Zbiór “Listy na wyczerpanym papierze” zawiera korespondencję Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory, dwójki kochanków i geniuszy słowa.


Listy na wyczerpanym papierzeBestsellerowy zbiór korespondencji Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory powraca w ręce czytelników.

Listy z lat 1964-1966 ilustrowane materiałami archiwalnymi, pocztówkami, rękopisami i zdjęciami to fenomenalny zapis literackiej fascynacji i intymnej relacji dwójki artystów, arcymistrzów polskiej poezji.

On – dystyngowany starszy pan, geniusz słowa, liryczny humorysta. Ona – piękna, młoda i trochę szalona. Jeremi Przybora i Agnieszka Osiecka. Rządzą wyobraźnią milionów wrażliwców. Ich piosenki zna cała Polska. Ale nikt nie zna dziejów ich wzajemnego uczucia, romansu przez lata ukrywanego, burzliwego, dramatycznego i wzruszającego jak ich wiersze. Ta książka – miłosne listy Jeremiego i Agnieszki – zdejmuje zasłonę z tego uczucia i ukazuje całe jego piękno.

“Trafił swój na swego. Takie talenty, takie urody, takie inteligencje i takie poczucia humoru zdarzają się raz na 100 lat! Obydwoje byli dziećmi szczęścia obdarzonymi przez los więcej niż talentem. Geniuszem. Czyli kłopotem. Ich uczucie nie służyło nikomu oprócz nas, czytelników. Ale z tej dziwnej miłości powstały najpiękniejsze piosenki. W tych piosenkach i w listach ich uczucie żyje do dziś.”
Magda Umer

Agnieszka Osiecka, Jeremi Przybora
Listy na wyczerpanym papierze
Wydawnictwo Agora
Premiera w tej edycji: 17 lutego 2021

Listy na wyczerpanym papierze

NOTA EDYTORSKA
Listy zostały ułożone w porządku chronologicznym, z jednym – ale pozornym – wyjątkiem: list z 31 stycznia 1965 r. jest ostatnim marcowym, gdyż Agnieszka ewidentnie pomyliła w jego nagłówku miesiące.
Obok listów w książce pojawiają się także notatki z kalendarzyka Agnieszki (wyróżniają się z tekstu inną czcionką i znaczkiem •*), istotne dla lepszego zrozumienia tła całej historii. Co ciekawe, są wśród nich wpisy poczynione ręką Jeremiego.
Przypisy opatrzone cyframi arabskimi, które -w wąskiej szpaltce z prawej strony – towarzyszą listom i zapiskom, są autorstwa Magdy Umer. Oznaczone zaś gwiazdkami (nieliczne) i na dole strony – to przypisy Jeremiego i Agnieszki, które w tej formie sami zamieścili w listach.
Słowa przekreślone nie są błędem edytora – to Jeremi i Agnieszka sami je wykreślali, ale tak, by odbiorca mógł je odczytać, domyślając się ukrytych dodatkowych treści. Zatem – niech i czytelnik się domyśla…
Słowa podkreślone – także jak w oryginale.
Redaktor w tekst ingerował minimalnie, jedynie tu, gdzie błędy były ewidentne, a literówki oczywiste. Za to zdecydował, by zapis dat, swoistą interpunkcję, skrótowce i tym podobne osobliwości zostawiać czasem tak, jak w oryginale – nawet jeśli oznacza to odstąpienie od ścisłych zasad pisowni – po to, by ocalić urok i indywidualność języka Agnieszki i Jeremiego, a także na wskroś prywatny charakter ich listów i zapisków. W kilku miejscach (np. gdy list gwałtownie się urywa) konieczne były wyjaśnienia odredakcyjne – są w nawiasach kwadratowych.
Podpisy do fotografii znajdują się na końcu książki. Niestety, nie wszystkie osoby udało się rozpoznać, nie wszystkie sytuacje i daty zrekonstruować.

