Jedyny sposób, aby złapać człowieka z labiryntu, to włamać się do jej umysłu.


W labiryncieDziewczyna, która wróciła do świata

Została porwana i uwięziona na piętnaście lat. Nikt nie wie, jak udało się jej uciec. Kiedy budzi się w szpitalu, niczego nie pamięta. Z pomocą policyjnego profilera, doktora Greena, próbuje odzyskać wspomnienia z tajemniczego labiryntu – więzienia, w którym porywacz zmuszał ją do rozwiązywania zagadek, stosując przerażający system nagród i kar.

Mężczyzna, który nie ma nic do stracenia

Bruno Genko, bezkompromisowy prywatny detektyw, obiecał rodzicom porwanej dziewczynki, że znajdzie ich córkę. Nie dotrzymał słowa. Po latach staje przed drugą – ostatnią – szansą na złapanie sprawcy.

Bestia, która umyka

Genko i Green – jeden z nich przeszukuje ulice miasta, drugi poluje w umyśle ofiary… Działają na własną rękę i obaj wierzą, że uda im się powstrzymać demonicznego potwora. Aby to zrobić, będą musieli skłonić ofiarę, aby znowu wkroczyła do labiryntu…

Ekranizacja powieści z Dustinem Hoffmanem i Tonim Servillo.

Donato Carrisi – włoski pisarz, scenarzysta i dramaturg. Absolwent prawa specjalizujący się w kryminologii. Od 1991 r. współpracuje z telewizją RAI. Jest autorem scenariuszy do kilku bardzo popularnych we Włoszech seriali. Powieść Zaklinacz (2009 r.), debiut literacki Carrisiego, przyniosła mu niesamowity sukces: tłumaczenia na 20 języków, milion sprzedanych egzemplarzy, wysokie i długo utrzymujące się pozycje na włoskich i światowych listach bestsellerów, nagrodę Bancarella oraz nominację do prestiżowej francuskiej Prix des lecteurs. Kolejne powieści – Trybunał dusz i Hipoteza zła – ugruntowały wysoką pozycję pisarza wśród autorów kryminałów na całym świecie.
W labiryncie to druga w karierze Donato Carrisiego ekranizacja własnej powieści. Za poprzednią, Dziewczynę we mgle, otrzymał w 2018 r. nagrodę Włoskiej Akademii Filmowej – odpowiednik amerykańskiego Oscara – za debiut reżyserski.

Donato Carrisi
W labiryncie
Przekład: Ksawery Malinowski
Wydawnictwo Albatros
Premiera: 26 lutego 2020
 
 

