Upał dziesiątkuje ludzi, szpitale są przepełnione, a na cmentarzach zaczyna brakować miejsc. Giną zwierzęta, morze zamienia się w cmentarzysko ryb, wygłodniałe mewy krążą nad Gdynią…


Nadciągająca falaCień śmierci padł na świat akurat tego roku, w którym Anna poznała Emila.

Ten związek miał być dla niej szansą na nowe życie – bez koszmarnych snów, nawracających halucynacji i obsesyjnego lęku przed wodą. Okazuje się jednak, że rodzina Emila skrywa pewien sekret, który budzi w Annie najgorsze wspomnienia.

Czy kolejne przerażające wizje to tylko efekt bujnej wyobraźni, czy grozi jej prawdziwe niebezpieczeństwo? I dlaczego osoby próbujące ją ostrzec ulegają dziwnym wypadkom?

Nadciąga fala, a wraz z nią żywioł zniszczenia.

Karolina Macios – redaktorka, felietonistka, współautorka programów kursów kreatywnego pisania, ghostwriterka i pisarka. Jako redaktorka współpracuje m.in. z Markiem Krajewskim, Wojciechem Chmielarzem, Martą Guzowską, Ałbeną Grabowską i Maciejem Siembiedą. Lista redagowanych przez nią książek jest długa, zaczyna się mniej więcej w połowie 2005 roku i obejmuje tytuły wydane m.in. przez Znak, Otwarte, Insignis, Marginesy, WAM, Zwierciadło, Agorę, EMG, Książkowe Klimaty.

Karolina Macios
Nadciągająca fala
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 10 marca 2021
 
 

Nadciągająca fala

Rozdział pierwszy

Płynęła kraulem. Rozcinała fale na pół. Pierwsze ramię. Drugie ramię. Nad wodą. Pod wodą. Miarowo, spokojnie, bez wysiłku. Słyszała tylko cichy mlask, gdy miękko zanurzała ręce. Morze obmywało, przyjmowało, wypełniało. Przekręciła się na plecy. Parsknęła, gdy słona woda wlała jej się do nosa. Odgarnęła z twarzy mokre włosy. Musiała zmrużyć oczy, żeby dostrzec ludzi na brzegu. Słońce odbijało się od białego piasku, oślepiało. Nie usłyszała fali za sobą. Kiedy dostrzegła jej cień, nie zdążyła nabrać powietrza. Poczuła tylko, jak coś wpycha ją pod wodę. Zachłysnęła się. Machnęła rozpaczliwie ramionami, by wrócić na powierzchnię, ale lodowaty prąd spętał już nogi i ciągnął w dół, w ciemność, w chłód. Musiała uciec, musiała się odepchnąć. Wiedziała, że jeśli popłynie prosto, za chwilę się wyswobodzi, odbije w bok, a potem pomknie ku górze. Morze ją puści, uwolni. Wiedziała to, jednak szarpała się, traciła siły. I powietrze. Musiała zrobić wdech, musiała otworzyć usta, musiała…
Anka spazmatycznie wciągnęła powietrze. Dopiero kiedy pod palcami poczuła materiał, a pod nim ziarenka piasku, rozluźniła się. Paliły ją płuca. Jak długo tym razem wstrzymywała oddech? Pod powiekami tańczyły czarne plamy. Wirowały, zderzały się i znów nabierały rozpędu. Odczekała, aż się uspokoją, i otworzyła oczy. Niebo. Odetchnęła. To był tylko sen. Tyle że już się od niego uwolniła, przestał do niej wracać co noc, przecież przepracowała go na terapii, zostawiła za sobą. A on znów wrócił. Podniosła się na kocu i oparła na łokciach. Przy brzegu bawiło się dwoje dzieci. Chłopiec miał pewnie koło dziesięciu lat, może mniej, nie znała się na tym, dziewczynka wyglądała na trochę młodszą. Kopali w mokrym piasku. I byli cicho. Właśnie dlatego tu przyjechała. Gdynia latem potrafiła być nieznośna. Co prawda lato jeszcze się nie zaczęło, ale upały zaatakowały już w drugiej połowie maja i w każdy weekend plaża przy bulwarze zamieniała się w koszmar. Pewnie za Orłowem było trochę luźniej, jednak Anka potrzebowała pustki. Takiej jak tu. Po prawej stronie, bliżej wejścia na plażę, kobieta czytała książkę i raz po raz spoglądała na dwójkę dzieciaków. Matka. W głębi po lewej rozłożył się facet ze słuchawkami na uszach. Poza tym nikogo. Cisza, tylko pomruk fal i piski mew unoszących się wysoko nad morzem. Co chwilę jedna z nich pikowała, po czym znikała z pluskiem w wodzie i wynurzała się biała, błyszcząca od kropel, z rybą w dziobie.
