasów, a najnowsza – „Joe Country” – znalazła się w pierwszej 10 bestsellerów „Sunday Times”.

Mick Herron
Martwe lwy
Przekład: Alka Konieczka
Seria „Slough House”, tom 2
Wydawnictwo Insignis
Premiera: 15 września 2021
 
 

Martwe lwy


1
W Swindon doszło do zwarcia, stanęła więc cała południowo-zachodnia sieć połączeń kolejowych. Na stacji Paddington z monitorów zniknęły czasy odjazdów; ogłoszono, że wszystkie pociągi są opóźnione; unieruchomione składy utknęły przy peronach; w hali pechowi podróżni gromadzili się wokół walizek, podczas gdy bardziej doświadczeni zmierzali do pubów lub dzwonili do domów, przedstawiając alibi nie do obalenia, po czym wracali do swoich kochanków w mieście. Tymczasem trzydzieści sześć minut drogi od Londynu ekspresowy pociąg do Worcester zatrzymał się na pustym odcinku torów z widokiem na Tamizę. Światła z barek rozlały się po powierzchni rzeki, oświetlając parę kanadyjek, które zniknęły z pola widzenia tuż po tym, gdy dostrzegł je Dickie Bow: dwie filigranowe łódki, stworzone do dużej prędkości, pruły wodę w chłodny marcowy wieczór.
W pociągu pasażerowie mamrotali pod nosem, spoglądali na zegarki, telefonowali. Starając wczuć się w rolę, Dickie Bow wydał z siebie pełen poirytowania dźwięk. Nie miał zegarka ani też do kogo zadzwonić. Nie wiedział, dokąd zmierza, nie posiadał biletu.
Trzy siedzenia dalej agent grzebał w aktówce.
Zatrzeszczał głośnik.
„Mówi kierownik pociągu. Z przykrością informuję, że ze względu na awarię infrastruktury w okolicy Swindon został wstrzymany ruch kolejowy. Obecnie znajdujemy się…”
Trzask na linii. Głos zanikł, choć z sąsiednich wagonów nadal dobiegały jego stłumione dźwięki. Po chwili znów rozległ się komunikat:
„…zawrócimy do Reading, gdzie autobusy komunikacji zastępczej…”
Na te słowa zareagowano zbiorowym jękiem oburzenia, posypało się sporo przekleństw, jednak – co najbardziej zaimponowało Dickiemu Bowowi – także niezwłoczną gotowością. Komunikat jeszcze nie dobiegł końca, a już wkładano płaszcze i chowano laptopy; zamykano torby i opuszczano miejsca. Pociąg ruszył w drugą stronę, rzeka popłynęła w odwrotnym kierunku i znów na horyzoncie pojawił się dworzec w Reading.
Gdy pasażerowie wylali się na zatłoczone perony, zapanował chaos, po czym podróżni uświadomili sobie, że nie wiedzą, dokąd pójść. Nie wiedział tego też Dickie Bow, ale jego obchodził tylko agent, który od razu zniknął w morzu ciał. Jednak Dickie był na tyle zaprawiony w bojach, że nie zaczął panikować. Wracały do niego wszystkie wspomnienia. Jakby nigdy nie wyszedł z zoo szpiegów.
Lecz teraz chętnie poszukałby kawałka wolnego muru i wypalił przy nim papierosa. Tutaj było to niemożliwe, co nie powstrzymało głodu nikotynowego, który szarpał go od środka, ani nie złagodziło niespodziewanego ukłucia w udo, ostrego jak żądło osy, tak realistycznego, że aż zaparło mu dech w piersiach. Złapał się za to miejsce, jego dłoń najpierw otarła się o róg zapomnianej aktówki, a później o nieprzyjemnie śliską i mokrą powierzchnię parasola. Śmiercionośna broń, pomyślał. Pracownicy biurowi noszą śmiercionośną broń.
Tłum poniósł go do przodu, nie pytając o zdanie, i nagle wszystko było w porządku, bo Dickie znowu go dostrzegł. Agent, w kapeluszu osłaniającym łysą głowę, z aktówką wciśniętą pod pachę, stał przy ruchomych schodach prowadzących do przejścia nad torami. Tak więc Dickie, zagoniony na schody przez zmęczonych pasażerów, wyminął ich i na górnym poziomie ukradkiem przesunął się do kąta. Główne wyjście z dworca było po drugiej stronie przejścia. Założył, że wszyscy wybiorą tę właśnie trasę, gdy tylko padną komunikaty o autobusach.
Zamknął oczy. Ten dzień nie był zwyczajny. Na ogół o tej porze, tuż po szóstej trzydzieści, wszystkie ostre krawędzie były zaokrąglone; byłby na nogach już od dwunastej, po pięciu godzinach niespokojnej drzemki. Czarna kawa i papieros wypalony w biurze. Prysznic, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Później wyjście do pubu Star, gdzie guinness lub whisky popite piwem albo poprawiłyby jego samopoczucie, albo uświadomiłyby mu, że lepiej unikać pokarmów stałych. Czasy ostrego balowania już się skończyły. Kiedyś bywało, że tracił nad sobą kontrolę: pijany, mylił zakonnice z kurwami, policjantów z przyjaciółmi; gdy był trzeźwy, nawiązywał kontakt wzrokowy z byłymi żonami, nie rozpoznawał ich, a w ich oczach widać było tylko ulgę. Złe czasy.
Jednak nawet wtedy nie zdarzyło się, by moskiewski szpieg najwyższej klasy przemknął obok i nie dostrzegł, z kim ma do czynienia.
Dickie uświadomił sobie, co się dzieje: przez megafony poinformowano o zorganizowaniu komunikacji zastępczej, więc wszyscy starali się przejść nad torami. Stał przy ekranie na tyle długo, by agent go minął, po czym Dickie dał się ponieść tłumowi, oddalony od agenta o trzy ciepłe ciała. Nie powinien trzymać się tak blisko, jednak choreografia tłumu pozostawała nieprzewidywalna.
A ten tłum nie był zadowolony. Przeciskał się przez bramki biletowe po drugiej stronie, zawracał głowy pracownikom dworca, którzy uspokajali, dyskutowali, pokazywali drogę do wyjścia. Na zewnątrz było mokro i ciemno i nie było autobusów. Na podjeździe pęczniał tłum. Ściśnięty w jego objęciach Dickie Bow patrzył uważnie na agenta, który stał spokojnie i czekał.
Podróż z przeszkodami, pomyślał Dickie. W tej pracy trzeba podejmować ryzyko – zapomniał, że już nie wykonywał takiej pracy – i ten agent skalkulowałby je przed wyjściem z pociągu; popłynąłby z prądem, nie robił problemów, szedłby dalej swoją drogą, korzystając z danych mu narzędzi. Dokąd miał się udać, tego Dickie nie wiedział. Pociąg zmierzał do Worcester, ale zatrzymywał się na wielu stacjach. Agent mógł wysiąść na dowolnej z nich. Dickie wiedział tylko tyle, że wysiądzie razem z nim.
Teraz pojawiły się autobusy, trzy, wyjeżdżały zza zakrętu. Tłum sprężył się, parł do przodu, agent pożeglował przez zgromadzenie jak lodołamacz torujący drogę przez Arktykę, a Dickie przemknął korytarzem, jaki powstał po jego przejściu. Ktoś wykrzykiwał instrukcje, ale nie miał do tego głosu. Na długo przed końcem został zagłuszony mamrotaniem ludzi, którzy nie słyszeli, co mówił.
