Tym razem autorka z przymrużeniem oka proponuje romans z elementami thrillera. Zaprasza też czytelników na kurs twórczego pisania…


Ostatnia obsesja NataliiNatalia Nancewicz, nauczycielka kreatywnego pisania, autorka “Ostatniego portretu Melanii” i “Ostatniego romansu Kornelii”, marzy o komercyjnym sukcesie.

Pewnego dnia otrzymuje zaskakującą propozycję od poczytnego pisarza Doriana Habdanka. Wkrótce okaże się, że oboje skrywają kilka zawodowych i życiowych tajemnic. Kolejne zwroty akcji zaś ujawnią skomplikowane sieci powiązań między bohaterami i zdemaskują ich sekrety.

Tak jak w poprzednich tomach cyklu „Ostatnie” i w tym ważną rolę odgrywa literatura popularna i zabawa konwencjami.

Ewa Madeyska – pisarka, dramatopisarka, scenarzystka – za powieść “Katoniela” była nominowana w 2008 r. do Nagrody Literackiej Nike. Prowadzi warsztaty prozatorskie w Collegium Civitas.

Ewa Madeyska
Ostatnia obsesja Natalii
Trylogia “Ostatnie” część 3
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 9 października 2018
 
 

Ostatnia obsesja Natalii


Teoria literatury (…) nigdy nie zajęła się specyficzną rolą pieniądza w genezie tekstu literackiego.
Dubravka Ugrešić
 
 
W królestwie banału sukcesu nie zapewnia książka, tylko publiczność.
Vladimir Nabokov

