Przerażająca wizja świata bez wody. San Bernardino w Kalifornii dotyka susza w samym środku wyjątkowo upalnego lata…


SuszaBrak wody stał się faktem. Władze wprowadzają grafik, według którego poszczególne dzielnice mają być pozbawione wody na okres czterdziestu ośmiu godzin. To jednak jest mrzonka. Wody nie będzie wcale, a przynajmniej dopóki wrócą deszcze.

Skorumpowani politycy cynicznie wykorzystują sytuację dla własnych celów i odcinają wodę najuboższym dzielnicom, w których mieszkają podopieczni Martina Makepeace’a (byłego żołnierza marines, a obecnie pracownika opieki społecznej).

W mieście wybuchają zamieszki, których policja nie jest w stanie opanować. Na dodatek córka Martina jest bardzo chora, a jego syn zostaje niesłusznie aresztowany za gwałt i zabójstwo.

Martin nie ma wyboru i musi uciec się do drastycznych środków, żeby ratować swoją rodzinę.

Graham Masterton urodził się w 1946 roku w Edynburgu. Pracował jako reporter i redaktor w czasopismach „Mayfair” i „Penthouse”. W roku 1976 debiutował horrorem Manitou, który stał się światowym bestsellerem. Od tego czasu napisał ponad 100 książek, które przełożono na 18 języków i wydano w 27 milionach egzemplarzy. Jego powieści otrzymały wiele międzynarodowych nagród, m.in. Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i Srebrny Medal West Coast Review. Oprócz horrorów Masterton pisze thrillery, powieści historyczne i romanse. Od lat zajmuje się również seksuologią.

Graham Masterton
Susza
Przekład: Wiesław Marcysiak
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 13 lipca 2021
 
 

Susza


1
Gdy tylko Mar­tin zapar­ko­wał przy kra­węż­niku, usły­szał wrzask dobie­ga­jący z wnę­trza domu. Chwy­cił pękatą teczkę z notat­kami ze sprawy i bły­ska­wicz­nie wysko­czył z brą­zo­wego kabrio­letu Eldo­rado, prze­rzu­ca­jąc nogi nad drzwiami. Kiedy sta­nął na chod­niku, mro­żona szyba we fron­to­wych drzwiach pękła nagle niczym od strzału z pisto­letu. Dostrzegł kobietę w ciem­no­czer­wo­nej sukience, którą praw­do­po­dob­nie ktoś pchnął na drzwi od strony kory­ta­rza.
– Ty kurwo! – roz­legł się ochry­pły męski krzyk. – Dwa tygo­dnie mnie nie ma, a ty co robisz? Dwa tygo­dnie! Nie możesz pocze­kać na mnie dwa tygo­dnie?
Kobieta została pchnięta na drzwi po raz drugi, tym razem tak mocno, że duży trój­kątny odła­mek szyby upadł na ganek. Mar­tin rzu­cił teczkę z powro­tem na sie­dze­nie pasa­żera i szybko pod­szedł do domu chod­ni­kiem.
– Ty kurwo! Ty pisona! Ty jedno wiel­kie gówno! Zabiję cię!
Mar­tin zbli­żył się do drzwi, potłu­czone szkło chrzę­ściło mu pod butami. Przez otwór po szy­bie widział kobietę sie­dzącą na wycie­raczce ple­cami do niego; szlo­chała, krę­cone włosy opa­dały jej na ramiona. Nie­ogo­lony Laty­nos w brud­nym T-shir­cie stał przed nią, zaci­ska­jąc dło­nie w pię­ści, i zezo­wał z wście­kło­ścią.
– Jesus! – Mar­tin krzyk­nął do niego. – Cof­nij się, zanim zro­bisz coś, czego będziesz żało­wał! Zostaw ją!
Męż­czy­zna nie zwró­cił na niego uwagi. Chwy­cił kobietę za sukienkę, dźwi­gnął na nogi, a potem ude­rzył dwu­krot­nie pię­ścią w twarz. Mar­tin usły­szał, jak pękają jej kości w nosie; na ścianę try­snęła krew, two­rząc spi­rale i zawi­jasy.
– Jesus, zostaw ją!
Lecz Jesus szar­pał kobietą, trzy­ma­jąc ją za ubra­nie. Była na wpół przy­tomna, a ręce zwi­sały jej bez­wład­nie, jakby gibko tań­czyła salsę.
– Spier­da­laj! – rzu­cił Jesus. – To moja sprawa, opieka spo­łeczna nie ma tu nic do gada­nia! Dalej, spier­da­laj! Vete a la verga!
Mar­tin cof­nął się o krok, a potem kop­nął drzwi tak mocno, że pękło w nich wzmoc­nie­nie. Kop­nął po raz kolejny i zamek ustą­pił, a drzwi otwo­rzyły się na oścież, buja­jąc się na zawia­sach. Jesus puścił kobietę, która bez­wład­nie osu­nęła się na pod­łogę, a sam wyco­fał się do kuchni, uno­sząc obie ręce, aby ode­przeć Mar­tina.
– Nie doty­kaj mnie! Ostrze­gam! Kurwa, nie waż się mnie tknąć! Ty… pra­cu­jesz dla opieki spo­łecz­nej… nie możesz mnie dotknąć! Takie jest prawo!
Mar­tin bez waha­nia obszedł kobietę i zmie­rzał w stronę męż­czy­zny. Jesus wyco­fał się do kuchni i ner­wowo pró­bo­wał zatrza­snąć Mar­tinowi przed nosem drzwi, ale się spóź­nił. Mar­tin naparł na nie bar­kiem, Jesus stra­cił rów­no­wagę i zato­czył się na lami­no­wany stół zawa­lony brud­nymi tale­rzami i pustymi butel­kami po piwie, które z hukiem roz­trza­skały się na pod­ło­dze.
– Nie waż się mnie tknąć! – Jesus był tak prze­ra­żony, że jego głos prze­szedł w wyso­kie wycie podobne do pisku psa duszą­cego się na za cia­snej smy­czy. – Dotknij mnie, a przy­się­gam na Boga, że wywalą cię z tej two­jej pier­do­lo­nej pracy! Już ja się o to posta­ram!