Anka lubiła to miejsce. Zaledwie trzy stacje dalej zaczynało się piekło, jednak wystarczyło wysiąść wcześniej z kolejki jadącej na Hel, przejść peron z tabliczką Kuźnica, zeskoczyć na nasyp i przekroczyć tory. Kiedyś pewnie wlepią jej za to mandat, trudno, za bardzo lubiła tę drogę. Potem kilkanaście metrów przez las, małe, szare jaszczurki umykające spod stóp i znikające między drzewami i wejście na plażę. Otwarte morze. Tak zawsze mówiło się u niej w domu – „morze” oznaczało zatokę, ale wystarczyło dodać „otwarte”, by zwykły spacer zamieniał się w wyprawę na półwysep kolejką albo śmierdzącym autokarem. Obładowana wiaderkami, foremkami i łopatkami szła za mamą, starając się trafić w jej ślady. Za nią szedł tata, zbierając to, co upuściła. Dźwigał plecak z kocami, ręcznikami i jedzeniem. Na plaży kładł się od razu na plecach i momentalnie zasypiał, ona skakała przez fale z mamą, a potem bawiła się na piasku, co chwilę wstając z kucek i spoglądając w morze.
Mama płynęła kraulem. Rozcinała fale na pół. Pierwsze ramię. Drugie ramię. Nad wodą. Pod wodą. Mia-rowo, spokojnie, bez wysiłku. Ania uwielbiała na nią patrzeć. Z brzegu mama wyglądała jak mała plastikowa figurka z kolekcji mupetów. Morze ją obmywało, przyjmowało i wypuszczało. Gdy wreszcie wychodziła z wody, wyżymała długie włosy i strząsała krople na córkę. Ania piszczała wtedy z radości, bo zawsze trochę się bała, gdy mama odpływała za daleko i znikała jej z oczu. Bo co, jeśli nie wróci? Jeśli woda ją sobie zabierze? Gdyby Ania była na jej miejscu, toby sobie mamę zabrała. I miała ją tylko dla siebie.
Potrząsnęła głową i opadła z powrotem na plecy. Już miała dość tamtych wspomnień, zamierzała się od nich oderwać, zanim dojdą do punktu, w którym… Oddychała głęboko i spokojnie, tym razem nie pozwoli sobie na ten sen, ma nad nim pełną kontrolę, tak jak nauczyła ją tego terapeutka. Oddychała przeponą, brzuch unosił się wolno i opadał, czuła, jak tlen dociera we wszystkie zakamarki ciała, wietrzy głowę.
– Przepraszam bardzo – usłyszała nagle nad sobą i otworzyła oczy. To pewnie facet ze słuchawkami. Spojrzała pod słońce, tam, gdzie stał, i widziała tylko zarys sylwetki. – Czy zerknęłaby pani na moje rzeczy? Pójdę popływać. Co prawda jest tu nas tylko troje – spojrzał w stronę kobiety rozpakowującej kanapki dla dzieci – ale jeśli zjawi się ktoś jeszcze, czułbym się bezpieczniej, gdyby mogła pani…
– Jasne – odpowiedziała szybko.
– Dziękuję.