W kawiarence „Sułtan”

W kawiarence „Sułtan” przed panią róża żółta,
A obok pan, co miał tę różę i pani dał.
Pajączek wyszedł z róży, bo zapach go odurzył.
Pijany jakby krzynkę szedł, snując pajęczynkę,
Co im związała ręce przez stolik w kawiarence.
Sam mało nie wpadł w krem, widziałam to, więc wiem.
W kawiarence „Sułtan” przed panią róża żółta,
A obok pan, co miał tę różę i pani dał.
I już ten pan i pani zostali w tej kawiarni –
Bo gdyby nie zostali, to by tę nić zerwali.
Na kształt anioła stróża właściciel ich odkurza,
Jeść daje im i pić i tak powinno być.
W kawiarence „Sułtan” przed panią róża żółta,
A obok pan, co miał tę różę i pani dał.
Gdy kiedyś przy księżycu iść będziesz tą ulicą –
Gdzie kawiarenka „Sułtan” –
Wstąp choć na chwili pół tam
Zobaczyć, czy ta pani z tym panem wciąż ci sami.
Sto innych spraw masz, lecz to też jest ważna rzecz.
Czy w kawiarence „Sułtan” przed panią róża żółta?
Czy obok pan, co miał tę różę i pani dał?
Czy (jeszcze) Oni tam są?
JEREMI PRZYBORA, 1967

Jest późny wieczór 7 marca 1989 roku.
Razem z grupą aktorów, muzyków i organizatorów Przeglądu Piosenki Aktorskiej jemy kolację w hotelu Wrocław. Zmęczeni, ale szczęśliwi, bo publiczności bardzo podobało się nasze premierowe przedstawienie pt. „Zimy żal” oparte na piosenkach Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego. Śmiechy, anegdoty, wspomnienia z prób. Ważny wieczór w życiu każdego z nas. Nagle w drzwiach wejściowych kątem oka spostrzegam Agnieszkę. Daje mi jakieś znaki, próbuje wywołać z sali. W ręku trzyma żółtą różę. Jest przejęta i zdenerwowana. Podchodzę do niej i wysłuchuję najpiękniejszej recenzji, jaką w życiu słyszałam. Zapraszam Agnieszkę do stołu i proszę, aby powtórzyła to wszystkim, a przede wszystkim Jeremiemu. Nie chce się zgodzić, chce rozmawiać tylko z nim.
Wracam, przekazuję prośbę i widzę, że Jeremi rumieni się jak licealista, przeprasza na chwilę nas, swoją żonę Alicję i podchodzi do Agnieszki. Są daleko, nie słyszę słów, ale coś tak niezwykłego dzieje się między tymi dwojgiem, że nie mogę oderwać od nich oczu. On się uśmiecha, ona płacze, wręcza mu żółtą różę, całują się nieśmiało. Są nagle tacy młodzi. Scena jak z filmu. Co się tu dzieje?!
Alicja także obserwuje tę scenę i widząc moje zdumienie, tłumaczy: „To ty nie wiesz, że oni kiedyś byli razem? Naprawdę? Tak, tak, ale bardzo dawno temu i to nie było nic poważnego”.
Nie wiedziałam.
Późno w nocy Agnieszka wpada do mojego pokoju, przeprasza za nietakt wobec Alicji, ale ten wieczór i piosenki obudziły tak silne wspomnienia, że nie była w stanie postąpić inaczej. Nie wypytywałam o nic, czułam się trochę niezręcznie. Od lat Alicja i Jeremi byli jakby moimi drugimi rodzicami, przyjaźniliśmy się bardzo. Ale od tej pory szczególnie uważnie wsłuchiwałam się w to, co mówią o sobie nawzajem Agnieszka i Jeremi. Chociaż nie utrzymywali znajomości i nie dzwonili do siebie, interesowali się swoim losem. Chyba nadzwyczajnie cenili się jako artyści, ale nie bardzo lubili jako ludzie. Byli wciąż zranionymi kochankami sprzed lat. Świetlnych. Mijały lata.
Jeremi coraz częściej czuł potrzebę zwierzania się i narzekania na Agnieszkę. Że nie miała serca, oszukiwała, bawiła się jego uczuciem, że przez nikogo w życiu tak bardzo nie cierpiał… I że dała mu wielką nauczkę, bo wcześniej to on unieszczęśliwiał kobiety. Ale zaraz potem dodawał, że nigdy nie spotkał kogoś tak dowcipnego, inteligentnego i utalentowanego. I że napisał o niej piosenki pt. „Podła” i „Moja dziewuszka nie ma serduszka”.
Agnieszka także narzekała na niego. Mówiła, że był rozpieszczony przez życie i kobiety. Powolny, dwie godziny jadł śniadanie, lubił, żeby nic się nie działo, nie przepadał za żadnym towarzystwem i nie umiał naprawiać ani samochodów, ani niczego.
Kiedyś Jeremi dał mi zdjęcie, na którym Agnieszka trzyma w ręku wydanie nut z piosenkami Kabaretu Starszych Panów, a na którego odwrocie wyznaje mu miłość. Gdy wspomniałam jej o tym, zapytała zdumiona: „On nie chciał już tego mieć?”. Agnieszka nigdy nie zapominała o tym, że ja jestem bardzo związana z Jeremim i Alicją. Była ciekawa ich losu, ale taktownie dyskretna. Kiedyś tylko powiedziała:
„Chwilami zazdroszczę im takiego codziennego, nudnego szczęścia, tylko z tego powodu, że są razem i patrzą na rośliny. Ja nigdy nikomu nie umiałam dać spokoju. Sobie też”.