– Och, tak? – odparł Mar­tin. – A jak masz zamiar to zro­bić, skoro będziesz sie­dział w pier­dlu pod zarzu­tem napa­ści?
– Nie doty­kaj mnie! Nie doty­kaj! – darł się Jesus.
Wyco­fał się pod sam zlew kuchenny, ale Mar­tin odwró­cił go, chwy­cił za nad­gar­stek i po chwili obie ręce wykrę­cił mu do tyłu, zgi­na­jąc w łok­ciach na ple­cach aż pod łopatki. Jesus cuch­nął piwem, potem i sple­śnia­łymi papie­ro­sami, a włosy na ramio­nach miał tak naje­żone, że Mar­tinowi zda­wało się, że trzyma wiel­kiego psa, a nie czło­wieka. Mimo postury Jesus spra­wiał wra­że­nie sła­bego.
– Nie możesz! – zapro­te­sto­wał. – Nie możesz mi tego robić! Pra­cu­jesz dla okręgu! Znam swoje prawa! Mam swoje prawa!
– A pew­nie, że masz. Po pierw­sze, masz prawo mil­czeć, ty sady­styczna kana­lio. W zasa­dzie to sam się przy tym upie­ram.
Jakby dla pod­kre­śle­nia swo­ich słów, pod­cią­gnął ręce Jesusa jesz­cze wyżej mię­dzy łopatki. Laty­nos zaskom­lał z bólu jak dziew­czynka.
Mar­tin wypchnął go z kuchni na kory­tarz, nie­omal uno­sząc w powie­trze. Po lewej stro­nie znaj­do­wały się brudne, kie­dyś kre­mowe drzwi z nakle­joną wybla­kłą kal­ko­ma­nią – czer­woną różą. Obró­cił się do nich ple­cami i otwo­rzył je kop­nia­kiem, a potem wepchnął Jesusa do środka. Wszyst­kie domy po tej stro­nie East Julia Street były iden­tyczne i Mar­tin wie­dział, że to toa­leta.
– Co robisz? – krzyk­nął na niego Jesus. – Co, kurwa, robisz, zbo­czeńcu?
Ubi­ka­cja była mała i wąska, okienko zasła­niała bla­do­nie­bie­ska żalu­zja, któ­rej naj­wy­raź­niej nie odku­rzano od zain­sta­lo­wa­nia. Na para­pe­cie stała wyschnięta roślinka, a roz­bite lustro nad umy­walką wyglą­dało jak kalej­do­skop. Po pod­ło­dze walały się cuch­nące teni­sówki i zardze­wiałe wrotki, a na rezer­wu­arze stała pełna petów popiel­niczka. Muszla był obrzy­dli­wie brudna, pozna­czona struż­kami w pięć­dzie­się­ciu odcie­niach ciem­nego brązu, a zabar­wiona na żółto woda cuch­nęła stę­chłym moczem.
– Nie możesz! – krzyk­nął Jesus. – Nie wolno ci! To wbrew prawu!
Mar­tin nie odpo­wie­dział. Zmu­sił Jesusa, aby ukląkł na pod­ło­dze przed sede­sem, a potem chwy­cił go za kark i wepchnął mu głowę do muszli, jak mógł naj­da­lej. Mar­tin usły­szał, jak skro­nie Laty­nosa ude­rzają o por­ce­lanę.
– Och, nie! Nie! Matko Boska kochana! Nie!
Mar­tin pocią­gnął za spłuczkę i spu­ścił wodę. Jesus szar­pał się, gdy woda spły­wała kaskadą po jego gło­wie. Mar­tin trzy­mał go na klęcz­kach, aż woda prze­stała pły­nąć, a potem pod­niósł. Jesus par­skał, kasz­lał, mru­gał i przez pierw­sze kilka sekund nie mógł wydu­sić ani słowa.
– No? – spy­tał Mar­tin. – Nie taki z cie­bie twar­dziel, co?
– Nie możesz… nie możesz, kurwa, tak robić…
– Mogę i będę, i, cho­lera, nic na to nie pora­dzisz. Tobie nawet nie wolno prze­by­wać w tym domu, jesteś nic nie­wart i tylko mar­nu­jesz powie­trze, i dobrze o tym wiesz. Nie wolno ci nawet się tu zbli­żać. Jak myślisz, jak by się czuł mały Mario, gdyby zoba­czył, że bijesz jego matkę? Sądzisz, że by cię sza­no­wał?
– To mój syn! A jak ma sza­no­wać ją, wła­sną matkę, skoro ona pie­przy się z kim popad­nie na jego oczach? Pew­nie, że ją ude­rzy­łem. To kurwa. Sama się o to pro­siła.
– A teraz, Jesus, zosta­wisz ją w spo­koju. Sąd tak ci naka­zuje i ja ci to mówię.
– No to spier­da­laj – wyce­dził Jesus. – To moja żona, czyli moja wła­sność, i żaden sąd nie zakaże mi dostępu do niej, ani też żaden caca palo z opieki spo­łecz­nej.
Mar­tin wci­snął z powro­tem głowę Jesusa do muszli i pocią­gnął za spłuczkę. Tym razem jed­nak rączka opa­dła luźno i woda nie popły­nęła. Mar­tin pocią­gnął jesz­cze raz, ale rezer­wuar się nie napeł­niał. Znowu pod­niósł Jesusa na nogi.
– Więc jak będzie? – zapy­tał. – Będziesz się trzy­mał z dala od Ezzie?
Jesus wypluł wodę i wytarł usta grzbie­tem dłoni, a potem znowu splu­nął.
– Tak? Czy nie? – naci­skał Mar­tin. – Jeżeli nie, to mogę wepchnąć ci głowę do kibla trzeci raz, nie ma pro­blemu. I jesz­cze raz, jeśli będzie trzeba. Będę to robić tak długo, aż zmie­nisz zda­nie.