– Nie ma sprawy – mruknęła bardziej do siebie, bo tamten już się odwrócił i poszedł do brzegu. Rzuciła okiem na jego rzeczy. Spodenki złożone w kostkę i koszula w jasnoniebieską kratę przewieszona przez niewielki plecak, z którego wystawała butelka wody. Nic do ukradzenia, ale skoro obiecała, to popilnuje. Podłożyła sobie pod głowę zwinięty ręcznik i sięgnęła po telefon. Pięć nieodebranych połączeń i cztery esemesy. Dobrze, że wyciszyła komórkę. Przesunęła palcem po ekranie i przez chwilę wpatrywała się w to, co zobaczyła, mrużąc oczy. Słońce odbijało się w aparacie i ostry refleks poraził ją w momencie, gdy odczytała imię dzwoniącego. Znowu on. Czy to się kiedyś skończy? Zaczynała w to wątpić. Na początku wściekała się na telefony, wiadomości, maile, niezapowiedziane wizyty, czatowanie pod klatką – teraz przyjmowała to z rezygnacją. Poznała go przed rokiem, tuż po niezbyt bolesnym rozstaniu z gościem, z którym męczyła się bardziej, niż chciała to przyznać. Zresztą tamten związek od początku był skazany na porażkę, wiedziała o tym, ale wtedy wolała porażkę odłożoną w czasie niż samotność.
Krzysiek nawet nie protestował, gdy rano spokojnie poprosiła, by spakował swoje rzeczy, a klucze wrzucił do skrzynki. Po powrocie z pracy z ulgą weszła do pustego mieszkania i od razu szeroko otworzyła okna, by wywietrzyć resztki jego zapachu. Zabrała z komody w sypialni stertę książek i ustawiła z powrotem na regale, na trzech pustych półkach po grach dla dwunastolatków, którymi doprowadzał ją do szału. Zresztą nie tylko tym. Wyprała pościel i koce, przez chwilę kusiło ją, by wyrzucić jego ręcznik, jednak postanowiła przeznaczyć go na szmaty, przecież nie będzie marnować rzeczy. Na coś w końcu ten związek musiał się przydać. Potem włączyła głośno Nouvelle Vague i usiadła na balkonie. Znowu odzyskała przestrzeń i nie zamierzała już jej tracić.
I oczywiście straciła ją jeszcze tego samego dnia, gdy wieczorem poszła z przyjaciółką i jej dziewczyną na wino. Spotkały znajomych, w tym mieście zawsze spotyka się znajomych, a wśród nich był Michał. Znali się tylko z widzenia, więc wziął ją za lesbijkę, skoro zjawiła się w towarzystwie Kozy i Agnieszki. Wyprowadziła go z błędu dopiero, gdy wypiła o jedną lampkę za dużo, i pożałowała tego dziewięć miesięcy później, bo Michał właśnie tyle potrzebował, by z czułego, zabawnego faceta zamienić się w społecznego katatonika. Ona przez ten czas rozkwitała, kochała, planowała, organizowała, on stopniowo zamykał się w sobie, pogrążając w depresji. Poczuła się oszukana, bardziej przez samą siebie, bo nic nie zauważyła, bo sądziła, że wreszcie zaczęła żyć pełnią życia, tymczasem żyła jego życiem, wysysała je, karmiła się nim kawałek po kawałku, aż wreszcie nic nie zostało. To były jego słowa. Zdobył się na nie, gdy przyparła go do muru, i chociaż później próbował się z tego wycofać, nie dało się ich unieważnić, zdezaktualizować, rozbroić. Kolejne dwa miesiące napuchły od jeszcze innych słów, które litościwie przemilczane przez obie strony gromadziły się pod powierzchnią, fermentowały, aż wreszcie wszystko eksplodowało i właściwie nie było już co zbierać. I Anka znów poczuła się oszukana, bo gdy już popłakała nad tą przenoszoną ciążą, sprzątnęła resztki i wyrzuciła do śmieci razem ze wszystkimi planami, Michał wyszedł ze skorupy i zaczął działać.
Dzwonił po trzydzieści razy dziennie, zapychał jej skrzynkę esemesami, mailował, nachodził w domu, w pracy, wpadał na nią na zakupach, w kinie, w knajpach i chciał wiedzieć – dlaczego ona mu to robi, dlaczego odrzuca tak wspaniały związek. Nachodził też innych, godzinami przesiadywał u Kozy i Agnieszki, płacząc im w rękaw, że jest taki nieszczęśliwy, że tak kocha, a ona go niszczy. Kiedy kazała mu iść na terapię, zaczął o niej opowiadać różne rzeczy – takie, które nigdy nie miały miejsca, a jednak żyły już własnym życiem. Słyszała je od znajomych, od nieznajomych zresztą też. Powiedziała mu, że jeśli nie przestanie, złoży zawiadomienie na policję, i chyba trochę się przestraszył, bo ucichł. Przynajmniej do teraz.