W labiryncie


1

Podczas gdy dla przeważającej części ludzkości poranek dwudziestego trzeciego lutego był taki sam jak wszystkie inne, dla Samanthy Andretti mógł się stać początkiem najważniejszego dnia w jej młodym życiu.
Tony Baretta powiedział, że chce z nią porozmawiać.
Przez całą noc Sam przekręcała się w łóżku, jakby naoglądała się horrorów. Próbowała domyślić się powodów, które skłoniły jednego z najładniejszych chłopaków w szkole – i na całym świecie – do tego, żeby właśnie ją poprosić o rozmowę na wiadomy temat.
Wydarzenia te miały jednak początek w dniu poprzednim. Chłopak nie skierował swojej prośby bezpośrednio do niej, a nawet nie wyraził jej osobiście. Wśród nastolatków pewne sprawy wymagają przestrzegania ścisłych reguł. Jasne, że inicjatywa wychodzi zawsze od zainteresowanego, ale potem następuje długa procedura. Tony wykorzystał w tym celu Mike’a, chłopaka ze swojej paczki, a ten przekazał sprawę Tinie, koleżance Sam, która siedziała z nią w jednej ławce. Wreszcie Tina powiedziała o tym Sam. Zdanie było proste i jasne, lecz w niepojętym świecie gimnazjalistów mogło oznaczać wiele rzeczy.
– Tony Baretta chce z tobą pogadać – szepnęła jej do ucha na lekcji wuefu, podskakując przy tym z radości. Miała podniecony głos i błyszczące oczy, ponieważ prawdziwa przyjaciółka cieszy się z dobrych rzeczy, jakie ci się przytrafiają, tak jakby spotkały ją samą.
– Kto ci to powiedział? – spytała natychmiast Sam.
– Mike Levin. Zaczepił mnie, kiedy wracałam z toalety.
Jeśli Mike zwrócił się z tym do Tiny, sprawa była poufna i taka powinna pozostać.
– Ale co on ci dokładnie powiedział? – zapytała Sam, chcąc mieć pewność, że Tina dobrze zrozumiała słowa kolegi. Nikt w szkole nie zapomniał, co przydarzyło się tej biednej Ginie D’Abbraccio, od tamtego czasu nazywanej „wdową”, kiedy pewien chłopak zapytał ją, czy ma już partnera na bal kończący rok szkolny, a ona wzięła jego zwykłą ciekawość za propozycję i wystrojona w długą tiulową sukienkę w kolorze brzoskwiniowym czekała ze łzami w oczach na ducha.
– Powiedział mi: „Przekaż Samancie, że Tony chce z nią pogadać” – odparła Tina, powtarzając dosłownie to, co usłyszała od Mike’a.
Gdy zabrały się do omawiania sprawy, Samantha kazała jej oczywiście powtarzać te słowa wiele razy, aby mieć pewność, że Tina niczego nie przekręciła, lub może z obawy, że paru głupków postanowiło wpuścić jej koleżankę w maliny tylko po to, by się z niej ponabijać.
Sam nie została poinformowana, kiedy i gdzie miałaby się odbyć rozmowa z Tonym, co było dodatkowym powodem jej frustracji. Wyobrażała sobie, że może do niej podejść w pracowni chemicznej albo w bibliotece. Albo za schodami do sali gimnastycznej, w której Tony Baretta trenował z drużyną koszykówki, a Samantha grała z koleżankami w siatkówkę. Należało wykluczyć godziny przychodzenia i wychodzenia ze szkoły oraz takie miejsca jak jadalnia i korytarze, ponieważ było tam za dużo ciekawskich oczu. Gdyby jednak dobrze pomyśleć, ten brak szczegółów był nie tylko torturą, ale stanowił też sedno sprawy. Sam nie potrafiłaby opisać dziwnego przechodzenia ze stanu euforii do głębokiego przygnębienia, w jakie wprawiła ją ta zwykła prośba, ponieważ spotkanie mogło sprawić jej miłą niespodziankę lub zawód, ale i tak czuła wdzięczność – tak, wdzięczność – za to, co właśnie przeżywała.