Jesus spoj­rzał na muszlę pokrytą sko­rupą brudu. Teraz nie było w niej wody. Splu­nął do środka, a potem spoj­rzał na Mar­tina i pokrę­cił głową.
– Dobra – powie­dział. – Wygra­łeś, gnoju.
– Na pewno nie chcesz jesz­cze raz zanur­ko­wać?
Jesus znowu pokrę­cił głową. Mar­tin zwol­nił chwyt, a Jesus wstał, nie­mal tra­cąc rów­no­wagę, i oparł się o ścianę. Pod­szedł do umy­walki, odkrę­cił kurek, ale pole­ciała jedy­nie słaba strużka wody. Zde­ner­wo­wany ude­rzył w kran.
– Kurwa, wody nie ma! Co to, kurwa, jest?
– Może Ezzie nie zapła­ciła rachunku?
– To wy, kurwa! Wy z opieki spo­łecz­nej macie pła­cić rachunki za wodę!
Znowu ude­rzył w kran, ale bez rezul­tatu. Musiał zado­wo­lić się wytar­ciem wło­sów w szary zatę­chły ręcz­nik, który wisiał obok umy­walki. Gdy to zro­bił, przyj­rzał się swo­jemu odbi­ciu w roz­bi­tym lustrze.
– Jeśli dostanę jakie­goś śmier­tel­nego zaka­że­nia, to ty… jesteś tru­pem, obie­cuję – wystę­kał.
– Nie, Jesus. Jeśli zła­piesz śmier­telną infek­cję, to ty będziesz tru­pem, a świat sta­nie się lep­szy, uwierz mi. No to gdzie jest Mario? Muszę zabrać Ezzie do szpi­tala.
Wró­cił na kory­tarz. Esme­ralda teraz sie­działa oparta ple­cami o ścianę i rąb­kiem ciem­no­czer­wo­nej sukienki tamo­wała krwo­tok z nosa. Jej krzywe brą­zowe nogi pozna­czone były róż­no­ko­lo­ro­wymi siń­cami. Czer­wo­nymi, fio­le­to­wymi, żół­tymi, w zależ­no­ści od tego, jak dawno powstały.
– Jesus wła­śnie wycho­dzi, prawda, Jesus? – ode­zwał się Mar­tin.
Jesus wyło­nił się z łazienki ze ster­czą­cymi mokrymi wło­sami. Nic nie odpo­wie­dział Mar­ti­nowi, ale kiedy mijał Esme­raldę w dro­dze do wywa­żo­nych fron­to­wych drzwi, zatrzy­mał się i splu­nął na nią.
– Pisona! – wyce­dził.
– Hejże! – zawo­łał Mar­tin. – Chcesz jesz­cze raz zanur­ko­wać do sedesu? Z rado­ścią ci pomogę!
Jesus wyszedł sztywno w mil­cze­niu. Kilka sekund póź­niej prze­je­chał obok nich swoim jaskra­wo­żół­tym mustan­giem z tur­bo­do­ła­do­wa­niem, pro­wo­ku­jąco trą­biąc klak­so­nem.
Mar­tin kuc­nął obok Esme­raldy i obej­rzał jej twarz. Powieki miała już pur­pu­rowe i tak spuch­nięte, że ledwo widziała na oczy, a nos wyglą­dał jak wielka rdza­wo­czer­wona śliwka. Górna warga była roz­cięta. Mar­tin nie potra­fił odróż­nić krwi od lep­kiej czer­wo­nej szminki.
– No, chodź, Esme­raldo – ode­zwał się łagod­nie. – Muszę cię zabrać na ostry dyżur. Gdzie Mario?
– Został dzi­siaj u kolegi, Billy’ego. Dobrze, że go tu nie było, jak Jesus przy­szedł. To dia­beł wcie­lony.
Mar­tin pomógł jej się pod­nieść. Zanim wyszli, ode­rwał kawa­łek kar­tonu po pomi­do­rach, który zna­lazł w kuchni, i przy­kleił go taśmą kle­jącą, zasła­nia­jąc roz­bitą szybę w drzwiach. Potem udało mu się je zakli­no­wać kolej­nym kawał­kiem kar­tonu, żeby przy­naj­mniej wyglą­dały na zamknięte.
– Nie przej­muj się – powie­działa zdła­wio­nym gło­sem Esme­ralda. – Nie mam nic, co byłoby warto ukraść. Poza Mariem nie mam nic war­to­ścio­wego.
Mar­tin otwo­rzył przed nią drzwi eldo­rado. Spoj­rzał na bez­chmurne niebo. Był 9 lipca, nie padało od 12 listo­pada, a i wtedy spa­dło zale­d­wie dwa i pół mili­me­tra. Pamię­tał tę datę, ponie­waż tego dnia ode­szła od niego Peta, zabie­ra­jąc Ellę i Tylera. Stał na chod­niku i patrzył, jak odjeż­dżają, i wtedy zaczęło padać, bar­dzo deli­kat­nie i bar­dzo cicho. I był to pierw­szy deszcz od ponad roku.
Usiadł za kie­row­nicą.
– Ezzie, posłu­chaj mnie – rzekł. – Wszy­scy mamy coś, nawet jeśli nie zda­jemy sobie z tego sprawy. Jed­nak przez więk­szość życia tego nie doce­niamy. Jak to jest w tej pio­sence? „Nie wiesz, co masz, dopóki tego nie stra­cisz”.

2
Pocze­kał czter­dzie­ści pięć minut z Esme­raldą na oddziale ura­zo­wym Szpi­tala Miej­skiego w San Ber­nar­dino, sie­dząc obok star­szego męż­czy­zny, który cuch­nął zjeł­cza­łym czosn­kiem i jęczał gło­śno co dwie lub trzy minuty. Po każ­dym jęku skrze­czał: Madre de Dias! i stale się żegnał. W szpi­talu przy­naj­mniej było chłodno, cho­ciaż słońce wpa­da­jące przez okna odbi­jało się tak moc­nym świa­tłem od bia­łych ścian i jasnej mar­mu­ro­wej posadzki, że Mar­tin czuł się, jakby znaj­do­wał się na prze­świe­tlo­nym zdję­ciu, więc nało­żył swoje ray-bany.