Agent jednak usłyszał. Kierował się do trzeciego autobusu, więc Dickie chyłkiem szedł jego śladami i też wsiadł. Nikt nie pytał o bilet. Dickie po prostu przebiegł dalej i udał się na tył, skąd miał dobry widok na agenta, zajmującego miejsce dwa rzędy wcześniej. Dickie usiadł wygodnie i zamknął oczy. Podczas każdej operacji następował chwilowy spokój. Gdy do tego dochodziło, należało zamknąć oczy i zebrać myśli. Był daleko od domu, miał przy sobie jakieś szesnaście funtów. Miał ochotę się napić, ale nie zamierzał się z tym spieszyć. Plusy były takie: był tutaj i teraz; nie dostrzegł wcześniej, jak bardzo za tym tęsknił: życiem w pełni, a nie prześlizgiwaniem się po nim.
A to właśnie robił, gdy dostrzegł agenta. I to w pubie Star. Gdyby był cywilem, jego szczęka opadłaby na stół: Co jest, do cholery? Zawodowiec, choć od dawna w stanie spoczynku, spojrzał na zegar, dopił guinnessa, złożył gazetę i wyszedł. Pokręcił się przy zakładach sportowych, mieszczących się dwa lokale dalej, przypominając sobie, kiedy ostatnio widział tę twarz i w jakim towarzystwie. Agent był niezłym zawodnikiem. Wtedy wziął butelkę, wlał jej zawartość prosto do szeroko rozwartych ust Dickiego; miał zdecydowanie milczącą rolę. To nie ten gość poraził Dickiego prądem w kręgosłup… Dziesięć minut później agent wyszedł, a Dickie podążył w ślad za nim: Dickie był w stanie wyśledzić fretkę w lesie, a co dopiero pozostałości dawnych duchów. Powrót do przeszłości. Wspomnienia z zoo szpiegów.
(Berlina, skoro nalegasz. Zoo szpiegów to Berlin w czasach, gdy otwarto klatki i przerażone bandziory wybiegały jak żuki z przewróconej na bok kłody. Co najmniej dwa razy dziennie jakiś spocony, potencjalny agent stał pod drzwiami, twierdząc, że w kartonowej aktówce ma istne skarby: plany obronne, zasięgi pocisków rakietowych, toksyczne tajemnice… A jednak, mimo tak dużej aktywności, nieszczęście wisiało w powietrzu w miejscu świeżo rozwalonego muru berlińskiego; wszyscy mieli zniszczoną przeszłość, ale w przypadku Dickiego to samo spotkało też jego przyszłość. „Dzięki, stary. Obawiam się, że nie mamy nic odpowiedniego do twoich, no, umiejętności… Jaka emerytura?” Więc oczywiście wrócił do Londynu).
Kierowca coś krzyknął, ale Dickie nie usłyszał. Drzwi zamknęły się z sykiem, dwa razy naciśnięto klakson: pożegnanie autobusów, które jeszcze nie odjechały. Dickie rozmasował udo w miejscu dźgnięcia krawędzią walizki albo szpicem parasola; myślał o losie i dziwnych miejscach, w które ów los zabierał. Jak na przykład z ulicy Soho do metra i z powrotem na ulicę; na stację Paddington, do pociągu, a teraz do tego autobusu. Nadal nie wiedział, czy los mu sprzyja, czy wprost przeciwnie.
Gdy zgasły światła, autobus na chwilę zmienił się w podróżujący cień. Później pasażerowie zapalili lampki nad swoimi głowami, rozbłysły błękitne światła z ich laptopów, a dłonie zaciśnięte na iPhone’ach stały się upiornie blade. Dickie wygrzebał telefon z kieszeni, ale nie miał żadnych wiadomości. Nigdy ich nie dostawał. Przewinął listę kontaktów i uderzyło go, że jest tak krótka. Dwa rzędy przed nim agent zwinął gazetę w rulon, wcisnął go między kolana i zawiesił na nim kapelusz. Być może zasnął.
Autobus wyjechał z Reading. Za oknem rozpościerał się ciemny wiejski krajobraz. W pewnej odległości sekwencja wznoszących się czerwonych świateł znaczyła maszt w Didcot, ale chłodnie kominowe nie były widoczne.
W dłoni Dickiego telefon komórkowy był granatem. Dickie pocierał kciukiem klawisze i wyczuł drobną wypustkę na środkowym przycisku, dzięki któremu można było w ciemności obsługiwać klawiaturę. Jednak nikt nie wspomniał jego słów. Dickie był reliktem przeszłości. Świat poszedł do przodu, zresztą, jakie przesłanie miałby po sobie pozostawić Dickie? Że ujrzał twarz z przeszłości i za nią podążał? Kogo by to obeszło? Świat poszedł do przodu. Zostawił go w tyle.
Odrzucenie przychodziło teraz łatwiej. Dickie słyszał czasem szepty w kuluarach w Soho, a teraz nawet bezużytecznym pracownikom dawano szanse. Służby, podobnie jak wszyscy inni, były sparaliżowane zasadami i przepisami: zwolnij bezużytecznych, a podadzą cię do sądu za dyskryminację. Tak więc służby przenosiły tych bezużytecznych do jakiejś zapomnianej przez Boga przybudówki i zrzucały na nich papierkową robotę; był to rodzaj administracyjnego nękania mającego na celu zmuszenie ich do oddania legitymacji. Nazywano ich kulawymi końmi. Nieudacznikami. Ofiarami losu. Nazywano ich kulawymi końmi i należeli do Jacksona Lamba, którego Dickie spotkał w zoo szpiegów.
Na jego komórce wyświetliło się powiadomienie, ale nie wiadomość; jedynie ostrzeżenie, że bateria jest na wyczerpaniu.
Dickie wiedział, jak to jest. Nie miał nic do powiedzenia. Uwaga słabła i skupiała się na czymś innym. Słychać było szum laptopów i szepty do telefonów, ale Dickie nie miał prawa głosu. Nie miał pola do manewru, z wyjątkiem lekkiego wyprostowania palców. Drobna wypustka na środkowym przycisku klawiatury skrzypiała pod jego kciukiem: skrzyp, skrzyp.
Trzeba było dostarczyć ważną wiadomość, ale Dickie nie wiedział, jak ona ma brzmieć ani do kogo powinna być wysłana. Przez kilka klarownych chwil był świadomy tego, że jest częścią ciepłego, wilgotnego społeczeństwa, że oddycha tym samym powietrzem, słyszy tę samą melodię. Nie słyszał już jednak tej melodii i nie mógł jej sobie przypomnieć. Wszystko wyblakło – poza tym, co było za oknem. Krajobraz nadal rozwijał czarny fałd za fałdem, upstrzony punkcikami światła jak cekinami na apaszce. A później światła rozmywały się i bladły, a ciemność zawinęła się po raz ostatni i pozostał już tylko autobus wiozący przez noc śmiertelny ładunek w kierunku Oxfordu, gdzie dostarczy o jedną duszę mniej, niż zabrał tam w deszczu.

CZĘŚĆ PIERWSZA
Czarne łabędzie

2
Teraz, gdy wreszcie zakończono roboty drogowe, Aldersgate Street położona w londyńskiej dzielnicy Finsbury jest cichsza; co prawda nie wybrałbyś się tu na piknik, ale nie przypomina już miejsca, w którym doszło do śmiertelnego wypadku drogowego. Rytm okolicy został ustabilizowany i choć poziom hałasu pozostaje wysoki, jest mniej pneumatyczny i miewa nawet urywki muzyki ulicznej – śpiew samochodów, pogwizdywanie na taksówki – a tutejsi mieszkańcy przyglądają się swobodnemu ruchowi ze zadziwieniem. Wcześniej rozsądnym rozwiązaniem było spakowanie lunchu, jeśli zamierzało się przejechać tę ulicę autobusem. Dziś można przez pół godziny próbować ją przejść.
