Powieść Andreja Nikolaidisa, nagrodzona Europejską Nagrodę Literacką, to gorzka opowieść o zgniliźnie trawiącej ludzkość.


SynNa piaszczyste plaże czarnogórskiego Ulcinja – zabytkowego miasteczka nad Adriatykiem – co roku przyjeżdżają tysiące turystów spragnionych słońca i dobrej zabawy. Kąpią się w ciepłym morzu, tłumnie odwiedzają miejskie kawiarnie i korzystają z dostępnych na każdym kroku rozrywek.

Nie przypuszczają nawet, że miasto pełne jest pilnie strzeżonych tajemnic i skrywanych namiętności, które poznajemy, wędrując pewnej letniej nocy przez jego wąskie uliczki i ciemne zakamarki.

Nocny marsz przez miasto przywodzi na myśl wędrówkę przez kręgi piekła. Oniryczny nastrój, kolejne historie coraz bardziej dewastujące, a ich bohaterowie ujawniają nowe obszary zgnilizny trawiące ludzkość.

Bohater, i narrator zarazem, podważa sens bycia człowiekiem, a co za tym idzie sens przekazywania życia.

Andrej Nikolaidis
Syn
Przekład: Marta Dobrowolska-Kierył
Wydawnictwo RM
Premiera: 2 kwietnia 2021
 
 

Syn


O, jakże cichy był dom, gdy ojciec odszedł w mrok.
(Sen i ciemność, Georg Trakl)

Każdego z nas, bez względu na to, czym jest i co robi, odepchną szorstko i każdy z nas stanie się widmem zdanym tylko na siebie…
(Suterena, Thomas Bernhard)

1

Wszyst­ko by­ło­by ina­czej, gdy­bym zdo­łał po­wścią­gnąć od­ra­zę, po­my­śla­łem.
Przez opusz­czo­ne ża­lu­zje wi­dzia­łem słoń­ce. Utra­ci­ło całą moc i te­raz – nie­zdol­ne, by pra­żyć – zni­ka­ło wśród ga­łę­zi gaju oliw­ne­go, któ­ry roz­cią­gał się aż po żwir Val­da­no­su, a po­tem da­lej do Kru­ču i Utje­hy – za­tok wy­peł­nio­nych pla­żo­wi­cza­mi, któ­rzy zde­cy­do­wa­ni byli po­zwo­lić swo­im cia­łom na wchło­nię­cie do ostat­ka kan­ce­ro­gen­nych pro­mie­ni, za­nim wró­cą do do­mów i na spa­lo­ną skó­rę wy­le­ją pod­rób­ki dro­go­cen­nych per­fum, za­ło­żą swo­je wy­zy­wa­ją­ce stro­je, po czym po­bie­gną do wy­peł­nio­nych grzmie­niem tur­bo­fol­ku dys­ko­tek i ka­wiar­nia­nych ogród­ków peł­ni wia­ry, że tej nocy po­ło­żą się na cu­dzym cie­le rów­nież na­zna­czo­nym opa­rze­nia­mi trze­cie­go stop­nia, że po­sią­dą, a po­tem za­po­mną ja­kąś ludz­ką isto­tę po­dob­ną do sie­bie.