– Sypiam z Jor­gem, bo jest dla mnie dobry i zawsze mi pomaga – powie­działa Esme­ralda i przy­ło­żyła chu­s­teczkę do nosa. – Jest żonaty, ale nie znam jego żony. To źle, wiem. Cza­sami jed­nak czuję się taka samotna.
– Ezzie, możesz spać, z kim chcesz, o ile jesteś dys­kretna i mały Mario się o tym nie dowie – odparł Mar­tin. – Dla mnie prio­ry­te­tem jest dobro dziecka, dla cie­bie też powinno być, no i dla Jesusa.
– Mario nic o tym nie wie. Jorge przy­cho­dzi, gdy on jest w przed­szkolu. Nie chcę, aby się dowie­dział. Jesus na­dal jest jego ojcem, mimo że jest tapado.
W tym momen­cie pode­szła do nich laty­no­ska pie­lę­gniarka o sze­ro­kich bio­drach, w bla­do­nie­bie­skim uni­for­mie.
– Pani Rivera? – spy­tała. – Pro­szę pozwo­lić za mną. Dok­tor Varga zbada panią teraz.
Ezzie chwy­ciła go za rękę i szep­nęła:
– Zoba­czymy się póź­niej, Mar­tin. Jesteś dobrym czło­wie­kiem, niech cię Bóg bło­go­sławi. Zupeł­nie innym niż pra­cow­nicy spo­łeczni, któ­rych zna­łam do tej pory.
Mar­tin uśmiech­nął się i pokrę­cił głową.
– Nie­wiele jest we mnie dobrego, Ezzie – odparł. – W zasa­dzie nie róż­nię się zbyt­nio od two­jego Jesusa. Tylko przy­pad­kiem zna­la­złem się po stro­nie anio­łów.
– Powi­nie­neś uwa­żać na Jesusa. On ni­gdy nie zapo­mina. Jeżeli uzna, że go skrzyw­dzi­łeś, odpłaci ci w dwój­na­sób, nawet gdyby miał cze­kać latami.
Kiedy Mar­tin odpro­wa­dzał wzro­kiem pie­lę­gniarkę i Esme­raldę idące na oddział ura­zowy, zadzwo­niła jego komórka, odtwa­rza­jąc począt­kowe takty Man­do­lin Rain.
– Mar­tin?
– Och, cześć, Peta. Słu­chaj… jestem teraz w szpi­talu. Pocze­kaj, wyjdę na zewnątrz.
Prze­szedł na szpi­talny par­king. Minęło wła­śnie połu­dnie i tem­pe­ra­tura zde­cy­do­wa­nie prze­kra­czała czter­dzie­ści stopni. Flaga na masz­cie zwi­sała bez życia, a nad asfal­tem roz­grzane powie­trze drżało i wywo­ły­wało złu­dze­nie, że po par­kingu pły­nie woda. Mar­tin miał na sobie jedy­nie białą koszulę z krót­kim ręka­wem i dre­li­chowe spodnie khaki, ale zanim dotarł do zacie­nio­nego pasażu pro­wa­dzą­cego na postój dla kare­tek, czoło zro­siły mu kro­ple potu, a koszula przy­lgnęła do ple­ców.
– Mar­tin, nie mamy wody. Z kra­nów nic nie leci i nie ma czym spłu­ki­wać ubi­ka­cji.
– Z tym samym spo­tka­łem się w cen­trum na East Julia Street przed jakąś godziną. A jak to wygląda u sąsia­dów? Mają wodę?
– Nie. Nikt nie ma. Pró­bo­wa­łam się dodzwo­nić do wodo­cią­gów, ale u nich cią­gle zajęte. Spraw­dzi­łam też ich stronę inter­ne­tową i nie ma tam żad­nej infor­ma­cji o odcię­ciu wody. Zasta­na­wia­łam się, czy może ty coś wiesz.
– Nie, nic. Spró­buję się dowie­dzieć, co się dzieje, i oddzwo­nię do cie­bie. Przy­pusz­czam, że jakaś magi­strala wodna pękła, to wszystko. Pew­nie napra­wią pod koniec dnia.
– Mar­twię się Ellą, w tym kło­pot – powie­działa Peta. – Ma ponad trzy­dzie­ści osiem stopni i dresz­cze. Nie chcę zostać bez wody, jeżeli mia­łaby zacho­ro­wać.
– Dzwo­ni­łaś do leka­rza?
– Chyba nie muszę, w każ­dym razie jesz­cze nie teraz. Dałam jej lek prze­ciw­go­rącz­kowy i poło­ży­łam do łóżka. To pew­nie nic gor­szego niż bóle men­stru­acyjne.
Mar­tin nie odpo­wie­dział. Ella zawsze była jego uko­chaną córeczką, a myśl o tym, że staje się kobietą, kiedy jego nie ma przy niej, cią­gle go bolała. Wie­dział jed­nak, że sam jest temu winien – przez roz­pad mał­żeń­stwa z Petą. Żadna kobieta nie potra­fi­łaby zno­sić jego czar­nych humo­rów i nie­spo­dzie­wa­nych wahań nastro­jów. Nazy­wał je „dniami dżinna”, na pamiątkę demo­nów, które rze­komo poja­wiały się pod­czas burz pia­sko­wych w Afga­ni­sta­nie i spra­wiały, że wszyst­kich ogar­niało sza­leń­stwo lub depre­sja.
– Teraz wra­cam do biura – poin­for­mo­wał Petę. – Obie­cuję, że zajmę się tym i oddzwo­nię do cie­bie. Jak się miewa Tyler, tak przy oka­zji, wszystko w porządku?
– U Tylera wszystko dobrze. Kiedy nie śpi albo jest w szkole, ster­czy przed lap­to­pem, ale wszy­scy jego kole­dzy są tacy sami.
– Dobrze, Peto. Jak powie­dzia­łem, oddzwo­nię do cie­bie. – Miał ochotę dodać: „Kocham cię”, ale wie­dział, że to ją tylko roz­drażni.