Śmierć Agnieszki była szokiem dla Jeremiego. Wstrząsem. Niby wiedział ode mnie, jak bardzo jest chora, interesował się jej losem, ale kiedy zniknęła na zawsze -7 marca 1997 roku – długo nie potrafił się pozbierać. Tuż po jej śmierci napisał o niej piękne wspomnienie dla „Gazety Wyborczej”. Oto ono:

„Pierwszy raz pisałem o Agnieszce w 1965 roku, we wstępie do zbioru jej piosenek. Nie wiem, od jak dawna Agnieszka była wtedy autorką piosenkowych tekstów, ale dziś wiemy wszyscy, że miała je pisać jeszcze przez niewiele ponad trzydzieści lat, z których dwadzieścia parę przypadło na PRL. Tak organicznie związała się z nami, którym w tej niezasługującej na numer ojczyźnie wraz z nią żyć wypadło, że już nam po prostu nie przejdą przez usta stereotypowe słowa: «Ciężko odczuwać będziemy jej nieobecność^
Nie będziemy odczuwać jej nieobecności, bo zbyt długo przebywaliśmy wspólnie w tym «najweselszym baraku obozu socjalistycznego», żeby się nagle, ni stąd, ni zowąd rozstawać z Agnieszką, bodaj z powodu śmierci. To dramat dla jej najbliższych, którzy tracą jej codzienną, fizyczną obecność. Nam pozostaje ona w ponad dwu tysiącach piosenek, które napisała. I tylko smutno, że nie napisze ich już więcej.
To ona, Agnieszka, jest jedną z tych, którzy uczynili ten nasz «barak» aż tak «wesołym». To ta piewczyni (nie, nie apologetka!) PRL-u sprawiła, że z jego zgrzebno-siermiężnej i chłopsko-robotniczo-pracującej inteligenckiej szarzyzny wykwitł wspaniały, barwny kwiat poezji jej piosenek.
Nawet we wstrząsającym hymnie o śmierci, epitafium, jakie sama sobie napisała, pobrzmiewa peerelowska nuta rymem «boa-grzechotnik» i «chłopo-robotnik». I strasznie jesteśmy wdzięczni Agnieszce Osieckiej, największej naszej poetce piosenki, że nie pisała przez te dwadzieścia parę lat peerelowskich do szuflady, że mogliśmy od inteligenta (pracującego) po prostego człowieka cieszyć się, żywić jej poezją.
Mój osobisty stosunek do Agnieszki był różny.
Dawno, dawno temu darzyłem ją sympatią chyba zbyt wielką, a potem, przez lata, chyba zbyt małą.
Ale niezmienny był we mnie zawsze mój podziw dla jej niezwykłej osobowości. Dla jej inteligencji i mądrości, poczucia humoru i autoironii, celności słowa, kiedy mówiła, i lotności pióra, kiedy pisała swoje niezwykłe, śpiewane wiersze.
Podziwiałem też jej wielką ciekawość świata i ludzi, których nie segregowała według opcji, postaw i środowisk.
Wielką i odwzajemnioną sympatią darzyli ją Giedroyc, Hertz, jak i Mieczysław Rakowski, księstwo Sapiehowie z Londynu, jak i faceci spod budek z piwem, o których zwykła mawiać: «Z takimi to mogę się ugadywać całymi godzinami».
Agnieszko!
Używając Twojego ulubionego zwrotu z tamtych esteesowskich, Twoich lat, wyznam Ci coś szczerze, «jak bezpartyjny bezpartyjnej».
Wiesz, że zawsze byłem wdzięcznym odbiorcą Twojego dowcipu, chociaż bywał on czasem «do-tkliwy».
I to więc, że piszę o Tobie w czasie przeszłym, mogę potraktować jako Twój żart, ale tym razem – bardzo okrutny. Jestem przecież starszy od Ciebie o dwadzieścia lat… Nigdy co prawda nie miałaś zbytniego szacunku do starszych wiekiem autorytetów”.