Po­cząt­ko­wo by­łem zde­cy­do­wa­ny po­le­żeć jesz­cze przez ja­kiś czas, ale mu­sia­łem wstać, bo smród potu był nie do wy­trzy­ma­nia. Po­kój wy­cho­dzi na za­chód, po­my­śla­łem, dla­te­go pod wie­czór jest w nim go­rą­co jak w hu­cie. Przez całe po­po­łu­dnie słoń­ce bije w ścia­ny. I na­wet gdy prze­klę­te zaj­dzie, jego cie­pło wy­peł­za z mu­rów. Ścia­ny ema­nu­ją tym ża­rem przez całą noc. Od kie­dy za­miesz­ka­li­śmy w tym domu, od kie­dy pierw­szy raz po­ło­ży­łem się w tym łóż­ku – pocę się. Bu­dzę się o trze­ciej nad ra­nem i na­tych­miast mu­szę wstać, bo po­dusz­ka i prze­ście­ra­dło są mo­kre od potu i śmier­dzą, w do­dat­ku śmier­dzą nie­wy­obra­żal­nie, po pro­stu nie do wy­trzy­ma­nia. Bu­dzę się w środ­ku nocy i mu­szę wstać, moje wła­sne cia­ło prze­pę­dza mnie z łóż­ka. To była ka­ta­stro­fal­na de­cy­zja, wy­brać wła­śnie ten po­kój na sy­pial­nię. Pew­ne­go dnia wnie­śli­śmy do nie­go łóż­ko, sza­fę i pół­ki, i wła­śnie tego dnia, choć zro­zu­mie­my to do­pie­ro póź­niej, na­sze mał­żeń­stwo się skoń­czy­ło. Nic nie mo­gło prze­trwać nocy w tym po­ko­ju, a już na pew­no nie coś tak kru­che­go, tak po­zba­wio­ne­go ży­cia jak nasz zwią­zek.
Dwa lata po­ci­łem się, bu­dzi­łem prze­ra­żo­ny odo­rem wła­sne­go cia­ła, go­dzi­na­mi po­pi­ja­łem kawę na bal­ko­nie i przed świ­tem po­now­nie za­sy­pia­łem na chwi­lę w sa­lo­nie na ka­na­pie. Wy­koń­czo­ny bez­sen­no­ścią tu­li­łem ją na po­wi­ta­nie, gdy się bu­dzi­ła. Dwa lata pró­bo­wa­łem zro­zu­mieć, co jest nie w po­rząd­ku, dla­cze­go wszyst­ko po­szło nie tak, jak trze­ba, dwa lata sta­ra­łem się wy­tę­żać ro­zum, wy­czer­pa­ny bez­sen­no­ścią i nie­za­do­wo­le­niem, któ­re wy­peł­ni­ło ten dom. Przez dwa lata nie uda­wa­ło mi się na­wet my­śleć. Dwa ta­kie lata i wszyst­ko się skoń­czy­ło. Ode­szła. Po­wie­dzia­ła dłu­żej nie mogę i ode­szła. W tej sa­mej chwi­li pa­dłem na łóż­ko, w któ­rym jesz­cze tej nocy w na­szym ry­tu­ale hi­po­kry­zji po­wie­dzie­li­śmy so­bie na­wza­jem ko­cham cię. Pa­da­jąc, za­sną­łem. Obu­dzi­łem się ob­la­ny po­tem, jak za­wsze. Na­praw­dę ode­szła. To była moja pierw­sza myśl, gdy otwo­rzy­łem oczy. Już jej nie było. Łóż­ko na­dal śmier­dzia­ło mną.
Wsta­łem. Pra­wie ucie­kłem z łóż­ka. Za­mkną­łem za sobą drzwi z po­sta­no­wie­niem, że z tego po­ko­ju ni­g­dy wię­cej nic nie wyj­dzie. Po­wlo­kłem się do kuch­ni i po­sta­wi­łem na ga­zie wodę na kawę. Po­tem bie­giem wró­ci­łem do po­ko­ju i na wszel­ki wy­pa­dek dwu­krot­nie prze­krę­ci­łem klucz w drzwiach. Mógł­bym coś prze­czy­tać, po­my­śla­łem. W koń­cu mógł­bym coś prze­czy­tać, po­wie­dzia­łem do sie­bie; to już dwa lata, jak nie czy­tam nic poza kro­ni­ką po­li­cyj­ną w ga­ze­tach. In­te­re­su­ją mnie już tyl­ko kro­ni­ka po­li­cyj­na i książ­ki o se­ryj­nych mor­der­cach. Po­cią­ga­ją mnie jesz­cze je­dy­nie nie­skry­wa­ne prze­ja­wy nie­go­dzi­wo­ści, nie mam już siły na her­me­neu­ty­kę zła, to już mam za sobą. Dłu­żej nie mogę wy­trzy­mać tro­pie­nia go w co­dzien­nym ży­ciu, jak to się mówi, zwy­kłych lu­dzi. Za­miast tego wy­bie­ram jego wul­gar­ne ma­ni­fe­sta­cje. Czło­wiek za­bił trzy­dzie­stu lu­dzi i za­ko­pał ich pod do­mem – z tym jesz­cze mogę się mie­rzyć. Ale co­dzien­ne zło­śli­wo­ści, ale stłam­szo­ne pra­gnie­nia i tani spryt lu­dzi, któ­rych spo­ty­kam, przez któ­rych pa­trzę, jak­by ich nie było, kie­dy zwra­ca­ją się do mnie jak do ślep­ca, prze­ko­na­ni, że mnie prze­chy­trzy­li, że zro­bi­li ze mnie idio­tę i spra­wi­li, że uwie­rzy­łem w to, że mają do­bre in­ten­cje – to już nie na moje siły.