„Skoro kochasz mnie tak bar­dzo, dla­czego krzy­cza­łeś na mnie, dyry­go­wa­łeś mną i tyra­ni­zo­wa­łeś? Dla­czego nie poszu­ka­łeś pomocy, jeżeli byłeś tak poru­szony tym, co przy­da­rzyło ci się w Afga­ni­sta­nie?”

3
W dro­dze powrot­nej do biura w Caro­usel Mall Mar­tin włą­czył radio w samo­cho­dzie. Pro­gnoza pogody na KTIE nie prze­wi­dy­wała, jak to się okre­ślało, „wyraź­nych opa­dów”. Innymi słowy, w ciągu następ­nych czte­rech dni nie spo­dzie­wano się żad­nego desz­czu. Tem­pe­ra­tura w ciągu dnia będzie się­gać od czter­dzie­stu do czter­dzie­stu pię­ciu stopni, a w nocy spad­nie do dwu­dzie­stu ośmiu.
Z radia popły­nął komu­ni­kat: „Miej­ski Zakład Wodo­cią­gów w San Ber­nar­dino zwraca się z prośbą do wszyst­kich miesz­kań­ców o restryk­cyjne oszczę­dza­nie wody. Trzy­letni okres braku więk­szych opa­dów dopro­wa­dził nas do sytu­acji kry­tycz­nej. Oby­wa­tele, dobrze się zasta­nów­cie, zanim umy­je­cie samo­chód, spraw­dzaj­cie także w inter­ne­cie gra­fik pod­le­wa­nia, zanim zde­cy­du­je­cie, ile wody prze­zna­czyć na nawad­nia­nie roślin”.
Mar­tin zapar­ko­wał na pod­ziem­nym par­kingu i wje­chał windą do biura. Gdy pchnął szklane drzwi ze srebr­nym napi­sem „Urząd do spraw Dzieci i Rodziny w okręgu San Ber­nar­dino”, recep­cjo­nistka Brenda jak zwy­kle rzu­ciła mu gniewne spoj­rze­nie znad gru­bych opra­wek oku­la­rów. Mar­tin zawsze uwa­żał, że Brenda byłaby cał­kiem atrak­cyjna, gdyby nie nosiła takich bel­fer­skich bryli i nie zapla­tała wło­sów w cia­sny war­kocz fran­cu­ski niczym zwój mie­dzia­nego drutu. Cza­sami zasta­na­wiał się, czy zawsze jest w sto­sunku do niego taka zja­dliwa, bo też uważa go za atrak­cyj­nego.
– Arlene chce cię widzieć u sie­bie – powie­działa.
– Dobrze, Brendo, dzięki – odparł i skie­ro­wał się kory­ta­rzem do auto­matu z napo­jami.
– Zdaje się, że ona chce się z tobą widzieć natych­miast – dodała Brenda. – „Jak tylko zjawi się w drzwiach”, dokład­nie tak powie­działa.
– Na pewno powtó­rzę jej, że prze­ka­za­łaś mi tę wia­do­mość.
Poszedł dalej kory­ta­rzem, wepchnął dolara do auto­matu i puszka dra pep­pera z hała­sem wyle­ciała z otworu. Brenda na­dal łypała na niego gniew­nie, gdy prze­ma­sze­ro­wał przed jej biur­kiem.
– Brendo, miej serce. Gar­dło mam suche jak odbyt wiel­błąda.
Kobieta wydęła usta, ale nic nie powie­działa. Jed­nak gdy Mar­tin pod­szedł do drzwi Arlene Kaiser i zastu­kał w nie, rzu­cił spoj­rze­nie za sie­bie i był pewien, że dostrzegł na jej twa­rzy uśmiech. Kobiety, pomy­ślał. Gdyby tylko wyra­żały się jasno, mówiły, co czują, i nie kazały się tego domy­ślać.
– Wejść! – usły­szał ze środka wysoki krzyk, otwo­rzył drzwi i wszedł do pokoju.
Arlene była zastępcą dyrek­tora Urzędu do spraw Dzieci i Rodziny, wobec czego miała sta­lo­wo­szare biurko wiel­ko­ści samo­lotu trans­por­to­wego i narożny gabi­net. Z okien mogła podzi­wiać widok dachów pokry­tych poma­rań­czo­wymi dachów­kami, rusz­to­wań i dźwi­gów oraz odle­gły łań­cuch gór San Ber­nar­dino, zamglony i roze­dr­gany w popo­łu­dnio­wym żarze.
– Ach, Mar­tin! – wrza­snęła prze­ni­kli­wie Arlene. – W końcu! Nie dosta­łeś mojego ese­mesa?
– Ese­mesa? – Mar­tin zamru­gał, jakby nie do końca zro­zu­miał, o co jej cho­dzi.
Arlene była niską, kor­pu­lentną pięć­dzie­się­cio­pię­cio­latką o krótko przy­cię­tych kasz­ta­no­wych wło­sach i nie­pa­su­ją­cej do niej che­ru­bin­ko­wa­tej twa­rzy z jasno­nie­bie­skimi oczami i kar­to­flo­wa­tym nosem. Miała na sobie nylo­nową musz­tar­dową bluzkę i kasz­ta­nową pli­so­waną spód­nicę pod kolor wło­sów, a do tego naszyj­nik z błysz­czą­cych zie­lo­nych korali, które wyglą­dały jak oliwki.
– Cóż, nie­ważne. Dobrze, że już jesteś. Oto Saskia Vane z wodo­cią­gów i jej współ­pra­cow­nik…
– Lem Kunicki – przed­sta­wił się sie­dzący w kącie blady męż­czy­zna po trzy­dzie­stce. W jasno­cy­try­no­wej koszulce polo i sza­rych płó­cien­nych spodniach wta­piał się w oto­cze­nie niczym kame­leon. Miał nawet wypu­kłe oczy jak gad.