Być może to ten przypadek, gdy miejska dżungla upomina się o swoje, a jeśli dobrze się przyjrzeć, to w każdej dżungli znajdzie się dzikie zwierzęta. Późnym rankiem dostrzeżono lisa idącego ostrożnie z White Lion Court do Barbican Centre, a na rabatach kwiatowych i przy stawach można znaleźć zarówno ptaki, jak i szczury. Tam, gdzie rośliny zwisają nad stojącą wodą, ukrywają się żaby. Po zmroku – nietoperze. Nie byłoby więc szczególnym zaskoczeniem, gdyby na naszych oczach z jednej z wież Barbican zeskoczył kot i zamarł po zetknięciu z brukiem; rozejrzał się we wszystkich kierunkach równocześnie, nie poruszając głową, jak to koty potrafią. To kot syjamski. Jasny, z krótką sierścią, skośnymi oczami, drobny i cichy; zdolny, jak wszyscy przedstawiciele jego gatunku, przemknąć się przez ledwo otwarte drzwi i okna, które uznano za zamknięte. Zamiera tylko przez moment, po czym rusza.
Ten kot porusza się jak plotka. Kładką dla pieszych, później w dół schodami na stację i wychodzi na ulicę. Mniej odważny kot mógłby zatrzymać się przed przejściem przez drogę podporządkowaną, ale nie nasz; ufając swojemu instynktowi, słuchowi i zręczności, przechodzi na chodnik po drugiej stronie, zanim kierowca ciężarówki skończy hamować. Po czym kot znika – albo tak się tylko wydaje. Kierowca przygląda się ze złością, ale widzi jedynie czarne drzwi w zakurzonej wnęce między kioskiem a chińską restauracją; stara warstwa czarnej farby ochlapana jest błotem, na stopniu stoi jedna żółknąca butelka mleka. I nie ma śladu naszego kota.
Który, oczywiście, poszedł na tył. Nikt nie wchodzi do Slough House głównym wejściem; jego więźniowie wpuszczają się zapuszczonymi przejściami na brudne podwórko, otoczone zawilgoconymi murami, wchodzą drzwiami, które w większość poranków, gdy wypaczy je wilgoć, zimno albo upał, wymagają solidnego kopniaka. Jednak łapy naszego kota są zbyt delikatne na taką przemoc i kot w mgnieniu oka przemyka drzwiami i biegnie po schodach do dwóch biur.
Tutaj, na pierwszym piętrze – parter należy do innych właścicieli; do New Empire Chinese i do kiosku, bez względu na to, jak nazwano go w tym roku – pracuje Roderick Ho, w biurze, które kojarzy się z dżunglą przez elektroniczne rupiecie: nieużywane klawiatury gnieżdżą się w kątach, a kable w jaskrawych kolorach falują z monitorów pozbawionych obudów jak pętle jelit. Na stalowych półkach leżą dokumentacje oprogramowania, długie kable i pudełka po butach, które prawie na pewno skrywają metalowe elementy o dziwnych kształtach, a obok biurka Ho chwieje się kartonowa wieża zbudowana z tradycyjnych klocków komputerowych geeków: pustych pudełek po pizzy. Mnóstwo rupieci.
Ale kiedy nasz kot wyjrzy zza drzwi, zobaczy jedynie Ho. Biuro należy tylko do niego i Ho to odpowiada, ponieważ nie lubi większości ludzi, choć to, że inni ludzie także go nie lubią, nie przyszło mu nigdy do głowy. I mimo że Louisa Guy otwarcie spekulowała, że Ho mieści się gdzieś w spektrum autyzmu, Min Harper zawsze odpowiadał, że zajmuje też wysokie miejsce w przechowalni git. Nie jest więc niespodzianką, że gdyby Ho dostrzegł obecność naszego kota, jego reakcją byłyby: rzucenie w zwierzę puszką po coli i rozczarowanie, gdyby spudłował. A kolejną rzeczą, której Roderick Ho o sobie nie wie, jest fakt, że trafia lepiej, gdy jego cel się nie rusza. Rzadko pudłuje przy wrzucaniu puszki do kosza na śmieci znajdującego się w połowie biura, ale miewa problem z trafieniem w punkt, który znajduje się bliżej, lecz pozostaje w ruchu.
Tak więc nasz kot, cały i zdrowy, wycofuje się, by obejrzeć sąsiednie biuro. Tu widzi dwójkę nieznajomych od niedawna na zesłaniu w Slough House; dwie twarze, jedna biała, druga czarna; jedna kobieca, druga męska; są tak nowe, że nie nadano im jeszcze imion, ale obie wyrażają zaskoczenie widokiem gościa. Czy kot jest stałym bywalcem? Czy to kolejny kulawy koń? A może to test? Zakłopotani, wymieniają spojrzenia i gdy przez moment łączy ich konsternacja, kot wymyka się i wbiega po schodach na następne piętro, gdzie znajdują się dwa kolejne biura.
Pierwsze z nich zajmują Min Harper i Louisa Guy i gdyby Min Harper i Louisa Guy zauważyli kota, nie obeszłoby się bez strasznego obciachu. Louisa padłaby na kolana, wzięła kota na ręce i przycisnęła do swoich całkiem imponujących piersi – i tutaj wchodzimy w obszar, na którego temat Min ma zdecydowaną opinię – piersi, których nie można nazwać ani zbyt małymi, ani za dużymi, ale takimi akurat. Sam Min zaś, gdyby zdołał na wystarczająco długą chwilę oderwać myśli od cycków Louisy, po męsku zauważyłby tylko ogólne zaniedbanie kota; przechyliłby głowę, by mogli spojrzeć sobie w oczy, i zrozumieliby wzajemnie swoje kocie cechy – nie te puszyste i miękkie, ale nocną zwinność i spacerowanie w ciemnościach; drapieżne skłonności, którymi podszyte są działania kota za dnia.
Zarówno Min, jak i Louisa mówiliby, że trzeba poszukać mleka, ale żadne z nich by się tym nie zajęło, choć zarówno uprzejmość, jak i dostarczenie mleka nie pozostają poza ich zasięgiem. A nasz kot, całkiem zresztą słusznie, ulżyłby sobie na wycieraczce przed wyjściem z ich pokoju.
By wejść do gabinetu Rivera Cartwrighta. I choć nasz kot przeszedłby ten próg tak dyskretnie jak wszystkie inne, tu nie byłby wystarczająco dyskretny. River Cartwright, młody, jasnowłosy, blady, z małym pieprzykiem nad górną wargą, natychmiast przerwałby pracę – nad dokumentami czy przy komputerze; robiłby coś wymagającego raczej myślenia niż działania, co być może wyjaśnia ilość frustracji zatruwającej tutejsze powietrze – i patrzyłby naszemu kotu w oczy, aż ten odwróciłby wzrok, czując się niekomfortowo przez tak jawne ocenianie. Cartwright nie pomyślałby o przyniesieniu mleka; byłby zbyt zajęty mapowaniem aktywności kota, obliczaniem, przez ile drzwi musiał się prześlizgnąć, by tu dotrzeć; zastanawianiem się, co w ogóle przyciągnęło go do Slough House; jakie motywy kryją się w jego oczach. Jednak gdy zastanawiałby się nad tym, nasz kot by się wycofał i poszedł na ostatnie piętro w poszukiwaniu mniej surowej oceny.