Tego ran­ka ga­ze­ty pi­sa­ły: Zjadł go na jego proś­bę. Kro­ni­ka po­li­cyj­na przy­to­czy­ła we­so­łą opo­wieść o Ar­mi­nie Me­ive­sie, ka­ni­ba­lu z Nie­miec. Oby­wa­tel Me­ives swe­go cza­su, pi­sa­ły ga­ze­ty, przy­stał do ka­ni­ba­li­stycz­nej wspól­no­ty w in­ter­ne­cie. Lu­dzie są stwo­rze­nia­mi to­wa­rzy­ski­mi: gro­ma­dzą się, gdy się ro­dzą, gro­ma­dzą się, kie­dy idą do woj­ska, żeby się uczyć za­bi­jać inne isto­ty ludz­kie, gro­ma­dzą się, gdy chcą się pa­rzyć, dla­te­go wstę­pu­ją w związ­ki mał­żeń­skie, zrze­sza­ją się, w koń­cu, tak­że wte­dy, kie­dy chcą zjeść jed­ni dru­gich. Me­ives zna­lazł miej­sce, w któ­rym zbie­ra­ją się brat­nie du­sze. Chciał zjeść czło­wie­ka i zwie­rzył się z tego przy­ja­cio­łom z ka­ni­ba­li­stycz­nej wspól­no­ty. Na­pi­sał ogło­sze­nie. Od­po­wie­dzia­ło mu czte­ry­stu lu­dzi, któ­rzy chcie­li być zje­dze­ni. I sta­ło się: zjadł jed­ne­go z nich. Ten zaś, jak się zda­je, miał szcze­gól­ne wy­ma­ga­nia: za­żą­dał, żeby, za­nim zo­sta­nie za­bi­ty, ra­zem ze swo­im do­bro­czyń­cą Me­ive­sem mógł przy­go­to­wać ostat­nią wie­cze­rzę i zjeść wła­sny pe­nis. Do­bry Me­ives chciał speł­nić jego ży­cze­nie, ale – po po­cząt­ko­wym en­tu­zja­zmie – zgo­dzi­li się, że ko­la­cja jest nie­ja­dal­na. Wte­dy ochot­ni­ko­wi zro­bi­ło się nie­do­brze i za­czął się mo­dlić do Ojca, któ­ry jest w nie­bie. Me­ives, o któ­rym le­ka­rze orze­kli, że jest nor­mal­ny, oświad­czył, że w mo­dli­twie nie brał udzia­łu, po­nie­waż nie wie, kto jest jego oj­cem: Bóg czy Dia­beł, dla­te­go nie było dla nie­go ja­sne, czy po­wi­nien się mo­dlić do Boga czy Dia­bła – tak było na­pi­sa­ne w ga­ze­cie. Po mo­dli­twie Me­ives za­bił go­ścia i nie­co póź­niej zjadł, na­gry­wa­jąc całe zda­rze­nie ka­me­rą.