Tak pisał chwilę po jej śmierci.
Potem on sam zaczął bardzo chorować. Szpital za szpitalem. Wszyscy myśleliśmy, że umiera, Alicja niknęła w oczach. I kiedy jakimś cudem wyszedł z tego – rozchorowała się Alicja. Śmiertelnie. Z tej śmierci nie podźwignął się nigdy.
Było moim wielkim przywilejem móc obserwować przez ćwierć wieku piękną, młodą miłość starszych ludzi.
Nieosiągalną dla większości małżeństw. Byli dla siebie najważniejsi. Dawali sobie spokój. Dobrzy i czuli na co dzień. Przez tyle lat!
Ich miłości nie były potrzebne żadne słowa ani wiersze.
Po jej śmierci powtarzał nieraz:
„Życie jako forma spędzania czasu przestało mnie interesować”.
Nie chciał już żyć. Zaczął porządkować papiery. Podobnie jak Agnieszka przed śmiercią, zniszczył ich całą masę. Oboje rozstawali się z życiem kilka lat wcześniej, nim ono rozstało się z nimi.
Pamiętam Agnieszkę z 1996 roku. Postanowiła wyrzucić wszystko z przepastnych szuflad. Mówiła, że się ich boi, bo nie jest już w stanie opanować tego chaosu. Daremnie usiłowała coś uporządkować. Siedziała godzinami pośród niebotycznej góry śmieci – jakby powiedziała jej gosposia Helenka – owinięta w stare błony fotograficzne, otoczona zdjęciami, albumami, listami. Przeszłością. Gumki, pióra, ołówki, kwiatki, muszelki, kamienie. Zwariuję od tego – mówiła – i nigdy niczego nie uporządkuję. Weź sobie, co chcesz. Ja nie chciałam niczego. I wychodziłyśmy na spacer do parku Paderewskiego nabrać sił do dalszego życia.
Jeremi natomiast miał wszystko poukładane, jak w zegarku. Wszystko podpisane, posegregowane. Któregoś dnia zadzwonił i poprosił, żebym przyjechała jak najszybciej, bo ma dla mnie ważne zadanie. Przyjechałam natychmiast. Wyjął z sekretarzyka dużą brązową kopertę z napisem „Agnieszka” i podał mi ją.
„Zastanawiałem się, co zrobić z jej listami, i doszedłem do wniosku, że nie jestem w stanie tego zniszczyć. Myślę, że literatura polska by nam tego nie wybaczyła. Zaopiekuj się tym”.
Długo nie mogłam ochłonąć po przeczytaniu listów Agnieszki. I oczywiście zastanawiałam się, co z nimi zrobić. Kiedy jej córka Agata założyła fundację Okularnicy, pomyślałam, że przed swoją śmiercią oddam im to z prośbą, aby zostały opublikowane za jakieś 50 lat, jak to jest w zwyczaju w świecie literackim.
I myślałam, że tak się stanie.