Zniszczyłaś mnie.
Za co ty mnie tak nienawidzisz?
Ty suko!
Przepraszam. Wróć do mnie, kocham cię.
Usunęła esemesy, potem wrzuciła telefon do torby. Będzie musiała ją porządnie wytrzepać, ale dopiero gdy zejdzie z plaży. Teraz nie miało to najmniejszego sensu. Czuła piasek pod palcami, gdy przeczesywała dłonią włosy, zgrzytał między zębami, wiatr oblepiał ją nim jak złotą posypką. Ziarenka przywierały do olejku do opalania i mieniły się na skórze, tworząc spiralne ślady. Dobrze, że tu przyjechała. Koza namawiała ją, by spędziła weekend z nimi, jednak dziewczyny potrzebowały trochę czasu dla siebie, a ona chciała wyjechać z Gdyni. Nie miała żadnych problemów z tym, by przyznać, że ucieka – od całego syfu, jaki zostawił w jej życiu Michał, od siebie i od tego dławiącego ją czasami poczucia, że już nic się nie zmieni. Tutaj się zmieniało, przynajmniej na chwilę.
Przekręciła się na brzuch i spojrzała na morze. Spienione fale rozbijały się o brzeg, oblizywały plażę i wracały do swojego świata. Z czym innym miała problem – z tym, by się przyznać, dlaczego przyjeżdża właśnie tutaj. Słońce ją rozleniwiało, rozlewało się po ciele, krążyło w żyłach i wypalało od środka. Dzięki temu robiła się pusta i lekka jak wydmuszka. Dlaczego właśnie tutaj, skoro właśnie w tym miejscu mama…
– Mamo, patrz! – zawołał chłopiec z brzegu, wyrywając Ankę z sennej zapaści. Uniosła głowę. Stał wyprostowany i wyciągał rękę w kierunku morza, na coś pokazując. Spojrzała na jego matkę i siostrę śpiące na kocu, potem znów na palec wskazujący chłopca, przecinający ostrą, ciemną kreską błękitne niebo zawieszone tuż nad falami, i wreszcie popatrzyła w tamtą stronę. Zamarła. Przestała oddychać. Serce waliło, uderzało w nią od środka jakby pięścią, ale ona zapomniała o oddechu. Wpatrywała się w mały, czarny punkcik na wodzie. Na wodzie, pod wodą, na wodzie, pod wodą. Jak wtedy. Dokładnie jak wtedy. Zerwała się i osłaniając oczy dłonią, skupiła się wyłącznie na tym punkcie, nie odrywała od niego wzroku. Modliła się w duchu, by nie zniknął. Tak jak wtedy.
– Ten pan płynie! Patrz, jak płynie! – Podekscytowany chłopiec skakał na brzegu, rozbryzgując wodę.
Anka wolno wypuściła powietrze z płuc. Zaczęły jej drżeć łydki, potem kolana, więc szybko usiadła, obejmując je rękami. Mężczyzna płynął miarowym tempem, jego dłonie przecinały powietrze i zanurzały się w wodzie jak mewy polujące na ryby. Był coraz bliżej, na tyle blisko, by wreszcie uwierzyła, że to on.
Co się ze mną dzieje?, pomyślała, oddychając głę-boko. Przecież to wszystko już się skończyło, już od dawna nie myślała o… tamtym wydarzeniu. Naprawdę o nim nie myślała, może dlatego, że co innego miała na głowie. Ale nie, nie myślała i tyle. Odcięła się, przepracowała, zamknęła temat. Więc dlaczego teraz?