Zdej­mu­ję z pół­ki Zie­mię ja­ło­wą Elio­ta, wy­da­nie, któ­re po­da­ro­wa­ła nam przy­ja­ciół­ka w na­sze pierw­sze lato w tym domu. Przez cały paź­dzier­nik tam­te­go roku, któ­ry był desz­czo­wy, przez cały paź­dzier­nik, któ­ry ska­zał nas na po­byt w domu, po­nie­waż z po­wo­du desz­czu, któ­ry nie prze­sta­wał pa­dać, na­sze spa­ce­ry po gaju oliw­nym sta­ły się nie­moż­li­we, przez cały paź­dzier­nik sta­ra­li­śmy się urze­czy­wist­nić idyl­lę z fil­mów kla­sy B. Sie­dzie­li­śmy w fo­te­lach w na­szym sa­lo­nie, pod­czas gdy w na­szym ko­min­ku trza­skał ogień. Sie­dzie­li­śmy i czy­ta­li­śmy Elio­ta. Ja czy­ta­łem na głos, ona słu­cha­ła. Wte­dy ją ko­cha­łem, tak jak ko­cha­łem ją za­wsze. Wte­dy nie mo­głem wy­trzy­mać wię­cej, tak jak ni­g­dy nie mo­głem wy­trzy­mać wię­cej. Wte­dy zde­cy­do­wa­łem, że jed­nak idę da­lej, tak jak za­wsze de­cy­du­ję, że wszyst­ko bę­dzie szło da­lej. Spra­wy ni­g­dy nie prze­pa­da­ją prze­ze mnie ani nie uda­ją się dzię­ki mnie. One za­wsze to­czą się obok mnie. Ja się tyl­ko do­sto­so­wu­ję. W dzie­ciń­stwie wy­obra­ża­łem so­bie ży­cie jako pu­sty­nię, przez któ­rą kro­czę tak, żeby ni­cze­go nie zmą­cić, tak żeby nie zo­sta­wić żad­ne­go śla­du. Kie­dy znik­nę, niech nie zo­sta­nie po mnie ani jed­no od­bi­cie sto­py na pia­sku, po­piół z ani jed­ne­go ogni­ska, któ­re roz­pa­li­łem, ani je­den szkie­let zje­dzo­ne­go prze­ze mnie zwie­rzę­cia, ani jed­na na­po­tka­na prze­ze mnie ka­ra­wa­na, ani je­den pień w oa­zie, w któ­rym wy­ry­łem swo­je ini­cja­ły, ani jed­na ko­bie­ta w wio­sce, przy któ­rej ro­śnie moje dziec­ko. Tyl­ko prze­sze­dłem, tak że nikt nie za­uwa­żył, tak że nikt nie bę­dzie mógł po­wie­dzieć: ten był. Tak my­śla­łem wte­dy, tak my­ślę i dzi­siaj. Ale tak nie zro­bi­łem. Oże­ni­łem się. Wzią­łem żonę i ru­szy­łem, żeby po­dró­żo­wać bez śla­dów. Na koń­cu ona po­wie­dzia­ła dłu­żej nie mogę i ode­szła, zro­bi­ła to, cho­ciaż to samo mo­głem zro­bić ja, ale nie zro­bi­łem, po­wie­dzia­ła to ona, bo jest sil­niej­sza ode mnie.