Poza tym to coś przydarzyło się właśnie jej – Samancie Andretti – i nikomu innemu!
Jej matka myliła się, mówiąc, że pewne rzeczy, które zdarzają się w trzynastym roku życia, można bardziej docenić, gdy się dorośnie i spojrzy na nie z perspektywy czasu. Bo w tym momencie Sam była zachwycona, że to szczęście spotyka właśnie ją i że nikt inny na świecie nie może go ani zrozumieć, ani przeżyć. I to sprawiło, że poczuła się uprzywilejowana… A może była biedną naiwniaczką, która miała się zderzyć z okrutną prawdą: w końcu Tony Baretta znany był z tego, że przechwalał się swoim powodzeniem u dziewczyn.
Samantha nigdy dotąd nie myślała o Tonym. Przynajmniej w takim sensie. Głos natury zaczął już w tajemniczy sposób odzywać się w jej młodym ciele i przywykła do składania tej drobnej comiesięcznej ofiary, która miała jej towarzyszyć przez większą część życia, ale aż do tej chwili nie była w stanie docenić pozytywnych skutków tej „przemiany”. Samancie nigdy dotychczas nie przyszło do głowy, że jest ładna – a może wiedziała o tym już wcześniej, ale nie uznała tego za rzecz godną uwagi. W rzeczywistości zaokrąglenia jej ciała, które zaciekawiały chłopców, były objawieniem również dla niej.
Czyżby Tony też je zauważył? Czy chodziło mu właśnie o to? Żeby włożyć rękę pod koszulkę lub nawet – Jezu, wybacz mi – sięgnąć niżej?
Dlatego w tym wyjątkowym dniu, dwudziestego trzeciego lutego, gdy zmęczona bezsennością przyglądała się pierwszym blaskom świtu pojawiającym się na suficie jej pokoju, doszła do wniosku, że słowa Tony’ego Baretty nie mogą być prawdziwe, że są jedynie owocem halucynacji. Albo prawdopodobnie myślała o tym za dużo i pośród meandrów gorączkowych fantazji przydarzających się każdej nastolatce jej myśli utraciły wiarygodność. Istniał tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć, czy nie została oszukana. W tym celu nie musiała zrobić nic innego, tylko podnieść zmęczone ciało z wilgotnego od potu łóżka, przygotować się i iść do szkoły.
Tak więc, ignorując upomnienia matki, że zjadła za mało na śniadanie – o rany, nie miała siły oddychać, a co dopiero jeść! – zarzuciła na ramiona plecak i pognała do drzwi, żeby odważnie, ale także z odrobiną rezygnacji, wyjść na spotkanie z przeznaczeniem.
Była za pięć ósma i ulice dzielnicy, w której mieszkała rodzina Andrettich, były niemal puste. Ci, którzy mieli pracę, wyszli z domu dużo wcześniej, bezrobotni zajęci byli leczeniem w łóżku skutków przepicia z poprzedniego wieczoru, starsi ludzie czekali na cieplejszą porę dnia, żeby wytknąć głowę z mieszkań, a uczniowie zwlekali do ostatniej minuty z wyjściem do szkoły. Prawdę mówiąc, pora była nietypowa również dla Sam. Miała ochotę wstąpić po drodze do Tiny, jak się jej to często zdarzało, ale potem pomyślała, że przyjaciółka prawdopodobnie nie jest jeszcze gotowa, a ona nie miałaby cierpliwości czekać, aż Tina skończy się szykować.
Nie dzisiaj.