Patrzyła, jak mężczyzna powoli wynurza się z wody. Fale podcinają mu nogi, ugina się i gdy już, już ma upaść, łapie z powrotem równowagę i dociera do brzegu. Błyszczy w słońcu, krople chciwie przylgnęły do skóry, jakby próbowały go wyssać. Zmieszana, zorientowała się, że gapi się na niego za długo, ale przecież miała na nosie ciemne okulary. I tak nic by nie zauważył. Kątem oka dostrzegła, jak podchodzi do swoich rzeczy, spogląda na nią i kiwa w podziękowaniu głową. Udała, że nie zauważyła. Przypominał jej kogoś, tylko nie bardzo wiedziała kogo. Na pewno żadnego z facetów, z którymi dotąd się spotykała. Szeroki w barach, wąski w talii, wyglądał jak ściśnięty w połowie balonik, w którym większość powietrza poszła do góry. Ojciec miał podobną sylwetkę. Mama śmiała się, że ich figury są do siebie podobne, choć odwrócone do góry nogami, bo ona była szeroka w biodrach. Anka dostała to w spadku po niej. Zresztą nie tylko biodra.
Wdała się w matkę, miała jej szaroniebieskie oczy, łagodny podbródek, lekko haczykowaty nos i ni to proste, ni kręcone włosy. Pod wpływem wilgoci zawsze lekko się kręciły, choć nie na tyle, by można to uznać za loki. Mama swoich nigdy nie ścinała, sięgały do bioder, maskując ich szerokość, a raczej odwracając od nich uwagę. „Masz takie piękne włosy”, mówiła do córki, rozczesując po kąpieli splątane pukle, „to twoja największa ozdoba”. Pewnie dlatego Anka ścięła je zaraz po tamtym. Nie chciała ozdób. Chciała, by było jak przedtem. Zapuściła je znów na studiach, choć nigdy nie dorównała matce – włosy do ramion mają idealną długość, by związać je gumką, spiąć w kok albo rozpuścić i schować za nimi twarz. Tyle że nie maskowały problemu szerokich bioder.
Może i ewolucja ułatwiła w ten sposób kobietom rodzenie dzieci, jednak jej skomplikowała życie. Ćwiczenia, diety, wstawanie o piątej rano, by przebiec kawałek plażą, zanim weźmie prysznic, wbije się w za ciasną garsonkę i ruszy do roboty. A w porze obiadu dzióbanie widelcem w sałatkach w plastikowych pudełkach i popijanie odtłuszczonymi jogurcikami. Już miała tego po dziurki w nosie. Z chęcią przyszłaby do firmy z wielgachną golonką ociekającą tłuszczem, ciapnęłaby ją na talerz i pożarła z ostrą musztardą na oczach wszystkich dziuń. Przynajmniej miałyby o czym rozmawiać przez kolejny tydzień. Na samą myśl o tym zrobiła się głodna. W torbie tkwiły jedynie zapiaszczony banan i poobijane jabłko. Nie, nie będzie się głodzić. W końcu nie jest w robocie, nie musi przed nikim niczego udawać.
Właściwie lubiła tę pracę, to znaczy lubiłaby ją znacznie bardziej, gdyby nie musiała pracować z tymi wszystkimi ludźmi, ale nie było co marzyć o tym, by szef pozwolił jej pracować z domu. Miał fioła na punkcie kontroli i pewnie dlatego wprowadził w tym dość małym przedsiębiorstwie zasady rodem z wielkiej korporacji. Garsonki, buty na obcasie, krawaty, gajerki i punktacja za porządek na biurku. Punktacja, dobre sobie. Anka świetnie radziła sobie i z bałaganem na biurku, bo była dobra. Po prostu. Kiedy starała się o tę pracę, sądziła, że sama będzie tłumaczyć. Znała francuski, hiszpański i niemiecki, rzadko spotykany tercet w firmie, więc spokojnie mogła zajmować się jednocześnie trzema różnymi wersjami tego samego tekstu. Zrobiła wtedy wrażenie na szefie, choć nie dał po sobie nic poznać. „Zobaczymy, jak sobie poradzisz z pierwszym projektem”, powiedział tylko, podsuwając umowę na miesiąc. Pierwszy projekt okazał się zrzutem po poprzedniczce, która zwinęła się, zanim zdążyli zapamiętać jej imię. Anka miała dostarczyć zleceniodawcy, dużej spółce z branży IT, komplet tłumaczeń prezentacji ich usług. Handlowy bełkot zaprawiony terminologią, o której nie miała zielonego pojęcia.