Ale niedawno Agata zadzwoniła do mnie z informacją, że znalazła listy Jeremiego do Agnieszki i zastanawia się nad ich opublikowaniem. „Wiesz, bo to taka piękna literatura”.
Dała mi je do przeczytania i tym samym odebrała spokój w sprawie decyzji, co z tym fantem zrobić. Myślałam, myślałam i wymyśliłam, że poskładam te niezwykłe puzzle, opatrzę komentarzem i złożę dyspozycję, aby wydano je za 20 lat. Zadzwoniłam, ale Agata powiedziała do mojej zdumionej słuchawki:
„Ty chyba nie masz pojęcia, jak szybko dzisiaj gna życie! Za 20 lat to już nikogo nie będzie interesowało!”.
Agata może mieć rację. Bo jak tak przyglądam się naszemu światu coraz szerszymi oczyma, to po mojej starej głowie przebiega czasem myśl, że za 20 lat może nawet i nie być tego świata. Pokaźna jest liczba szaleńców, którzy czynią wszystko, aby tak się stało. W tej sytuacji postanowiłam powiedzieć o wszystkim Kotowi Przyborze – synowi Jeremiego. Niech zadecyduje. Dałam mu do przeczytania te listy. Zadzwonił za tydzień i powiedział: „Nie mam nic przeciwko temu, aby je wydać. Przecież tata tego chciał”.
W ten sposób – dzięki dzieciom Agnieszki i Jeremiego – mogą państwo już dzisiaj przeczytać te listy.
Ta historia trwała około dwóch lat. Wiemy nawet dokładnie, że zaczęła się 1 lutego 1964 roku. Skończyła się na dobre (jeśli o uczuciu można powiedzieć, że skończyło się „na dobre”) w czerwcu 1966 roku. On miał 49 lat, był już po raz drugi żonaty. Miał małego synka Konstantego (Kota) i dorastającą, piękną córkę z pierwszego małżeństwa – Martę. Był w rozkwicie swojego talentu. Sławny, uwielbiany, czczony nie tylko przez inteligencję. Telewizyjny Kabaret Starszych Panów stworzony przez niego i Jerzego Wasowskiego osiągnął właśnie apogeum popularności. Wszyscy śpiewali ich piosenki. Ona także. Ale i pisała własne. I to jak!
Była piękną 28-letnią rozwódką po przejściach. Płakał po niej niejeden odtrącony adorator, ona po nich także, z tym że ona jedynie w piosenkach. „Coś ze mną jest nie w porządku” – pisała sama o sobie.
On zakochał się od pierwszego spojrzenia. Wpadł po uszy. Po jej uszy, które darzył uczuciem szczególnym. Nie ukrywał tego, niczego nie kombinował. Po prostu przytrafiło mu się szczęście i nieszczęście jednocześnie – zakochał się w skomplikowanej dziewczynie.
Ona na początku nie bardzo wiedziała, o co jej chodzi. Uwiodła go z przyzwyczajenia jak niejednego. Znała wszystko, co napisał, wychowała się na jego audycjach radiowych – „Pokrzywach nad Brdą” i „Eterku”. Kochała jego piosenki. Zaczęła romansować „na lipę”.
Najpierw zakochała się w jego listach. Dopiero potem – w nim samym. Trafił swój na swego. Takie talenty, takie urody, takie inteligencje i takie poczucia humoru zdarzaj ą się raz na 100 lat. Obydwoje byli dziećmi szczęścia obdarzonymi przez los więcej niż talentem. Geniuszem. Czyli kłopotem.
Ich uczucie nie służyło właściwie nikomu oprócz nas, czytelników. Unieszczęśliwiało Bogu ducha winne dzieci, pozostawione żony i zasmarkanych z miłości, odsuniętych na boczny tor chłopców. Unieszczęśliwiło w końcu także samych zakochanych. Ale z tej dziwnej miłości powstały najpiękniejsze piosenki.
I do dzisiaj niejedna młoda (albo nawet i stara) dziewczyna i niejeden młody (albo nawet i stary) chłopak, kochając się w sobie, słuchają tamtych piosenek; jakby napisanych tylko dla nich i dopiero co, a nie przed wielu laty. W tych piosenkach i w listach ich uczucie żyje do dziś. Jak inkluzje – zatopione owady w bursztynie.

POST SCRIPTUM

„Malwy po chatach kwitną i bledną, po sześciu latach nic już nie jest tragedią”- pisała Agnieszka w wierszu pod tytułem „Po sześciu latach”. A sześć lat temu właśnie ukazało się pierwsze wydanie „Listów na wyczerpanym papierze”. Pamiętam swoje obawy i wahania: wydać je teraz, czy poczekać jeszcze pół wieku.
Córka Agnieszki przekonywała mnie, że nie ma po co i na co czekać. Dzisiaj wiem, że miała rację. Napisało do mnie, lub spotkało się ze mną po moich koncertach tylu ludzi, dla których ta Książka była ważna, którym pomogła, których zachwyciła. Nie oburzyła nikogo. Otworzyli się młodzi, starzy i w średnim wieku, opowiadali o swoich „zakazanych” uczuciach, tragediach, komediodramatach, szczęśliwych lub nieszczęśliwych zakończeniach miłości.
Podpisywałam tę książkę setkom zakochanych i ich drugim, „ukrytym” połówkom. Bo nieszczęścioszczęście zakazanej miłości spotyka i będzie spotykać miliony ludzi na całym świecie, dopóki świat będzie istniał.
Tylko te miliony nie będą umiały tak pięknie jak Agnieszka i Jeremi o tym opowiedzieć. Rolę bursztynu odgrywa w tym przypadku papier. Nie tyle czerpany, ile wyczerpany tym, czego doznał. Nieszczęście i szczęście tych dwojga bardzo dotykało. Wykończyli go wzajemnymi pretensjami, łzami i atramentem.
I taki mógłby być tytuł: „Listy na wyczerpanym papierze”.

Magda Umer

 
Wesprzyj nas