I myśląc o tym, znalazłby ostatnią parę pokoi – bardziej przyjazne miejsce do przechadzek, bo tu właśnie pracuje Catherine Standish, a Catherine Standish wie, jak obchodzić się z kotem. Catherine Standish ignoruje koty. Koty są albo dodatkiem albo zamiennikiem, a Catherine Standish nic z nimi nie łączy. Posiadanie jednego kota dzieli jeden mały krok od posiadania dwóch kotów, a bycie samotną kobietą tuż przed pięćdziesiątką i właścicielką dwóch kotów jest równoznaczne z ogłoszeniem, że życie się skończyło. Catherine Standish miała w swoim życiu sporo strasznych chwil, ale przetrwała je wszystkie i nie miała zamiaru teraz się poddawać. Tak więc nasz kot może się tu swobodnie rozgościć, jednak bez względu na to, ile czułości będzie w stanie udawać, jak nieśmiało będzie owijać swoje wątłe ciało wokół łydek Catherine, nie dostanie smakołyków; kawałki sardynki nie zostaną osączone z oleju za pomocą chusteczki higienicznej i położone u jego stóp; zawartość kubeczka ze śmietaną nie trafi na spodek. A ponieważ żaden szanujący się kot nie zniesie braku uwielbienia, nasz osobnik wyjdzie i wolnym krokiem przejdzie do pomieszczenia obok…
…docierając w końcu do nory Jacksona Lamba, gdzie sufit ma skosy, a roleta zasłania okno, więc jedyne światło, jakie tam dociera, pochodzi z lampy ustawionej na stercie książek telefonicznych. Powietrze przesycone jest zapachem prosto z psich marzeń na jawie: jedzenie na wynos, nielegalne papierosy, wczorajsze pierdy i zwietrzałe piwo, jednak nie będzie czasu na katalogowanie tych aromatów, ponieważ Jackson Lamb potrafi poruszać się zaskakująco szybko jak na mężczyznę o tak potężnych gabarytach albo potrafi się tak ruszać, gdy ma na to ochotę, i zaufaj mi: kiedy pierdolony kocur wchodzi do jego biura, Jacksona nachodzi ta ochota. W mgnieniu oka złapałby naszego kota za gardło; podciągnąłby roletę, otworzył okno i wyrzucił zwierzę na ulicę, gdzie bez wątpienia kot wylądowałby na czterech łapach, co potwierdzają zarówno nauka, jak i pogłoski, ale i bez wątpienia tuż przed jadącym pojazdem, bo, jak zaznaczono wcześniej, taka była nowa rzeczywistość na Aldersgate Street. Stłumione uderzenie i wyraźny pisk hamulców być może byłyby słyszalne wyżej, ale Lamb zdążyłby już zamknąć okno, rozsiąść się w fotelu i zamknąć oczy; serdelkowate palce splótłby na swoim wydatnym brzuchu.
Całe więc szczęście dla naszego kota, że nie istnieje, bo zakończyłby swój żywot w sposób tragiczny. I miał podwójne szczęście, jak to często się zdarza, bo tego konkretnego ranka stało się coś niemal niewyobrażalnego i teraz Jackson Lamb nie przysypia przy biurku ani nie grasuje w aneksie kuchennym, wygrzebując jedzenie swoich podwładnych; ani nie wędruje w tę i we w tę po schodach cichym krokiem, jakim się na zawołanie potrafi poruszać. Nie wali w podłogę, czyli w sufit Rivera Cartwrighta, by z przyjemnością odmierzać czas, jakiego potrzebuje Cartwright, by tu przybiec, ani nie ignoruje Catherine Standish, gdy ta zdaje kolejny bezsensowny raport, o którego zleceniu zapomniał. Po prostu: nie ma go tam.
I nikt w Slough House nie ma bladego pojęcia, gdzie jest.
A Jackson Lamb był w Oxfordzie i miał całkiem nową teorię, taką, którą chciał przedstawić garniturkom w Regent’s Park. Nowa teoria Lamba brzmiała tak: zamiast wysyłać szpiegów żółtodziobów na drogie szkolenia z opierania się torturom w kryjówkach przy granicy z Walią, powinni wysłać ich na dworzec kolejowy w Oxfordzie, by przyglądali się pracownikom kolei w akcji. Bo niezależnie od szkolenia, jakie przeszli, ci ludzie byli wysoce wykwalifikowani w nieudzielaniu informacji.
– Pan tu pracuje, prawda?
– Słucham?
– Czy pracował pan w poprzedni wtorek wieczorem?
– Proszę pana, numer infolinii jest podany na wszystkich plakatach. Jeśli chce pan złożyć skargę…
– Nie chcę składać skargi – powiedział Lamb. – Chcę się tylko dowiedzieć, czy pracował pan w ostatni wtorek wieczorem.
– A do czego panu ta wiedza?
Już trzy razy Lamb nie uzyskał odpowiedzi. Przy czwartej próbie rozmawiał z niewysokim mężczyzną z włosami zaczesanymi do tyłu i siwym wąsem, który to wąs co jakiś czas drgał mimowolnie. Facet wyglądał jak łasica w mundurze. Lamb złapałby go za nogi i złamał na pół jak patyk, ale w pobliżu znajdował się policjant.
– Załóżmy, że to istotna kwestia.
Oczywiście miał przy sobie legitymację na fałszywe nazwisko, ale nie trzeba być wędkarzem, by wiedzieć, że nie wrzuca się kamieni do stawu przed zarzuceniem wędki. Gdyby ktokolwiek zadzwonił pod numer podany na legitymacji, w Regent’s Park rozbrzmiałby alarm. A Lamb nie chciał, by urzędasy pytały, co on takiego wyprawia, tak jak nie było najmniejszych szans, by puścił na ten temat parę z ust.
– Bardzo istotna. – Postukał w klapę marynarki.
Z wewnętrznej kieszeni wystawał portfel, a z portfela wysuwał się banknot dwudziestofuntowy.
– Aha.
– Rozumiem, że to było potwierdzenie.
– Proszę zrozumieć, że musimy być ostrożni. Gdy ludzie zadają pytania na temat dużych węzłów komunikacyjnych.
Dobrze wiedzieć, pomyślał Jackson Lamb, że jeśli terroryści zaatakowaliby ten konkretny węzeł komunikacyjny, trafiliby na linię obrony nie do pokonania. Chyba że pomachaliby banknotami.
– W zeszły wtorek – powiedział. – Był jakiś problem.
Mężczyzna pokręcił głową.
– To nie u nas był problem, proszę pana. Tutaj wszystko było w porządku.
– Wszystko było w porządku, tylko pociągi nie jeździły.
– Tutaj pociągi jeździły, proszę pana. Problemy były gdzie indziej.
– Jasne. – Minęło trochę czasu, odkąd Lamb przetrwał tak długą rozmowę bez przeklinania. Kulawe konie byłyby zszokowane. Z wyjątkiem nowicjuszy, którzy sądziliby, że to test. – Jednak bez względu na to, gdzie był problem, przywieziono tu autobusami ludzi z Reading. Ponieważ nie kursowały pociągi.
Łasica ściągnął brwi, ale widział już koniec tego wątku przesłuchania, więc na ostatniej prostej przyśpieszył.
– Tak jest, proszę pana. Zastępcza komunikacja autobusowa.
– Skąd wyjechała?
– W tym konkretnym przypadku, proszę pana, sądzę, że wyjechała z Reading.
Oczywiście, że tak. Jackson Lamb westchnął i sięgnął po papierosy.
– Proszę pana, tutaj nie wolno palić.
Lamb włożył papierosa za ucho.
– Kiedy odjeżdża następny pociąg do Reading?
– Za pięć minut, proszę pana.
Lamb wyburczał słowa podziękowania i skierował się w stronę barierek.
– Proszę pana?