Pierwsze dwa dni spędziła na próbie zrozumienia tekstów po polsku, aż wreszcie doznała olśnienia – problem stanowiły nie obce zwroty, tylko polska składnia. Ktokolwiek to pisał, powinien dla dobra własnego i całej ludzkości wrócić do podstawówki. Przepisała prezentację z polskiego na polski, sama machnęła trzy przekłady, do pięciu pozostałych znalazła podwykonawców wśród znajomych jeszcze ze studiów i po tygodniu wysłała projekt szefowi. Zanim otworzył folder, spojrzał na nią spod uniesionych brwi. „Poddałaś się”, bardziej stwierdził, niż zapytał. W pierwszej chwili nie zrozumiała. Testował ją, kpił? Otworzyła usta, by zaprzeczyć, jednak zacisnęła je z powrotem w wymuszonym uśmiechu i samym gestem dłoni poprosiła, by zajrzał do środka, po czym wyszła z gabinetu. Zależało jej na tej pracy, ale były pewne granice. Testować ją mogą do woli, proszę bardzo, jednak nikt nie będzie z niej kpić. Co on sobie wyobraża, ten mały, nadęty dupek?!
Mały, nadęty dupek podszedł do niej niecały kwadrans później i pogratulował przy całym zespole. Jeszcze nikt nigdy tak szybko, tak doskonale, tak innowacyjnie, tak błyskotliwie… – Słowa szefa napompowane niekłamanym zachwytem unosiły się w pokoju nad głowami pozostałych pracowników i przylgnęły do niej już na zawsze. Nikt jej tam nie lubił, oprócz szefa oczywiście. Dostawała najbardziej skomplikowane zadania, najbardziej wymagających zleceniodawców i najkrótsze terminy; nie miałaby z tym żadnego problemu, gdyby nie sugestia, że zamiast tracić cenny czas na przekład, mogłaby się skupić na podrasowaniu oryginalnych tekstów i koordynacji. Bo w tym też była świetna. Była, owszem, ale wolała tłumaczyć, niż zarządzać tłumaczeniami. No cóż, człowiek musi się dostosować do różnych okoliczności, a czas na zmiany na pewno kiedyś przyjdzie. Tylko mógłby się pospieszyć.
Pierwsza zwinęła się z plaży matka. Przez dobre dziesięć minut zaganiała dzieciaki, które nie mogły się oderwać od swojej budowli z piasku. Dopiero gdy podeszła do nich z telefonem i uwieczniła zamek na zdjęciu, zgodziły się zabrać rzeczy i wracać do domu. Znów zrobiło się cicho. Popołudniowe słońce stało się ciężkie, cień torby na piasku coraz bardziej się wydłużał, sięgając prawie brzegu. Zaraz dotknie wody, pomyślała i poczuła się nieswojo. Zerknęła na mężczyznę. Zostali tylko we dwoje, ona i on. Z chęcią poczekałaby tu aż do zachodu słońca, ale nie chciała być z nim sam na sam. A tak przynajmniej załapie się jeszcze na smażoną rybę, zanim wsiądzie do pociągu i wróci do Gdyni. Wpakowała koc do torby i skierowała się do wyjścia. Nawet nie zareagował, spał.
Kuźnica o tej porze dnia pogrążała się w letnim letargu. Senni, obżarci letnicy snuli się po głównej ulicy, zaglądali do sklepów i przeliczali drobne na lody. Wyglądali, jakby marzyli już tylko o tym, by dowlec się do pokoju i rzucić na łóżko. Wysmagani wiatrem znad otwartego morza i poparzeni meduzami w zatoce przypominali porzuconych na pustkowiu somnambulików. Środkiem chodnika szła rodzina, kobieta dźwigała przed sobą napuchnięty brzuch, podtrzymując go od dołu dłońmi, mężczyzna ciągnął za rękę naburmuszoną kilkulatkę, a parę kroków za nimi wlokła się nastolatka ze spuszczoną głową. Patrzyła pod nogi, ciemne, długie włosy zakrywały twarz jak czarna kurtyna. Pewnie dlatego prawie wpadła na Ankę. Spojrzała na nią przestraszona i szybkim ruchem pociągnęła za kabelek od słuchawek.