Idąc chodnikiem z szarej kostki, napotkała jedynie gońca szukającego adresu, pod który miał dostarczyć przesyłkę. Nawet go nie zauważyła, a i on rzucił tylko okiem na dziewczynkę, która cicho przeszła obok niego – patrząc na nią, nikt nie domyśliłby się wypełniającej ją duchowej rozterki. Minęła zielony dom państwa Macinsky, których zły czarny pies za każdym razem czaił się za płotem, żeby ją przestraszyć, potem domek z ogródkiem – kiedyś należał do pani Robinson, a teraz się rozpadał, ponieważ jej krewni nie potrafili dogadać się w sprawie spadku. Przeszła obok boiska do piłki nożnej za kościołem Najświętszego Miłosierdzia. W pobliżu znajdował się ogród z małym placem zabaw z huśtawkami i zjeżdżalnią, rosła też wielka lipa, na której ojciec Edward zawieszał ulotki z informacjami o wydarzeniach parafialnych. Podczas gdy okolica pogrążona była w ciszy, w głębi opustoszałej ulicy widać już było szeroką aleję, na której panował gorączkowy ruch pojazdów jadących do centrum.
Sam nie zwracała jednak na to wszystko najmniejszej uwagi.
Widok, jaki miała przed oczami, przypominał ekran, na który jej wyobraźnia rzucała uśmiechniętą twarz Tony’ego Baretty. Sam poruszała się bezwiednie, znając na pamięć trasę pokonywaną wcześniej setki razy.
Mimo to, gdy przeszła połowę drogi do instytutu, w którym mieściła się szkoła, ogarnęły ją nagle wątpliwości, czy ubrała się odpowiednio na czekające ją spotkanie. Włożyła ulubione dżinsy z brylancikami na tylnych kieszeniach i małymi rozdarciami na wysokości kolan, białą koszulkę oraz o dwa numery za dużą czarną bluzę z kapturem, którą ojciec podarował jej po powrocie z ostatniej podróży służbowej. Prawdziwy problem stanowiły jednak cienie pod oczami spowodowane długimi bezsennymi godzinami. Próbowała ukryć je pod warstwą matczynego pudru, ale nie była całkiem pewna, czy to się jej udało – nie pozwalano jej robić makijażu, więc nie miała w tym doświadczenia.
Zwolniła i zaczęła przyglądać się autom zaparkowanym na jezdni. Natychmiast odrzuciła szarego metalizowanego dodge’a i beżowe volvo, ponieważ były zbyt brudne i nie spełniały jej oczekiwań. W końcu dostrzegła to, czego szukała. Po drugiej stronie ulicy stała biała furgonetka, której szyby lśniły jak lustro. Samantha przeszła na drugą stronę ulicy, żeby do niej podejść i się przejrzeć. Ale chociaż stwierdziła, że podkład całkiem dobrze ukrywa cienie pod oczami, nie od razu ruszyła dalej. Przez chwilę przyglądała się odbiciu swojej twarzy okolonej kasztanowymi włosami, które uwielbiała. Zadała sobie pytanie, czy rzeczywiście jest wystarczająco ładna dla Tony’ego, i spróbowała spojrzeć na siebie jego oczami. Co on we mnie zobaczył? Zastanawiając się nad tym, na chwilę przeniosła wzrok poza lustrzane odbicie.
To niemożliwe, pomyślała. I przyjrzała się lepiej.
W cieniu, po drugiej stronie szyby, dojrzała olbrzymiego królika, który przyglądał się jej bez ruchu.
Mogłaby uciec – coś jej mówiło, żeby zrobić to czym prędzej – mimo to nie uciekła. Stała zahipnotyzowana tym spojrzeniem, które zdawało się wyłaniać z jakiejś otchłani. To nie dzieje się naprawdę, pomyślała. I nie przydarza się mnie, powtórzyła sobie w duchu z typowym niedowierzaniem ofiar, które zamiast uciec przed swoim przeznaczeniem, w niewytłumaczalny sposób poddają się jego urokom.
Przez długą chwilę dziewczynka i królik przyglądali się sobie, jakby obojga popychała wzajemna chorobliwa ciekawość.
Chwilę później drzwi furgonetki otworzyły się nagle, pozbawiając ją widoku odbicia twarzy. W momencie gdy jej dziecięca buzia roztapiała się w nicości, nie dostrzegła nawet cienia strachu w swoich oczach. Może tylko błysk zaskoczenia.
Podczas gdy królik wciągał ją do swojej nory, Samancie nie przyszło nawet na myśl, że od tej chwili przez bardzo, bardzo długi czas nie będzie oglądać swojego odbicia.