Odwrócił się. Ze wzrokiem utkwionym w klapie marynarki Lamba łasica wykonał szeleszczący gest, pocierając palcem o kciuk.
– Co?
– Sądziłem, że da mi pan…
– Tip?
– Tak.
– Okej. Mam coś dobrego. – Lamb postukał palcem w swój nos. – Jeśli chcesz złożyć zażalenie, na plakacie jest numer infolinii.
Po czym udał się na peron i zaczekał na pociąg.
Tymczasem przy Aldersgate Street dwójka nowych kulawych koni w biurze na pierwszym piętrze taksowała się nawzajem. Zaczęli miesiąc wcześniej w ciągu dwóch tygodni; oboje wydaleni z Regent’s Park, serca i moralnego fundamentu tajnych służb. Slough House, choć oficjalnie się tak nie nazywał – nie miał oficjalnej nazwy – był otwarcie uznawany za śmietnisko: wygnanie tutaj było na ogół tymczasowe, ponieważ zesłańcy przeważnie szybko odchodzili. Taki był zresztą cel przeniesienia ich tutaj: zapalenie im nad głową znaku z napisem „wyjście”. Kulawe konie, tak ich nazywano. Slough House – slow horse. Gra słów oparta na żarcie, którego źródło właściwie już zapomniano.
Tych dwoje – teraz już z nazwiskami, nazywali się kolejno: Marcus Longridge i Shirley Dander – znało się z widzenia w poprzednich wcielaniach, jednak w Regent’s Park wydziały prowadzono silną ręką, a ci z Operacji i Łączności należeli do różnych gatunków i obracali się w różnych kręgach. Więc teraz, jak to nowicjusze, byli podejrzliwi zarówno wobec siebie nawzajem, jak i względem bywalców Slough House o bardziej ugruntowanej pozycji. Mimo to: świat tajnych służb był stosunkowo mały, a plotki często zdołały okrążyć go dwukrotnie, nim opadł pył po wybuchu. Tak więc Marcus Longridge (po czterdziestce, czarny, urodzony w południowym Londynie, rodzice pochodzący z Karaibów) wiedział, co wypchnęło Shirley Dander z Łączności w Regent’s Park, a Dander, która miała dwadzieścia kilka lat i nieco śródziemnomorski wygląd (szkocka prababka, pobliski obóz jeniecki, a w nim internowany Włoch na dziennej przepustce), słyszała, jak szeptano o sesjach terapeutycznych Longridge’a spowodowanych jego wybuchem, ale żadne z nich nie rozmawiało na ten temat z drugim. W ogóle mało ze sobą rozmawiali. Ich dni wypełnione były drobiazgami współdzielenia biura i stopniowym traceniem nadziei.
To Marcus wykonał pierwszy ruch i zrobił to za pomocą jednego słowa: „No”.
Był późny poranek. Pogoda w Londynie miała atak schizofrenii: raz wychodziło słońce, podkreślając brud na szybach, a potem nagła ulewa, która niewiele zdziałała w kwestii ich umycia.
– No i co?
– No i jesteśmy tutaj.
Shirley Dander czekała, aż jej komputer się zresetuje. Znowu. Miała uruchomiony program do rozpoznawania twarzy – porównywała migawki uchwycone przez monitoring na uroczystościach z okazji wycofania wojsk z portretami pamięciowymi podejrzanych dżihadystów; to znaczy dżihadystów, których istnienie podejrzewano; dżihadystów, którzy mieli kryptonimy i tak dalej, ale przecież ich istnienie mogło zostać wywołane domysłami niekompetentnych pracowników tajnych służb. Choć programu nie aktualizowano od dwóch lat i tak był bardziej na czasie niż komputer Dander, który miał za złe, że wymagano od niego wykonania określonych zadań, i tego ranka dał temu wyraz już trzykrotnie.
Nie podnosząc wzroku, odpowiedziała:
– Próbujesz mnie podrywać?
– Nie ośmieliłbym się.
– Bo to nie byłoby mądre.
– Słyszałem.
– To w porządku.
Na tym się skończyło na niespełna minutę. Shirley niemal czuła tykanie swojego zegarka; czuła przez blat biurka, jak jej komputer walczy o powrót do życia. Na dole słychać było dwie pary stóp. Harper i Guy. Zastanawiała się, dokąd się wybierali.
– No to zakładając, że to nie podryw: czy możemy porozmawiać?
– O czym?
– O czymkolwiek.
Wlepiła w niego wzrok.
Marcus Longridge wzruszył ramionami.
– Czy ci się to podoba, czy nie, dzielimy biuro. Byłoby fajnie, gdybyśmy mówili sobie coś więcej niż: „Zamknij drzwi”.
– Nigdy nie kazałam ci zamykać drzwi.
– Albo coś w tym stylu.
– Właściwie to wolę, gdy są otwarte. Pokój mniej kojarzy mi się z celą.
– Fajnie – powiedział Marcus. – Widzisz, rozpoczęliśmy dyskusję. Długo siedziałaś w więzieniu?
– Nie jestem w nastroju, okej?
Wzruszył ramionami.
– Okej. Ale zostało jeszcze ponad sześć godzin pracy. I dwadzieścia lat do emerytury. Możemy spędzić ten czas w ciszy, jeśli tak wolisz, ale jedno z nas zwariuje, a drugie oszaleje. – Odwrócił się z powrotem do komputera.
Na dole tylne drzwi zamknięto z hukiem. Monitor Shirley wrócił do życia z błękitnym blaskiem, zastanowił się i znów wyłączył. Po tym, jak podjęto próbę rozmowy, jej brak był głośny niczym alarm pożarowy. Zegarek na jej nadgarstku tykał miarowo. Nie mogła nic z tym zrobić; trzeba było powiedzieć to głośno.
– Mów za siebie.
– W jakiej sprawie? – zapytał.
– Dwudziestu lat do emerytury.
– Jasne.
– W moim przypadku to raczej czterdzieści.
Marcus skinął głową. Jego mina na to nie wskazywała, ale poczuł triumf.
Wiedział, kiedy coś się zaczyna.
W Reading Jackson Lamb namierzył kierownika dworca autobusowego, na którego potrzeby przyjął czepialski, profesorski ton. Nietrudno było uwierzyć, że Lamb pracował na uczelni – ramiona oprószone łupieżem; zielony sweter z dekoltem w szpic poplamiony jedzeniem na wynos, które nie trafiło do ust; wystrzępione mankiety koszuli wystające z rękawów płaszcza. Miał nadwagę, prawdopodobnie od przesiadywania w bibliotekach, a rzadkie włosy w odcieniu brudnego blondu zaczesywał do tyłu. Zarost na policzkach świadczył o lenistwie – o tym, że nie był na czasie. Mówiono, że przypomina Timothy’ego Spalla, tyle że z brzydszymi zębami.
Kierownik dworca skierował Jacksona Lamba do firmy, która odpowiadała za autobusy zastępcze, i dziesięć minut później Lamb był znów czepliwym profesorem; tym razem z żałobą w tle.
– Mój brat – powiedział.
– Ojej. Ojej. Tak mi przykro. – W odpowiedzi na to Lamb machnął ręką. – Nie, to straszne. Naprawdę bardzo mi przykro.
– Nie rozmawialiśmy ze sobą od lat.
– Cóż, to jeszcze gorzej, nieprawdaż?
Lamb, który nie miał zdania w tej kwestii, zgodził się.
– Tak. Tak.
Oczy zaszły mu łzami, gdy wyobraził sobie zmyślony epizod z dzieciństwa, w którym dwaj bracia cieszą się chwilą absolutnej braterskiej lojalności, nie przeczuwając, że następne lata ich rozdzielą; że jako dojrzali mężczyźni nie będą ze sobą rozmawiać; że życie jednego z nich zakończy się w autobusie w ciemnym Oxfordshire, gdzie umrze na…
– Zawał serca, nieprawdaż?