– Przepraszam – mruknęła.
Anka uśmiechnęła się tylko i poszła dalej. Gnał ją głód, a restauracja, z tego, co pamiętała, znajdowała się tuż za rogiem. Kiedy tam jednak dotarła, przystanęła zdezorientowana. Nie, to nie tu. Pomyliła drogę? Jak to możliwe, przecież dobrze znała tę miejscowość. Tutaj nie da się zgubić, a już na pewno nie przegapić restauracji z rybami. Odwróciła się i wtedy na końcu ulicy dostrzegła ospałą rodzinę letników. Kobieta wolno wchodziła po schodach do domu, mężczyzna przyklęknął na jedno kolano przed szlochającą dziewczynką, a dziewczyna… Anka zamrugała z niedowierzaniem – nie, to nie była dziewczyna, tylko dwie dziewczyny. Długie, ciemne włosy, ten sam wzrost, to samo ubranie, stały obok siebie, ramię w ramię, i patrzyły prosto na nią. Z tej odległości wyglądały identycznie. Ankę przeszedł dreszcz. Zimno, jak zawsze po całym dniu spędzonym na słońcu. Wyjęła z torby bluzę i narzuciła na siebie. Gdy znów spojrzała w kierunku rodziny, zobaczyła pustą ulicę. Pewnie tylko jej się przywidziało, przecież minęła jedną nastolatkę. Gdyby wpadły na nią dwie, na pewno by zauważyła. Zasunęła zamek pod samą brodę i ruszyła w przeciwną stronę. Do pociągu zostały ponad dwie godziny, do tego czasu padnie z głodu, jeśli nic nie znajdzie.
Znalazła, a właściwie to ją znalazł zapach smażonych ryb. Skręciła w boczną uliczkę i nagle przed nią wyrosła smażalnia. Mały, przysadzisty domek jak z dziecięcego rysunku – czerwone drzwi i dwa okna, w jednym z nich kot na parapecie. Przed drzwiami stała rozbawiona grupka i Anka zaklinała ją w duchu, żeby nie wchodziła do środka. Jeśli oni czekają na miejsce, ona nie ma tu już czego szukać. Niestety weszli. Zwolniła kroku, zirytowana, jednak postanowiła się nie poddawać. Kiedy zajrzała przez szybę, w głębi dostrzegła jeszcze jedną salę z długimi stołami. Niemal wszystkie miejsca były zajęte, ale może chociaż uda się gdzieś przycupnąć. Od morza ciągnęło wieczornym chłodem. Wolała gnieść się w cieple nad talerzem gorącej ryby, niż marznąć na peronie.
Zza drzwi buchnęło lepkim, parnym powietrzem. Pachniało doskonale wysmażoną rybą, chrupiącą skórką, frytkami i piwem, właśnie tym, czego teraz potrzebowała. Mdłe światło lamp zawieszonych u góry nie roz-jaśniało wnętrza, najwyżej rozrzedzało mrok, jaki wyłaził z kątów, sączył się spomiędzy masywnych stołów, ciemnych, drewnianych bel pod sufitem z rozwieszoną pajęczyną suchych jak pieprz, zakurzonych ziół, emanował z czarno-białych zdjęć na ścianach i wycinków starych gazet. Tutaj, w głębi lokalu, pachniało bardziej piwnicą albo strychem niż rybą, jednak Ance to nie przeszkadzało. W pierwszej sali, tej z kontuarem, za którym stał smutny pan przyjmujący zamówienia, nie znalazła nawet skrawka wolnego miejsca. Ławy dostawione do stołów zostały zaanektowane przez rodziny i całe grupy znajomych, było tu tłoczno i głośno, dzieci na przemian zanosiły się to śmiechem, to płaczem, komuś wyślizgnęła się z dłoni butelka, spienione piwo pociekło ze stołu na kolana rozbawionych ludzi. W głębi panowała trochę inna atmosfera. Wśród letników dostrzegła kilku miejscowych, jedli ze spokojem, wymieniając półgłosem uwagi na temat pogody i obłożenia wczasowiczami. Przy ostatnim stole, tuż przy drzwiach do łazienki, zauważyła wolne miejsce. Podeszła bez wahania.