Saskia Vane jed­nak nie­wi­dzialna zde­cy­do­wa­nie nie była. Sie­działa ze skrzy­żo­wa­nymi nogami obok biurka Arlene, ubrana w szkar­łatną gar­sonkę z krót­kim żakie­tem i bar­dzo kusą mini­spód­niczką. Do tego miała wyso­kie szpilki od Loubo­utina z jaskra­wo­czer­wo­nymi pode­szwami. Jej czarne, błysz­czące, geo­me­trycz­nie ścięte włosy pod­kre­ślały ostre kąty policz­ków i sko­śne, kocie oczy. Pełne, wydatne usta uma­lo­wała szkar­łatną szminką pod kolor gar­sonki. Czarny T-shirt z dużym wycię­ciem, który miała pod żakie­tem, odsła­niał mocno opa­lony dekolt. Mię­dzy pier­siami zwi­sał naszyj­nik, wyglą­da­jący na ząb rekina osa­dzony w zło­cie.
Unio­sła w stronę Mar­tina bez­władną jak śnięta ryba dłoń. Ujął ją i krótko uści­snął, szcze­rząc się w uśmie­chu. Kobieta nie spusz­czała z niego oczu, gdy przy­su­wał krze­sło, aby usiąść obok, ale uśmie­chu nie odwza­jem­niła. Pach­niała jaśmi­no­wymi per­fu­mami z piż­mo­wym akcen­tem, jakich używa kobieta, by zatu­szo­wać woń nie­daw­nego seksu.
– A zatem, pani Vane, jest pani z wodo­cią­gów? To szczę­śliwy zbieg oko­licz­no­ści. Wła­śnie z kimś od was chcia­łem roz­ma­wiać.
– Mar­ti­nie, mów do mnie Saskia. Tak naprawdę nie repre­zen­tuję samych wodo­cią­gów. Należę do spe­cjal­nego zespołu kry­zy­so­wego, który powo­łał guber­na­tor Smi­ley. Dora­dzamy urzęd­ni­kom miej­sco­wego samo­rządu, jak się upo­rać z trwa­jącą suszą.
– Och! W takim razie jesteś wła­śnie osobą, z którą chcę roz­ma­wiać. Moja żona przed chwilą zadzwo­niła do mnie z Ful­ler­ton Drive i powie­działa, że nie ma wody. A dzi­siaj rano, kiedy mia­łem inter­wen­cję na East Julia Street, tam też nie było wody. Co się dzieje?
Saskia uśmiech­nęła się do niego nie­pew­nie, jak to robią poli­tycy, gdy zada się im nie­wy­godne pyta­nie.
– Oba­wiam się, że wymie­nione przez cie­bie miej­sca nie są mi znane, więc nie potra­fię udzie­lić kon­kret­nej odpo­wie­dzi. Ale mogę odpo­wie­dzieć bar­dziej ogól­nie.
Mar­tin zer­k­nął na Arlene, ale jego prze­ło­żona po pro­stu ski­nęła głową w stronę Saskii, jakby kazała mu słu­chać, co kobieta ma do powie­dze­nia, bo było to ważne.
– Przy­je­cha­łam do was, ponie­waż sta­nę­li­śmy w obli­czu koniecz­no­ści wpro­wa­dze­nia rota­cyj­nych przerw w dosta­wie wody – pod­jęła Saskia.
– Słu­cham? Rota­cyj­nych przerw? To brzmi jak jakaś cho­roba skóry.
Kobieta na­dal uśmie­chała się bez emo­cji.
– Pozwól, że ci wyja­śnię. Zasoby wody na świe­cie od pra­wie pięć­dzie­się­ciu lat stale się zmniej­szają.
– Oczy­wi­ście, wiem o tym. Ale nie wyobra­żam sobie, aby to mia­sto wyschło, a ty? Sie­dzimy na pod­ziem­nych zapa­sach wody tak dużych, że nie wiemy, co z nimi zro­bić. W końcu to był główny powód, dla któ­rego zbu­do­wano to mia­sto. A co ze źró­dłem Arro­whead w górach? San Ber­nar­dino prze­cież eks­por­tuje wodę, na miłość boską.
– Hm, przy­kro mi, ale teraz już nie eks­por­tuje. Zoba­czy­cie w wia­do­mo­ściach tele­wi­zyj­nych, że zbior­niki są pra­wie puste, a poziom wody w rze­kach i jezio­rach ni­gdy nie był tak niski. Tak jest na tere­nie całego kraju od jed­nego wybrzeża po dru­gie, szcze­gól­nie w Kali­for­nii i na Środ­ko­wym Zacho­dzie. Nawet tutaj, w San Ber­nar­dino. Mie­li­ście cztery miliony metrów sze­ścien­nych wody zma­ga­zy­no­wa­nej w zbior­ni­kach, a wasze stud­nie głę­bi­nowe zgro­ma­dziły wię­cej wody, niż jest w jezio­rze Sha­sta, ale teraz zapasy spa­dły do jed­nej pią­tej. Popyt prze­ra­sta podaż, i to znacz­nie! To jeden z powo­dów mojej wizyty.
– Dobrze – ode­zwał się Mar­tin. – Na­dal mi jed­nak nie powie­dzia­łaś, co ozna­czają te prze­rwy rota­cyjne.
– To ści­śle poufna infor­ma­cja, którą ujaw­niamy jedy­nie wybra­nym oso­bom: urzęd­ni­kom samo­rzą­do­wym wyż­szego szcze­bla, służ­bom kry­zy­so­wym, poli­cji i woj­sku. Gdy­by­śmy ją upo­wszech­nili, ryzy­ko­wa­li­by­śmy panikę w całym kraju. Susza jest o wiele bar­dziej dotkliwa, niż przed­sta­wia się to w wia­do­mo­ściach. Plony zostały znisz­czone, szcze­gól­nie kuku­ry­dzy i soi, i jeżeli sytu­acja się nie zmieni, koniecz­nie trzeba będzie racjo­no­wać zarówno żyw­ność, jak i wodę.
– Mów dalej – rzekł Mar­tin. Od dawna miał awer­sję do wysłu­chi­wa­nia wykła­dów, szcze­gól­nie wygła­sza­nych przez kobiety, ale czuł, że od tego się nie wywi­nie.