Lamb nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa, więc tylko skinął głową.
Kierownik dworca autobusowego ze smutkiem pokręcił głową. Problem dla firmy. I niezbyt dobra reklama, gdy pasażer umiera w pojeździe; z drugiej jednak strony odpowiedzialność za tę śmierć nie spoczywa na firmie. Poza tym zmarły nie miał przy sobie ważnego biletu.
– Tak się zastanawiałem…
– Tak?
– W którym autobusie się to stało? Jest tutaj?
W zajezdni stały cztery autobusy; kolejne dwa pod wiatą, i tak się zdarzyło, że kierownik dworca dokładnie wiedział, który z nich przypadkowo odegrał podwójną rolę i był także karawanem. Stał mniej niż dziesięć metrów od nich.
– Chciałbym tylko posiedzieć tam przez chwilę – rzekł Lamb. – Na jego miejscu. Rozumie pan?
– Nie jestem pewien, co…
– Nie chodzi o to, że tak naprawdę wierzę w koncepcję siły życiowej – wyjaśnił Lamb z drżeniem w głosie. – Ale nie jestem pewien, że w nią nie wierzę, rozumie mnie pan?
– Oczywiście. Oczywiście.
– Gdybym więc na chwilę mógł usiąść w miejscu, w którym on… odszedł, być może… – Nie był w stanie mówić dalej, więc odwrócił wzrok w kierunku ceglanego muru okalającego zajezdnię i ponad budynek biurowy naprzeciwko. Para bernikli kanadyjskich leciała w stronę rzeki; ich płaczliwe krzyki podkreślały smutek Lamba.
Albo tak się przynajmniej wydawało kierownikowi dworca.
– Ten – powiedział. – To ten autobus.
Lamb przerwał skanowanie nieba i zareagował wyraźną niewinną wdzięcznością.
Shirley Dander bezmyślnie postukała w niechętny do współpracy monitor ołówkiem, po czym go odłożyła. Gdy uderzył w biurko, Shirley wydała dźwięk przypominający pyknięcie.
– …co?
– Co miałeś na myśli, mówiąc, że byś się nie odważył? – spytała.
– Nie nadążam.
– Gdy spytałam cię, czy mnie podrywasz. Powiedziałeś, że byś się nie odważył.
– Słyszałem tę historię – odpowiedział Marcus Longridge.
Tyle wiem, pomyślała. Wszyscy ją słyszeli. Shirley Dander miała sto pięćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, brązowe oczy, oliwkową skórę i pełne usta, które nieczęsto rozciągały się w uśmiechu. Szeroka w ramionach, szeroka w biodrach, lubiła ubierać się na czarno: czarne dżinsy, czarne bluzki, czarne sportowe buty. Pewnego razu podczas przesłuchania zasugerowano, że jest równie seksowna co słupek drogowy, a komentarz ten wygłosił człowiek, który znany był ze swojej seksualnej nieporadności. W dniu, w którym zesłano ją do Slough House, ogoliła głowę i co tydzień odświeżała tę fryzurę.
Bez wątpienia była źródłem obsesji: konkretnie u Czwartego Biurka z działu Łączności w Regent’s Park – facet przykleił się do niej z taką gorliwością, że nie zwrócił uwagi na to, że Shirley pozostaje w związku. Nabrał zwyczaju zostawiania jej liścików na biurku i dzwonienia o różnych porach do mieszkania jej kochanka. Biorąc pod uwagę jego zawód, nie miał problemu z robieniem tego w taki sposób, by nie dało się go namierzyć. Biorąc pod uwagę jej zawód, nie miała problemu z namierzeniem go.
Oczywiście istniały procedury na taką okoliczność; procedura składania skarg, która wymagała szczegółowego opisania „nieodpowiednich zachowań” i udowodnienia „obraźliwych postaw”; wytyczne, które nie miały większego znaczenia w przypadku pracowników wysyłanych na przynajmniej ośmiotygodniowy trening bojowy w ramach stażu. Po nocy, w trakcie której dzwonił do niej sześć razy, podszedł do Shirley w stołówce i zapytał, czy dobrze spała, a ona posłała go na ziemię jednym mocnym ciosem.
Być może uszłoby to jej na sucho, gdyby zaraz nie postawiła go na nogi, po czym posłała na ziemię drugim ciosem.
„Problemy” – brzmiał werdykt działu HR. Oczywiste było, że Shirley Dander miała problemy.
Przez jej myśli przebił się głos Marcusa:
– Wszyscy o tym słyszeli. Ktoś powiedział mi, że aż podskoczył.
– Tylko za pierwszym razem.
– Miałaś szczęście, że cię nie wypieprzyli.
– Tak sądzisz?
– Racja. Ale załatwić to w biurze? Goście wylatywali za mniejsze przewinienia.
– Goście być może tak – odparła. – Ale zwolnienie dziewczyny za przywalenie zbokowi, który ją nękał, jest żenujące. Zwłaszcza jeśli ta „dziewczyna” chce wnieść oskarżenie. – Cudzysłów przy słowie „dziewczyna” nie byłby lepiej słyszalny, nawet gdyby powiedziała: „Cytuję”. – Poza tym miałam przewagę.
– Jaką przewagę?
Odepchnęła się od biurka dwiema stopami, nogi krzesła zatrzeszczały na podłodze.
– O co ci chodzi?
– O nic.
– Bo wydajesz się strasznie ciekawski jak na kogoś, kto tylko chce pogadać.
– No cóż – powiedział. – Jak chcesz rozmawiać, jeśli nie jesteś ciekawa?
Przyjrzała mu się. Nie wyglądał źle jak na swój wiek: miał opadającą lewą powiekę, która nadawała mu czujny wygląd, jakby bezustannie mierzył wzrokiem świat. Włosy Marcusa były dłuższe niż jej, ale nieznacznie; miał starannie przystrzyżoną brodę i wąsa; przywiązywał wagę do stroju. Dziś oznaczało to wyprasowane dżinsy, białą koszulę bez kołnierzyka i szarą marynarkę; czarno-fioletowy szal marki Nicole Farhi wisiał na wieszaku. Dostrzegła to wszystko nie dlatego, że ją obchodził, ale dlatego, że wszystko było informacją. Nie nosił obrączki, ale to nic nie znaczyło. Poza tym wszyscy byli albo rozwiedzeni, albo nieszczęśliwi.
– Okej – odpowiedziała. – Ale jeśli coś kombinujesz, prawdopodobnie dowiesz się z pierwszej ręki, jak mocno potrafię walnąć.
Uniósł ręce na znak nie do końca udawanego poddania.
– Ej, ja tu tylko próbuję nawiązać kontakty zawodowe. Wiesz. W końcu jesteśmy tu nowi.
– Ale pozostali nie trzymają się razem. Może z wyjątkiem Harpera i Guy.
– Nie muszą – powiedział Marcus. – Mają prawo stałego pobytu. – Jego palce szybko zatańczyły na klawiaturze, którą zaraz odepchnął i ustawił krzesło bokiem. – Co o nich myślisz?
– Jako o grupie?
– Albo o każdym po kolei. To nie musi być wykład. Od kogo zaczniemy? – zapytał Marcus Longridge. – Zaczniemy od Lamba.
Jackson Lamb usiadł na tylnym siedzeniu autobusu, na którym umarł mężczyzna, i wyglądał na popękany betonowy podjazd i drewnianą bramę, za którą położone było centrum Reading. Jako że Lamb od dawna mieszkał w Londynie, nie był w stanie kontemplować tego widoku bez wzdrygnięcia się.