Naj­okrut­niej­szy mie­siąc to kwie­cień, twier­dził Eliot. Ale on nie żył na czar­no­gór­skim wy­brze­żu i jego współ­o­by­wa­te­le nie bo­ga­ci­li się na wy­naj­mie po­koi. Nie wi­dział tu­ry­stów, któ­rzy jak hor­dy Hu­nów wjeż­dża­ją do jego spo­koj­ne­go mia­sta i prze­mie­nia­ją je w ol­brzy­mi bar­ba­rzyń­ski park roz­ryw­ki, nie po­czuł jak to jest, kie­dy prze­strzeń ży­cio­wa kur­czy się do gra­nic przy­do­mo­we­go po­dwór­ka, po­nie­waż każ­de wyj­ście na uli­cę ozna­cza prze­bi­ja­nie się przez mro­wi­sko ob­cych ciał, brzyd­kich, ha­ła­śli­wych i ob­ję­tych skur­czem he­do­ni­stycz­nej po­go­ni za przy­jem­no­ścią, co za­wsze zmu­sza mnie, abym w pa­nicz­nej uciecz­ce, sta­le roz­glą­da­jąc się na boki, bo nie­bez­pie­czeń­stwo czy­ha wszę­dzie, wró­cił do krę­gu swo­jej wła­sno­ści od­dzie­lo­nej wy­so­kim par­ka­nem od resz­ty świa­ta, któ­rą po­sied­li nie­zna­ni i strasz­ni lu­dzie. Naj­okrut­niej­szy mie­siąc, stwier­dzam, to sier­pień.
Wy­da­je mi się, że to Al-Gha­za­li po­wie­dział, że nie­bo oto­czo­ne jest cier­pie­niem, pod­czas gdy pie­kło oto­czo­ne jest przy­jem­no­ścia­mi. Wi­dzia­ne z góry, ze wzgó­rza i lasu, gdzie stoi mój dom, mia­sto, w któ­rym żyję, wy­glą­da la­tem jak pie­kło. Bo tu­ry­sty­ka to sprze­daż przy­jem­no­ści. Za­praw­dę: czło­wiek w mie­ście tu­ry­stycz­nym oto­czo­ny jest przy­jem­no­ścia­mi. Al-Gha­za­li ma ra­cję: je­stem w pie­kle, bo ota­cza­ją mnie przy­jem­no­ści. Ma też ra­cję Sar­tre, kie­dy mówi, że pie­kło to inni. Ich przy­jem­ność jest moim pie­kłem.
Dzwo­ni te­le­fon. Sły­szę głos przy­ja­cie­la, mówi, że wła­śnie do­stał z Ame­ry­ki film Can­ni­bal Ho­lo­caust na DVD. Co to jest, py­tam go. Film o eks­pe­dy­cji fil­mow­ców, któ­ra nad Ama­zon­ką tra­fia na ple­mię ka­ni­ba­li, mówi on. Obie­cu­ją­cy po­czą­tek, co się dzie­je da­lej, py­tam. Nic, mówi przy­ja­ciel, przez resz­tę fil­mu lu­do­żer­cy ich zja­da­ją. Fir­ma, w któ­rej ku­pi­łem film, na­zy­wa się Grind Ho­use i spe­cja­li­zu­je się w sprze­da­ży naj­bar­dziej nie­mo­ral­nych, szo­ku­ją­cych i obrzy­dli­wych fil­mów wszech cza­sów, po­wie­dział mój przy­ja­ciel nie bez za­chwy­tu. Wy­obraź so­bie, co wi­dzę w ich ka­ta­lo­gu: wśród bo­ga­tej ofer­ty fil­mów, w któ­rych pod­da­je się lu­dzi naj­strasz­niej­szym mę­kom, a więc gwał­ci się ich, kroi, ćwiar­tu­je i zja­da, ta fir­ma ma też dział bez prze­mo­cy wo­bec zwie­rząt. Ro­zu­miesz, krzy­czy w słu­chaw­kę. Ro­zu­miem, ce­dzę przez zęby. Czy ro­zu­miesz, krzy­czy, oni się mar­twią, żeby wiel­bi­cie­lom ka­ni­ba­li­zmu nie zro­bi­ło się nie­do­brze, gdy zo­ba­czą mar­twe zwie­rzę­ta. Oba­wiam się, że ro­zu­miem, mó­wię.