– Zosta­li­śmy zmu­szeni do wpro­wa­dze­nia rota­cyj­nych przerw w dosta­wach wody w San Ber­nar­dino – oznaj­miła Saskia. – Zarówno w mie­ście, jak i w całym okręgu. To zna­czy, że zakrę­camy wodę według gra­fiku, naj­pierw jedna dziel­nica, potem druga, a robimy to bez wcze­śniej­szego ostrze­że­nia.
– To dość dra­styczne posu­nię­cie, nie sądzisz?
– Tak, zga­dzam się. Ale jeżeli poin­for­muje się ludzi, że będzie prze­rwa w dosta­wie wody, oni natych­miast nabiorą jej do wia­der, wanien i innych pojem­ni­ków, jakie im tylko wpadną w ręce, co jesz­cze bar­dziej uszczu­pli nasze rezerwy.
– A jak długo taka „rota­cyjna prze­rwa” ma trwać?
– Mam nadzieję, że nie dłu­żej niż czter­dzie­ści osiem godzin.
– Czter­dzie­ści osiem godzin w tym upale?
– Hm, liczymy na to, że nie trzeba będzie dłu­żej.
– Daj spo­kój! Jak ludzie mają się myć, goto­wać i robić inne rze­czy, do któ­rych potrzebna jest woda?
– Oba­wiam się, że będą musieli sobie jakoś pora­dzić.
– Łatwo powie­dzieć. A co z miej­sco­wymi fir­mami? Jak sobie pora­dzą restau­ra­cje i pral­nie? A co ze szpi­ta­lami, przy­chod­niami, domami opieki? Po czter­dzie­stu ośmiu godzi­nach, wierz mi, ludzie nie tylko będą spra­gnieni… będą umie­rać. Widzia­łem suszę, kiedy słu­ży­łem w Afga­ni­sta­nie, brak wody nie trwał dłu­żej niż dwa dni, a starcy i dzieci padali jak muchy.
– Mar­ti­nie, naj­wy­raź­niej tego nie rozu­miesz – powie­działa Saskia. – Pomyśl tylko o San Ber­nar­dino. Śred­nia opa­dów wynosi zazwy­czaj czter­dzie­ści jeden cen­ty­me­trów na rok, a to, według wszel­kich stan­dar­dów, dość mało. W ciągu ostat­nich trzech lat spa­dło mniej niż jedna dzie­siąta tego, trzy i osiem dzie­sią­tych cen­ty­me­tra, a to już kata­strofa. Nie możemy dostar­czyć ludziom wody, któ­rej po pro­stu nie mamy.
Zamil­kła na moment i ści­szyła głos, jakby chciała być lepiej rozu­miana.
– Przy­je­cha­łam tutaj dzi­siaj, aby wam uświa­do­mić, że wiele dys­funk­cyj­nych rodzin znaj­dzie się w jesz­cze więk­szym stre­sie, kiedy się dowie, że nie ma wody, szcze­gól­nie przy takim upale. Musi­cie wie­dzieć, jaka jest sytu­acja, aby utrzy­mać wśród nich spo­kój, wyja­śnić im, że Miej­ski Zakład Wodo­cią­gów w San Ber­nar­dino robi wszystko, co może, aby spra­wie­dli­wie podzie­lić wodę, i że pro­te­sty nie wyjdą im na dobre, a w zasa­dzie będą miały wręcz odwrotny sku­tek. Musi­cie im wytłu­ma­czyć, że susza to dzieło Boga, a nie wina okręgu, stanu czy też władz fede­ral­nych.
– Bo to leży w waszych kom­pe­ten­cjach, tak? – zapy­tał Mar­tin. – Przy­je­cha­li­ście tu powie­dzieć nam, że mamy powstrzy­mać spra­gnioną, spo­coną i nie­chętną tłusz­czę przed bun­tem?
Saskia znowu unio­sła oczy i zmie­rzyła go wzro­kiem.
– To leży w naj­lep­szym inte­re­sie nas wszyst­kich. Szcze­gól­nie tych wszyst­kich dzieci, o które się trosz­czy­cie.
– Więc co mamy im powie­dzieć? Niech piją colę? I myją się w niej, gotują i pod­le­wają traw­niki?
– Nawet nie to. Fabryka Coca-Coli w Los Ange­les została zamknięta przy­naj­mniej na trzy tygo­dnie, aby oszczę­dzić wodę. Pepsi-Co też. W zasa­dzie wszy­scy pro­du­cenci napo­jów dostali nakaz wstrzy­ma­nia pro­duk­cji aż do odwo­ła­nia. Żad­nej coli, żad­nego moun­tain dew, żad­nego gato­rade. Nic.
Arlene pochy­liła się na krze­śle do przodu i posłała Mar­ti­nowi swoją naj­bar­dziej surową minę.
– Saskia powie­działa mi, Mar­ti­nie, że guber­na­tor Smi­ley ści­śle kon­tro­luje sytu­ację, i sam rozu­miesz dla­czego.
– Och, pew­nie. To staje się nie­bez­piecz­nie nie­ludz­kie.
Arlene zigno­ro­wała jego odpo­wiedź.
– To, co powie­działa nam Saskia, wiesz tylko ty, Mar­ti­nie, nikt inny w biu­rze, uwierz, bo jesteś odpo­wie­dzialny za naj­bar­dziej zde­pra­wo­wane dziel­nice w mie­ście, w któ­rych jest naj­więk­sze ryzyko nie­po­ko­jów spo­łecz­nych. Tu, w urzę­dzie, jeste­śmy na pierw­szej linii frontu, wiesz o tym. Musimy zro­bić, co w naszej mocy, aby powstrzy­mać rodziny wyso­kiego ryzyka przed bun­tem i roz­pa­dem, a także szkodą, jaką wyrzą­dzi­łoby to dzie­ciom.
Mar­tin wzru­szył ramio­nami.
– W porządku, Arlene, skoro tak mówisz. Nie za bar­dzo jed­nak rozu­miem, jak można się zbun­to­wać i roz­paść jed­no­cze­śnie, szcze­gól­nie kiedy nie ma wody. Ale przy­naj­mniej teraz wiem, co się dzieje. Zadzwo­nię do żony i powiem jej.