Jednak w tym momencie skupiał się na odgrywaniu roli polegającej na siedzeniu w ciszy i wspominaniu mężczyzny, którego nazwał swoim bratem, a który w rzeczywistości nazywał się Dickie Bow*: było to nazwisko zbyt głupkowate jak na kryptonim, ale zbyt urocze, by było prawdziwe. Dickie i Lamb przebywali w Berlinie w tym samym okresie, ale po takim czasie Lamb miał problem z przypomnieniem sobie twarzy Dickiego. Wizerunek, jaki mu się jawił, był podłużny i szpiczasty jak u szczura, ale tym właśnie był Dickie Bow: ulicznym szczurem; doświadczonym w przedostawaniu się przez dziury, które były na niego za małe. To była kluczowa umiejętność dla jego przetrwania. Ostatecznie jednak chyba mu nie pomogła.
(„Atak serca” – głosił raport z sekcji zwłok. Nie było to szczególnie zaskakujące w przypadku mężczyzny, który tyle pił, tyle palił i jadł tyle smażonych potraw co Dickie Bow. Lamb czuł się niekomfortowo podczas lektury, bo jego nawyki można było opisać tymi samymi słowami).
Lamb wyciągnął dłoń i przesunął palcem wzdłuż oparcia siedzenia znajdującego się przed nim. Jego powierzchnia była na ogół gładka; jeden z całą pewnością stary ślad po przypaleniu; słabo widoczne szlaczki w rogu sugerowały raczej przypadkowe skrobanie niż wydrapywanie wiadomości przez umierającego… Minęły lata, odkąd Bow pracował dla tajnych służb, ale nawet wówczas był jednym z członków tej wielkiej armii, której nigdy nie dopuszczono zbyt głęboko. Popularna mądrość głosiła, że takim szczurom zawsze można było ufać, ponieważ jeśli któryś z nich wziął kasę od tych drugich, następnego dnia pukał do drzwi i oczekiwał, że odpalisz mu taką samą kwotę.
Nie istniał żaden kod braterstwa. Jeśli Dickie Bow zmarłby we własnym łóżku, Lamb przeszedłby pięć stadiów bez mrugnięcia okiem: wyparcie, złość, negocjacje, obojętność, śniadanie. Jednak Bow zmarł na tylnym siedzeniu autobusu w trasie, bez biletu w kieszeni. Pomijając alkohol, fajki i smażeninę, premier nie mógł wyjaśnić, dlaczego Bow był w terenie, gdy powinien być na swojej zmianie w sklepie erotycznym w Soho.
Wstając, Lamb przesunął dłonią wzdłuż górnej półki, ale nic nie znalazł. Nawet gdyby mu się udało, nie byłoby to coś, co zostawił Dickie Bow, bo od jego śmierci minęło już sześć dni. Lamb usiadł ponownie i przyglądał się gumowej uszczelce przy podstawie okna, szukając zadrapań – było to może absurdalne, ale moskiewskie zasady oznaczały, że zakładasz, iż twoje wiadomości zostały odczytane. Gdy trzeba było zostawić wiadomość, zostawiałeś ją w inny sposób. Choć w tym przypadku paznokieć wbity w gumową uszczelkę nie był jedną z nich.
Z przodu autobusu rozległo się niepewne, uprzejme kasłanie.
– Ja, och…
Lamb spojrzał na niego z rozpaczą.
– Nie chciałbym pana poganiać. Ale czy potrzebuje pan jeszcze dużo czasu?
– Minutę – odpowiedział Lamb.
W zasadzie nie potrzebował nawet tyle. Nawet gdy mówił, przesuwał dłoń wzdłuż oparcia siedzenia, wciskał ją między dwie poduszki, gdzie natrafił na grudkę starej gumy do żucia, stwardniałej do postaci narośli na tkaninie; resztki pokruszonego herbatnika; spinacz; monetę zbyt drobną, by warto ją było wkładać do kieszeni; i krawędź czegoś twardszego, co wymknęło mu się z ręki, musiał więc zagłębić się bardziej, a mankiet jego płaszcza podjeżdżał do góry, gdy wpychał rękę. I znów to znalazł. Zacisnął dłoń na gładkiej plastikowej obudowie. Wyciągając skarb, Lamb zadrapał sobie nadgarstek na tyle mocno, by pociekła krew, ale wcale tego nie zauważył. Całą uwagę skupił na nagrodzie: starym, dużym, tanim telefonie komórkowym.
– Lamb, no cóż. Lamb jest dokładnie taki, jak się wydaje.
– Czyli?
– Tłusty dupek.
– Z długą historią.
– Stary, tłusty dupek. Najgorszy typ. Siedzi na górze i sra na nas wszystkich. Jakby przyjemność sprawiało mu zarządzanie wydziałem składającym się z…
– Nieudaczników.
– Nazywasz mnie nieudacznikiem?
– Oboje nimi jesteśmy, nieprawdaż?
Praca odeszła na drugi plan. Marcus Longridge, który właśnie nazwał Shirley Dander nieudacznikiem, uśmiechnął się do niej szeroko. Zawahała się, oceniając, w co się pakuje. Nikomu nie ufaj, postanowiła, gdy po raz pierwszy przekroczyła próg tego biura. Fryzura na jeża była częścią tego postanowienia. Nikomu nie ufaj. I oto była bliska otwarcia się przed Marcusem tylko dlatego, że to z nim dzieliła biuro. I dlaczego on się uśmiechał? Czy wydawało mu się, że jest przyjacielski? Oddychaj głęboko, powiedziała do siebie – ale w głowie. Niech tego nie widzi.
To było clou Łączności: dowiedz się, ile możesz, ale nie daj nic od siebie.
– Przysięgli jeszcze nie zadecydowali – powiedziała. – Co o nim myślisz? Tak naprawdę?
– No cóż, dostał własny wydział.
– Też mi wydział. To bardziej instytucja charytatywna. – Uderzyła dłonią swój komputer. – Na przykład to powinno znaleźć się w muzeum. Mamy łapać przestępców za pomocą takiego gówna? Mielibyśmy szanse, gdybyśmy przeprowadzali ankiety na Oxford Street. Przepraszam, proszę pana, czy jest pan terrorystą?
– Proszę pana albo proszę pani – poprawił ją Marcus. Po czym dodał: – Nikt nie oczekuje od nas, że będziemy łapali przestępców; mamy się tu nudzić, a potem przejść do firmy ochroniarskiej. Sprawa jednak wygląda tak, że bez względu na to, dlaczego my tu jesteśmy, Lamb nie ponosi kary. A jeśli tak jest, to kara mu się podoba.
– To co chcesz powiedzieć?
 – Że on wie, gdzie pogrzebano niektóre ciała. Pewnie sam kilka pochował – odpowiedział.
– Czy to metafora?
– Byłem kiepski z angielskiego. Metafora nic dla mnie nie znaczy.
– Czyli uważasz, że jest do czegoś przydatny?
– No cóż, ma nadwagę, pije, pali i wątpię, by ćwiczył coś innego niż podnoszenie słuchawki i zamawianie curry. Ale tak, skoro o tym mówisz, to owszem, uważam, że jest przydatny.
– Może kiedyś był – odpowiedziała Shirley. – Ale nie ma sensu być przydatnym, jeśli jesteś zbyt powolny, by robić to dobrze.
Jednak Marcus miał inne zdanie. Bycie przydatnym było stanem umysłu. Lamb mógł zmęczyć cię samym staniem obok ciebie, a ty nie zdałbyś sobie sprawy, że stanowi zagrożenie, do momentu jego odejścia, gdy zacząłbyś się zastanawiać, kto zgasił światło. To tylko opinia Marcusa, oczywiście. Zdarzało się, że się mylił.