Po tym wszyst­kim sta­ło się ja­sne, że nie mogę czy­tać. Za­wsze zda­rzy się coś, co mnie w ostat­niej chwi­li po­wstrzy­ma przed czy­ta­niem. Do czy­ta­nia i w ogó­le ja­kie­go­kol­wiek wy­sił­ku du­cho­we­go, ko­niecz­ny jest czas wol­ny. Gdy­bym się nie nu­dził, ni­g­dy ni­cze­go bym nie na­pi­sał. Na­dal się nu­dzę, jak za­wsze, ale już od ja­kie­goś cza­su nie mogę so­bie przy­po­mnieć, dla­cze­go w ogó­le mia­ło­by być waż­ne, że­bym czy­tał albo pi­sał, z ja­kie­go po­wo­du mia­ło­by być waż­ne, że­bym, jak to się mówi, roz­wi­jał się du­cho­wo. Re­zy­gnu­ję z czy­ta­nia i włą­czam kom­pu­ter.
Nie uda­je mi się na­wią­zać po­łą­cze­nia z in­ter­ne­tem. Dial-up wciąż mnie od­rzu­ca. Cen­tra­la te­le­fo­nicz­na jest prze­cią­żo­na, my­ślę, ty­sią­ce tu­ry­stów ro­dem z Ko­so­wa wła­śnie te­raz wy­sy­ła­ją wia­do­mo­ści swo­im ro­dzi­nom w za­chod­nich kra­jach, z któ­rych przy­je­cha­li i w któ­rych zdo­by­li mar­ne gro­sze, któ­ry­mi sza­sta­ją la­tem, w cza­sie dwu­ty­go­dnio­we­go urlo­pu, przy­no­szą­ce­go im je­dy­nie fru­stra­cję. Bo cho­ciaż cho­dzą dum­ni jak pa­wie, choć mają mło­de dziew­czy­ny z Peci, któ­rym za­wró­ci­li w gło­wach swo­imi sta­ry­mi, dzie­się­cio­let­ni­mi mer­ce­de­sa­mi i zło­ty­mi łań­cu­cha­mi, to smród klo­ze­tów, któ­re cze­ka­ją na nich, na swo­ich czy­ści­cie­li, smród klo­ze­tów Mo­na­chium, Sztok­hol­mu i Gra­zu wciąż jesz­cze trwa w ich noz­drzach. Te­raz wró­ci­li z pla­ży i w po­cie czo­ła dzwo­nią i wy­sy­ła­ją ma­ile, pcha­ni po­trze­bą ko­mu­ni­ko­wa­nia się, nie­pi­śmien­ni lu­dzie, któ­rzy każ­de sło­wo wy­da­ją z sie­bie w bó­lach rów­nych po­ro­do­wym.
Du­szę się z po­gar­dy i znie­cier­pli­wie­nia, ze wstrę­tu ogar­nia­ją­ce­go mnie tak cał­ko­wi­cie i fa­tal­nie, jak świę­tych, po­dob­no, ogar­nia mi­łość. Po­trzeb­ny mi wi­dok prze­strze­ni, wi­dok ko­ją­cej pust­ki prze­stwo­rzy, błę­ki­tu nie­zbru­ka­ne­go ludź­mi. Wy­bie­gam na bal­kon.
Za­pa­dał zmierzch. Słoń­ce znów za­cho­dzi­ło za Stry­jo­wy Gaj Oliw­ny, jak na­zy­wa­li­śmy pa­gó­rek z dzie­siąt­ką ko­rze­ni drze­wek oliw­nych, te pięć­dzie­siąt hek­ta­rów chasz­czy peł­nych żmij i dzi­ków, któ­re za­sła­nia­ły nam wi­dok na mo­rze. Oj­ciec twier­dził, że wi­dział raz coś z tam­te­go świa­ta, tak się wy­ra­ził, jak spa­da­ło za ten pa­gó­rek. Ni­g­dy nie uda­ło mi się prze­ko­nać go, że to było słoń­ce. Od cza­su do cza­su sia­da­li­śmy po po­łu­dniu na ta­ra­sie i cze­ka­li­śmy na zmrok. W mil­cze­niu pa­trzy­li­śmy na słoń­ce, jak za­cho­dzi, jak gi­nie za syl­wet­ką wzgó­rza, któ­re za­wsze stoi po­mię­dzy mną a świa­tem. Kie­dy ja­sność ga­sła, oj­ciec wsta­wał i au­to­ry­ta­tyw­nie stwier­dzał: nie, ab­so­lut­nie, to nie było słoń­ce. Po­tem zni­kał w domu. I już tyl­ko dźwię­ki Ba­cha zdra­dza­ły, że wciąż jesz­cze ist­nie­je, że jak każ­de­go wie­czo­ru leży w mro­ku sy­pial­ni, spa­ra­li­żo­wa­ny de­pre­sją, któ­ra drę­czy go już dwa dzie­się­cio­le­cia.