2

Pierwszą rzeczą, jaka wydobyła się z ciemności, były dźwięki przypominające strojenie instrumentów orkiestry przed rozpoczęciem koncertu. Chaotyczne lub uporządkowane, ale ciągle ledwie słyszalne. Rytmiczne elektroniczne dźwięki. Koła wózków jeżdżących tam i z powrotem, dzwonienie uderzających o siebie szklanych naczyń. Przytłumione dzwonki telefonów. Szybkie, lekkie kroki. Wszystko wymieszane z niezrozumiałymi i dalekimi, choć na pewno ludzkimi głosami – od jak dawna nie słyszała żadnych głosów? Słyszała również swój oddech. Był regularny, ale głuchy. Brzmiał tak, jakby oddychała w jaskini. Nie, to tylko coś przyciskało jej twarz.
Drugim wrażeniem, które zanotowały jej osłabione zmysły, był zapach. Środka do dezynfekcji pomieszczeń. I jakiegoś lekarstwa. Tak, to musi być woń leków, pomyślała.
Spróbowała zorientować się, gdzie jest. Nie czuła własnego ciała, wiedziała tylko, że leży na plecach. Miała zamknięte oczy, ponieważ bardzo ciążyły jej powieki. Powinna jednak zmusić się do ich uniesienia. Musiała zrobić to szybko, zanim obezwładni ją to, co działo się wokół niej.
Muszę zapanować nad zagrożeniem. To jedyny sposób.
Głos, który odezwał się przed chwilą, dochodził z jakiegoś miejsca w jej wnętrzu. Nie było to wspomnienie, ale coś bezwiednego. Coś, co powstawało z biegiem czasu, dzięki kolejnym doznaniom. Musiała nauczyć się, jak przeżyć. To dlatego mimo otępienia było w niej ciągle coś, co bezustannie czuwało.
Otwórz oczy… otwórz te przeklęte oczy! I rozejrzyj się.
W polu widzenia pojawiła się wąska szczelina. Oczy były załzawione, ale nie z powodu emocji, może tylko z utrapienia – rzadko już pozwalała temu nędznikowi na satysfakcję z tego, że oglądał ją płaczącą. Przez moment bała się, że napotka ciemności, ale odkryła niebieskawą poświatę, w której skąpana była przestrzeń wokół niej.
Wydawało się jej, że spoczywa na dnie oceanu. Czuła się wygodnie, wokół panował spokój.
Wiedziała jednak dobrze, że może to być tylko jakaś brzydka sztuczka; doświadczyła na własnej skórze, jak niebezpieczna jest zbytnia ufność. Gdy oczy przyzwyczaiły się do nowych warunków, zaczęła się rozglądać, żeby zbadać najbliższe otoczenie.
Leżała na łóżku. Niebieskie światło sączyło się z kilku świetlówek pod sufitem. Znajdowała się w dużym, pomalowanym na biało pomieszczeniu bez okien. W głębi po lewej stronie widać było olbrzymią lustrzaną ścianę.
On nie lubi luster, podpowiedział jej znowu wewnętrzny głos. Jak to możliwe?
Zobaczyła lekko uchylone drzwi, a za nimi oświetlony korytarz. To stamtąd dochodziły dźwięki, które słyszała.
Wszystko to było nierealne. Bezsensowne. Gdzie ja jestem?
Przed drzwiami stała odwrócona plecami ludzka postać w ciemnym ubraniu – dostrzegała ją w szczelinie obok futryny. Postać miała przy boku pistolet. Co to za sztuczka? Co to może oznaczać?
Dopiero teraz zauważyła, że niedaleko łóżka stoi stolik z mikrofonem i magnetofonem, a obok niego metalowe krzesło. Na oparciu wisiała męska marynarka. On jest gdzieś blisko, pomyślała. Wróci. I poczuła, że rośnie w niej fala strachu niczym morski przypływ.
Nie wolno się bać. Moim prawdziwym wrogiem jest strach. Muszę się stąd wydostać.
Nie byłoby to łatwe, nie sądziła, by wystarczyło jej sił. Spróbowała poruszyć rękami, oparła łokcie na materacu i uniosła się. Długie kasztanowe włosy przesłoniły jej twarz. Ciało było ciężkie, udało się jej unieść nieco pierś, ale natychmiast opadła z powrotem. Coś ją blokowało: maska tlenowa połączona z zaworem umocowanym do ściany. W ręce tkwiła igła do kroplówki. Szarpnęła za rurkę tlenową i wyciągnęła igłę z żyły. Jednak gdy tylko zabrakło jej dobroczynnego tlenu, zorientowała się, że traci oddech. Dusi się. Zakasłała. Spróbowała wciągnąć do płuc powietrze, ale było ono gęstsze od świeżego podmuchu, którym dotąd oddychała. Przed oczami wirowały jej czarne punkciki.
Znowu opanowywała ją ciemność, ale się nie poddała.
Odsunęła prześcieradło, którym była przykryta od pasa w dół, i w półmroku dojrzała rurkę wychodzącą z jej pachwiny i podłączoną do przezroczystego worka z żółtawym płynem.
Leżąc ciągle na plecach, poruszyła prawą nogą, aby zsunąć się z łóżka. Coś przytrzymywało jednak lewą nogę. Jakiś ciężar. Kiedy niespodziewanie znalazła się na krawędzi łóżka, straciła podparcie i poczuła, że spada. Runęła na twardą i chłodną podłogę, uderzając w nią twarzą. Lewa noga upadła z głuchym odgłosem.
Hałas zwrócił czyjąś uwagę; wyraźnie usłyszała otwieranie i zamykanie drzwi. Potem zobaczyła cień biegnący w jej kierunku, który dzwonił czymś umocowanym przy jego boku – był to pęk kluczy zwisających z karabińczyka. Cień postawił parującą filiżankę na podłodze i chwycił ją pod pachy.
– Spokojnie, moja droga – usłyszała męski głos i poczuła, że się unosi. – Spokojnie – powtórzył nieznajomy, delikatnie manewrując jej niemal bezwładnym ciałem. – Nic się nie stało.
Czuła, że się dusi, traciła przytomność. Oparła głowę na piersi mężczyzny. Pachniał wodą kolońską i miał na sobie krawat, który wydał się jej czymś okrutnym, absurdalnym.
Potwory nie noszą krawatów.

 
Wesprzyj nas