– Przepraszam, wolne?
Mężczyzna podniósł głowę, odrywając się od telefonu.
– O, to pani – powiedział. – Tak, wolne. Proszę usiąść. – Przesunął się trochę.
Zawahała się.
– Poznaliśmy się na plaży – dodał na widok jej niepewnej miny. – Pilnowała mi pani rzeczy.
Racja, to on.
– Nie poznałam pana – rzuciła przepraszająco, siadając obok.
– Nic dziwnego. W ubraniu wyglądam trochę inaczej – odparł i roześmiał się, gdy usłyszał, jak to zabrzmiało, a ona znów pomyślała, że kogoś jej przypomina. Ten tembr głosu, śmiech. Tylko kogo? – Musi pani zamówić przy barze, dostanie pani numerek – postukał palcem w skrawek papieru leżący na stole – i trzeba czekać. A czekać nam dziś przyjdzie długo, sądząc po dzikim tłumie. – Rozejrzał się z dezaprobatą po sali i westchnął. – Co za pech.
Co za pech. Tak przecież mówi…
– Pan Emil? Emil Zach? – Posłała mu rozbawione spojrzenie. – No proszę, co za niespodzianka.
Patrzył na nią w milczeniu. Na jej oczy, czoło, włosy, nos, usta, szukał punktu zaczepienia, czegoś, co wyłowi ją z jego pamięci. Wreszcie się poddał.
– Znamy się z pracy – pomogła. – Jestem Anna Marciuk z Feliksa. Prowadziliśmy długie rozmowy, tyle że przez telefon.
Emilowi rozbłysły oczy.
– No jasne, teraz poznaję pani głos! Rany, faktycznie niespodzianka! – Uśmiechnął się szeroko i wyciągnął do niej rękę. – No to skoro już wypadłem z roli poważanego przedstawiciela gdyńskiego dewelopera i widziała mnie pani w samych kąpielówkach, to może przejdziemy na ty? Obiecuję nie rozwodzić się na temat pracy.
Zaśmiała się i uścisnęła jego dłoń. Czemu nie? I tak byli mniej więcej w tym samym wieku, chociaż przez telefon brzmiał raczej jak starszy pan. Lubiła zlecenia z Soneko. Zawsze kontaktował się z nią Emil Zach, gość o przyjemnym głosie i z odpowiednim poczuciem humoru, a co najlepsze – gadatliwy. Kiedy wisiała na telefonie i szef próbował złapać z nią kontakt wzrokowy, by wrzucić jej kolejny gorący temat, zasłaniała dłonią słuchawkę i bezgłośnie wymawiała „Soneko”. To wystarczyło, by Feliks, właściciel firmy pośredniczącej w tłumaczeniach o niezbyt oryginalnej nazwie Feliks, kiwał ze zrozumieniem głową i odchodził w poszukiwaniu innej ofiary. Kiedyś nawet uratowała Emilowi Zachowi tyłek, poprawiając za niego materiały promocyjne po godzinach pracy. Rozpływał się wtedy w podziękowaniach i przysłał do firmy wielki bukiet kwiatów. Dziunie miały przynajmniej o czym plotkować.
– Widzisz tego gagatka? – Kiedy Anka zamówiła jedzenie przy barze i wróciła na miejsce z numerkiem, Emil oderwał wzrok od ekranu telefonu i pokazał wielki plakat na ścianie tuż koło drzwi do łazienki. Widniały na nim maleńkie rysunki różnych ryb, jeden pod drugim, w długich rzędach. – Czwarta kolumna od lewej, piąty od góry, taki brązowawy, długi. Właśnie próbuję go namierzyć w sieci, ale coś mi nie wychodzi.
– A do czego ci dorsz?
– To dorsz? Serio? Skąd ty to wiesz?
Anka wzruszyła ramionami.
– Lepiej wiedzieć, co się zaraz zje, nie sądzisz?
– Cholera, to jest dorsz? – zapytał markotnie. – Bo też go zamówiłem, a teraz będzie patrzył na mnie z wyrzutem, kiedy będę go jadł. I pewnie stanie mi ością w gardle.

 
Wesprzyj nas