Tego wie­czo­ru wzgó­rze pło­nę­ło. Za­miast świe­że­go wia­tru od mo­rza w moją twarz ude­rzył żar lasu w pło­mie­niach. Ogień znów znisz­czy cały trud ojca, po­my­śla­łem. Po każ­dym po­ża­rze po­li­cja ob­cho­dzi­ła te­ren, pró­bu­jąc zna­leźć ślad, któ­ry do­pro­wa­dził­by do spraw­cy. Ni­g­dy – czy trze­ba to mó­wić – ni­cze­go nie od­kry­to. Ani ka­wał­ka szkła, ani za­pał­ki, a co do­pie­ro śla­dów pi­ro­ma­na. Ni­g­dy nie od­kry­ją, kto pod­pa­la na­sze wzgó­rze, mó­wię wam, jak mo­gli­by to od­kryć, sko­ro ogień po­cho­dzi nie z tego świa­ta, po­wta­rzał oj­ciec.
Kie­dy wzgó­rze pło­nę­ło pierw­szy raz, on zro­zu­miał to jako znak od Boga. Całe moje ży­cie prze­szło, a ja na­wet nie spoj­rza­łem na gaj oliw­ny, któ­ry zo­sta­wił mi stryj. Te­raz gaju już nie ma. Jest tyl­ko mój obo­wią­zek wo­bec tej zie­mi. Tak po­wie­dział oj­ciec, skłon­ny do fa­ta­li­zmu, jak wszy­scy w tej osza­la­łej, prze­klę­tej ro­dzi­nie.
Ogro­dził całe wznie­sie­nie. Prze­dzie­rał się przez spa­lo­ny las, krok za kro­kiem, kru­szył ka­mie­nie i w ska­łę, jak w ser­ce wam­pi­ra, wbi­jał osi­no­we koł­ki. Po­tem na tych koł­kach za­wie­sił drut kol­cza­sty, ka­le­cząc so­bie przy tym dło­nie. Przez całe mie­sią­ce wra­cał do domu czar­ny od stóp do głów, jak gór­nik, któ­ry wła­śnie wy­szedł z naj­głęb­sze­go szy­bu. I tym w isto­cie był: gór­ni­kiem. Wszedł w ser­ce swo­ich wspo­mnień. Nie trze­bił le­śnej gę­stwi­ny – on prze­ko­py­wał się przez swo­je wnę­trze, kru­szył ka­mień, któ­ry go przy­gnia­tał, usu­wał la­wi­nę, któ­ra go za­sy­pa­ła i po­grze­ba­ła żyw­cem. Wra­cał do domu mo­kry i usmo­lo­ny aż do pew­ne­go dnia, w któ­rym ob­wie­ścił, że jego pra­ca jest skoń­czo­na. Dzie­dzic­two zo­sta­ło ogro­dzo­ne i oczysz­czo­ne. Ka­mien­ne mur­ki wznie­sio­ne, nowe drzew­ka oliw­ne za­sa­dzo­ne. Za­pro­wa­dził nas na ta­ras, mnie i mat­kę, i po raz nie wia­do­mo któ­ry po­ka­zał Stry­jo­wy Gaj Oliw­ny. Zro­dzi­łem go z pło­mie­ni, po­wie­dział mój oj­ciec.

 
Wesprzyj nas