– Przypuszczam – powiedział – że jeśli zostaniemy tu wystarczająco długo, może się tego dowiemy.
Wychodząc z autobusu, Lamb potarł oko palcem, dzięki czemu wyglądał, jakby był pogrążony w żałobie, a w każdym razie, jakby coś mu się stało w oko. Kierownik dworca czuł się niezręcznie, nieswojo w obliczu smutku obcego człowieka, w przeciwnym razie zauważyłby, że Lamb wciskał rękę w oparcie fotela, i zastanowiłby się, czy poruszyć ten temat.
Aby zapobiec próbie rozmowy na ten temat, Lamb zapytał:
– Czy kierowca jest w pobliżu?
– Co, ten, który prowadził autobus, gdy…?
Gdy mój brat się przekręcił, tak. Ale Lamb tylko pokiwał głową i ponownie potarł oko.
Kierowca nie za bardzo miał ochotę rozmawiać z Lambem o niechętnym do współpracy pasażerze; dobrzy pasażerowie to tacy, którzy odchodzą po skończonym kursie i którzy się niczym nie wyróżniają. Gdy jednak kierownik dworca po raz ostatni przeprosił i udał się do swojego biura, a Lamb po raz drugi tego ranka pokazał, że posiada banknot dwudziestofuntowy, kierowcy rozwiązał się język.
– Cóż mogę powiedzieć? Przykro mi z powodu pańskiej straty.
Choć wydawał się całkiem zadowolony z możliwości zarobku.
– Czy z kimś rozmawiał? Zauważył pan? – spytał Lamb.
– Mamy głównie patrzeć na drogę.
– Zanim ruszyliście.
– Cóż mogę powiedzieć? – powtórzył kierowca. – Panie, to był pieprzony cyrk. Parę tysięcy ludzi zdanych na siebie, staraliśmy się ich przewieźć. Więc nie, nie zauważyłem, przykro mi. Był po prostu kolejnym klientem, póki… – Zdając sobie sprawę, że zabrnął w rozmowie w ślepą uliczkę, zakończył: – No wie pan…
– Póki nie dojechał pan do Oxfordu ze sztywniakiem na tylnym siedzeniu – podpowiedział usłużnie Lamb.
– Na pewno umarł spokojną śmiercią – odparł kierowca. – Prawie nie przekraczałem limitu prędkości.
Lamb odwrócił się i spojrzał na autobus. Firmowe malowanie w kolorach czerwieni i niebieskiego, dolna połowa pojazdu była ochlapana błotem. Zwyczajny autobus, do którego wsiadł Dickie Bow i z którego nigdy nie wysiadł.
– Czy podczas tego kursu zdarzyło się coś niezwykłego? – zapytał. Kierowca wlepił w niego wzrok. – Poza nieboszczykiem.
– Przykro mi. Po prostu, wie pan: zabrać ich z dworca, wysadzić w Oxfordzie. Nie pierwszy raz to robiłem.
– A co się stało, gdy pan tam dojechał? W Oxfordzie?
– Większość szybko się zmyła. Czekał już na nich pociąg, którym mieli przejechać resztę trasy. Wówczas mieli już godzinę opóźnienia. I lało. Więc nie kręcili się w pobliżu.
– Ale ktoś odkrył ciało. – Kierowca spojrzał na niego dziwnie i Lamb domyślił się, z jakiego powodu. – Richarda. – W końcu byli braćmi, nieprawdaż? – Dickiego. Ktoś zdał sobie sprawę, że on nie żyje.
– Z tyłu autobusu było sporo ludzi, ale zdążyli już sobie pójść. Jeden z nich, lekarz, został, ale pozostali wyszli, chcąc zdążyć na pociąg. – Zamilkł. – Wyglądał dość pogodnie, tak myślę. Pański brat.
– W taki sposób chciałby odejść – zapewnił go Lamb. – Lubił autobusy. I co pan wtedy zrobił, zadzwonił po karetkę?
– Nikt nie mógł już mu pomóc, ale tak. Utknąłem tu na resztę wieczoru. Bez obrazy. Musiałem złożyć zeznania, ale o tym pan wie, prawda? Skoro jest pan jego bratem.
– Dokładnie – powiedział Lamb. – Bo jestem jego bratem. Coś jeszcze się wydarzyło?
– Panie, dzień jak co dzień. Po tym, jak go, no wie pan, zabrali, posprzątałem w autobusie i w ogóle, wróciłem tutaj.
– Sprzątał pan w autobusie?
– Nie żebym go czyścił czy coś. Po prostu sprawdziłem, czy na siedzeniach nic nie zostało, rozumiesz pan? Portfel i takie tam.
– I znalazł pan coś?
– Nie, tego wieczoru nie. Ach tak, tylko kapelusz.
– Kapelusz?
– Na półce nad siedzeniami. Niedaleko miejsca pańskiego brata.
– Co to był za kapelusz?
– Czarny.
– Czarny, ale jaki? Melonik? Fedora? Jaki?
Kierowca wzruszył ramionami.
– Zwykły kapelusz. Z rondem, no wie pan.
– A gdzie jest teraz?
– W biurze rzeczy znalezionych. Chyba że ktoś go odebrał. To był zwykły kapelusz. Ludzie ciągle zostawiają kapelusze w autobusach.
Nie, nie zostawiają, gdy leje, uznał Lamb.
Po chwili zastanowienia uświadomił sobie, że to nieprawda. Kiedy padało, więcej osób nosiło kapelusze, więc więcej osób zostawiało je w autobusach. To logiczne. Kwestia statystyki.
Ale ze statystyką jest taka sprawa, argumentował dalej Lamb, że jak facet idzie na spacer z psem, to średnio mają po trzy nogi.
 – A gdzie jest biuro rzeczy znalezionych? – Wskazał ręką na bliżej nieokreśloną część budynku dworca. – Tam?
– Nie, kolego. W Oxfordzie, co nie?
No tak, kurwa, oczywiście, pomyślał Lamb.
– A co z Ho?
– Ho jest gamoniem.
 – Wiadomość z ostatniej chwili? Wszyscy goście, którzy znają się na internecie, są gamoniami.
– Jego gamoniowatość sięga głębiej. Wiesz, jakie były jego pierwsze słowa skierowane do mnie?
– Jakie?
– Pierwsze słowa, rozumiesz? Wiesz, ja nawet jeszcze nie zdjąłem płaszcza – rozkręcał się Marcus. – To mój pierwszy dzień tutaj, myślę, że zostałem zesłany do szpiegowskiego odpowiednika Wyspy Diabelskiej, i zastanawiam się, co się zaraz wydarzy, a Ho bierze swój kubek do kawy, jest na nim zdjęcie Clinta Eastwooda, i mówi: „To mój kubek, jasne? I nie lubię, gdy ktoś używa mojego kubka”.
Shirley powiedziała:
– Okej, to kiepsko.
– Jest bardziej niż upierdliwy. Mogę się założyć, że zaznacza, która skarpetka jest lewa, a która prawa.
– A co z Guy?
– Sypia z Harperem.
– Harper?
– Sypia z Guy.
– Nie twierdzę, że nie masz racji, ale to w zasadzie nie jest opis postaci.
Wzruszył ramionami.
– Sypiają ze sobą od niedawna, więc w tej chwili to ich jedyna cecha charakterystyczna.
– To na pewno oni wychodzili wcześniej – stwierdziła Shirley. – Zastanawiam się, dokąd poszli.

* Dicky bow – z ang. slang. mucha (element garderoby) (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

 
Wesprzyj nas