Wstał, ale Saskia wycią­gnęła rękę i chwy­ciła go za skó­rzany pasek zegarka.
– Wola­ła­bym, żebyś tego nie robił, Mar­ti­nie.
– Wola­ła­byś, żebym czego nie…? Nie mówił żonie? Wszystko w porządku. Wła­ści­wie to moja była żona.
– Wola­ła­bym, żeby­śmy sto­so­wali zasadę, że każdy wie tylko tyle, ile musi. Jak powie­dzia­łam, możemy stać na kra­wę­dzi naro­do­wej paniki. Wystar­czy jedna iskra, a zaj­mie się cały las.
– Z całym sza­cun­kiem, Saskio, myślę, że moja była jest w takiej sytu­acji, że musi się dowie­dzieć. Córka dostała gorączki, a w domu nie ma wody.
– Zatem powiedz jej tylko, że woda będzie nie­długo i żeby jesz­cze tro­chę wytrzy­mała. Nie wolno mi tego nikomu dora­dzać, bo zapasy są naprawdę skąpe, ale powiedz jej, żeby poszła do naj­bliż­szego super­mar­ketu i kupiła tyle wody butel­ko­wa­nej, ile może, o ile już tego nie zro­biła… i o ile jesz­cze jakaś tam jest.
Mar­tin spoj­rzał na rękę Saskii, która na­dal spo­czy­wała na jego nad­garstku. Czer­wony lakier na paznok­ciach paso­wał do koloru gar­sonki i szminki. Na palcu miała jeden duży pier­ścio­nek z czer­wo­nym aga­tem, ale żad­nej obrączki. Był pewien, że cho­ciaż nie rozu­mie kobiet, to się ich nie boi. Mimo to coś w Saskii Vane wytrą­cało go z rów­no­wagi, cho­ciaż nie bar­dzo rozu­miał, co to takiego. Może to ten ostry zapach per­fum. Albo to, jak na niego patrzyła oczami tak jasnymi i twar­dymi jak główki gwoź­dzi. Może się jej nie bał, ale było oczy­wi­ste, że ona jego też się nie boi.
– Dobrze – rzekł. – Ale musi­cie dać nam gra­fik. Powin­ni­śmy wie­dzieć, które dziel­nice zamier­za­cie odciąć i kiedy. A potem, jeśli wybuchną jakieś zamieszki, przy­naj­mniej będziemy na nie gotowi.
– Tego nie mogę zro­bić, Mar­ti­nie. To naprawdę są poufne infor­ma­cje. Jeżeli dostaną się w nie­po­wo­łane ręce, roz­pęta się pie­kło. Nie­które dziel­nice mają wyż­sze i bar­dziej palące potrzeby od innych, a możesz sobie wyobra­zić nie­chęć, jeżeli się okaże, że jedni są odłą­czani na krót­szy czas od innych.
Nie wie­dział, co powie­dzieć. Spoj­rzał znowu na Arlene, ale ona jedy­nie wzru­szyła ramio­nami.
– Nie mam poję­cia, co jesz­cze możemy zro­bić, Mar­ti­nie. Naszym zada­niem jest utrzy­ma­nie rodzin i ochrona dzieci. Wsz­czy­na­nie zamie­szek w tym nie pomoże.
Mar­tin uniósł nieco rękę i Saskia zwol­niła chwyt.
– Dobrze, że się spo­tka­li­śmy – powie­działa. – Słu­chaj, weź moją wizy­tówkę. Jeżeli chciał­byś się jesz­cze cze­goś dowie­dzieć, po pro­stu zadzwoń. Masz teraz jakieś pyta­nia?
– Nie – odparł Mar­tin. – Raczej nie. A może… tak, jedno. Chciał­bym wie­dzieć, jakie masz kwa­li­fi­ka­cje. To zna­czy czego trzeba, aby ktoś taki jak ty został wybrany do zespołu dorad­ców kry­zy­so­wych?
Saskia nie spusz­czała z niego wzroku, nawet nie mru­gnęła, a Mar­tin myślał, że pew­nie nie odpo­wie albo wręcz każe mu pil­no­wać wła­snego nosa.
– Dobrej pre­zen­cji i natu­ral­nego daru dyplo­ma­cji – ode­zwała się po chwili. – Oraz dok­to­ratu z zarzą­dza­nia śro­do­wi­skiem na Uni­wer­sy­te­cie Kali­for­nij­skim w Los Ange­les. To mi pomo­gło. I dyplom z prawa. Oraz konek­sje w pew­nych bar­dzo wyso­kich sfe­rach.
– Tylko się zasta­na­wia­łem, to wszystko – rzu­cił Mar­tin. – Trudno mi wyobra­zić sobie cie­bie jako małą, nie­winną dziew­czynkę marzącą o tym, by mówić wszyst­kim w Kali­for­nii, żeby tak czę­sto nie spłu­ki­wali muszli.
Saskia odwró­ciła od niego wzrok, ale jed­no­cze­śnie odparła:
– Ni­gdy nie byłam nie­winną dziew­czynką.
Mar­tin się zawa­hał. Gdyby teraz byli w barze, a on by ją pod­ry­wał, wymy­śliłby jakąś inte­li­gentną i pro­wo­ka­cyjną odpo­wiedź, ale znaj­do­wali się w gabi­ne­cie Arlene, która bacz­nie się im przy­słu­chi­wała.
Uśmiech­nął się zatem do Saskii, jakby chciał powie­dzieć: „tra­fiony”, a potem zasa­lu­to­wał Arlene i odwró­cił się, by wyjść. Gdy był w dro­dze do drzwi, blady męż­czy­zna w cytry­no­wej koszuli pode­rwał się z krze­sła i podał mu rękę.
– Lem Kunicki – powie­dział.
Dłoń miał chłodną i wil­gotną, a Mar­tin poczuł się tak, jakby ści­skał rękę komuś, kto nie­dawno zmarł.

 
Wesprzyj nas