prawie seryjny morderca

Kiedy w ostatnią środę kwietnia Dorian Habdanek zmieniał pieluchę panu Władysławowi, zrozumiał, że jest człowiekiem skończonym. Nie tylko dlatego, że dwa tygodnie wcześniej obchodził samotnie pięćdziesiąte czwarte urodziny. Wielu mężczyzn w jego wieku zaczynało nowe życie. Habdanek tymczasem marzył, żeby to stare wreszcie szlag trafił, a wraz z nim parę problemów.
Kilka razy rozważał samobójstwo. Najpierw chciał się utopić. W ubiegłym roku wylazł pewnej marcowej nocy z dwupokojowej nory na Bednarskiej i łaził do rana w tę z powrotem po moście Śląsko-Dąbrowskim. Od czasu do czasu zerkał na Wisłę. Kiedy tak stał i gapił się w dół, zaczepił go przypadkowy przechodzień.
– Bobrów pan szukasz? – zapytał. – Z Poniatowskiego lepiej widać. Ale wiesz pan. Takiego bobra łatwo z trupem pomylić.
Wrócił do domu.
Parę tygodni później, również nad ranem, wjechał na ostatnie piętro jednego z bloków przy alei „Solidarności”, chyłkiem wszedł na dach, na którego skraju kiwał się potem przez dwie godziny. W końcu poczuł, że chłodno, że katar, że dreszcze, że chyba się przeziębił. Kątem oka zauważył, że nad Warszawą wschodzi słońce. Habdanka słońce ani ziębiło, ani grzało, ani tym bardziej rozgrzewało. Rozgrzewał go tylko alkohol. Postanowił, że skoczy, ale nie z dachu, lecz na wódkę.
W połowie lipca ukręcił pętlę z krawata. Patrzył na siebie w lustrze trochę rozbawiony. Widok Habdanka wiszącego na jedwabiu w świnki, rozśmieszył nawet jego. „Bibiana nie wybaczyłaby mi takiej śmierci”, pomyślał i wrzucił krawat na dno szuflady w komodzie. Dostał go od córki kilka lat temu pod choinkę.
Otruć się gazem nie mógł, ponieważ wszystko w domu miał na prąd.
W końcu wpadł na pomysł, że zrobi sobie koktajl z psychotropów i wódeczki. Zrezygnował. Ból brzucha przed śmiercią byłby gorszy niż sama śmierć.
Przed ostateczną decyzją powstrzymywały Habdanka ból, strach, że się nie uda, resztka honoru oraz pensjonariusze Domu Pomocy Społecznej Leśne Zacisze, wobec których miał kilka zobowiązań.
Habdanek bowiem od czterech miesięcy dwa razy w tygodniu (w środy i piątki) meldował się w jednym z podwarszawskich depeesów.
Na początku tylko sprzątał: szorował podłogi na pierwszym i drugim piętrze, zbierał talerze po posiłkach, przecierał stoły w jadalni, zajmował się czterema toaletami (w tym jedną dla personelu), dbał o ład w kaplicy znajdującej się w północno-zachodniej części parku, od czasu do czasu także o sam park.
Zaraz po tym, jak przyszedł do Leśnego Zacisza, okazało się, że brakuje rąk do pracy. Ktoś wziął urlop wypoczynkowy, ktoś macierzyński, ktoś zachorował, ktoś zrezygnował, ktoś wyjechał do Niemiec, Norwegii, a może do Anglii, ponieważ tam płacono dużo lepiej za podobną lub identyczną pracę.
Pewnego dnia oddziałowa Elżbieta Białowąs poprosiła salowego o pomoc przy karmieniu staruszków.
Z nowym zadaniem poradził sobie zadziwiająco dobrze.
Tak dobrze, że siostra oddziałowa przycisnęła Doriana do ściany słowem i piersią.
– Skąd ty, Darek, potrafisz takie rzeczy? – Popchnęła go na bladozieloną lamperię i oblizała wąskie usta.
Habdanek przeczesał dłonią siwiejącą czuprynę i przyznał się, że kilka lat wcześniej przez ponad pół roku pielęgnował matkę po udarze. Wypowiedział kilka okrągłych zdań o szacunku do starych ludzi i o ich prawie do godnego życia. Nie wspomniał, że ponad osiemdziesięcioletnią matką opiekował się z obrzydzeniem.
To prawda: kąpał ją, karmił, poił, przewijał (własnej córce nigdy nie zmienił pieluchy!), masował, oklepywał, przekładał z boku na bok, ale tylko dlatego, że był jej to winien. Mimo obrzydzenia. Matka nigdy nie chciała niczego od Doriana. Kochała go ponad wszystko. Skrępowana sytuacją uwolniła syna od kłopotu. Któregoś dnia umarła na zawał serca.
– Cicho żyła, cicho odeszła – wyszeptał Habdanek i zniknął sprzed oczu oddziałowej.
Po tej rozmowie awansował.
Przeszedł pod czujnym okiem Elżbiety Białowąs przyspieszony kurs opiekuna osób starszych, zaliczył szkolenie z pierwszej pomocy i zajął się – wciąż z obrzydzeniem – pielęgnacją pensjonariuszy z pierwszego piętra. Dbał o ich higienę, sprzątał w pokojach, woził na spacery, rozmawiał z nimi, choć raczej mówił do nich, wreszcie czytał.
Zupełnie przypadkiem zaczął od Zbrodni i kary. Pewnego dnia zgarnął ją z półki w przedpokoju, na której trzymał literaturę rosyjską. Równie dobrze mógł wziąć Annę Kareninę, Cichy Don, Wykop, opowiadania Babla albo Zoszczenki. On jednak sięgnął właśnie po Zbrodnię i karę.
W Leśnym Zaciszu, podczas pierwszego popołudnia nad książką, przeżył katharsis. Kiedy Rodion Raskolnikow rozprawiał się z paskudną lichwiarką, on razem z nim celował siekierką w pana Władysława, pana Józefa i resztę swoich podopiecznych.
Na początku marca z niepokojem skonstatował, że zmarło czworo z dwanaściorga jego słuchaczy i słuchaczek. Zaczął podejrzewać, iż pechowa czwórka zeszła pod wpływem Dostojewskiego.
„Chryste Panie!”, Habdanek przeraził się, że jest prawie seryjnym mordercą.
Gdyby prokurator udowodnił mu, że za pomocą pierwszego rozdziału Zbrodni i kary zabił cztery osoby, dostałby dożywocie.
„A nie czterdzieści godzin prac społecznych w miesiącu”.
Przez cały rok. I stu pięćdziesięciu tysięcy złotych zadośćuczynienia. Siedemdziesiąt pięć tysięcy spłacił (z oszczędności oraz kilku pożyczek) w ciągu sześciu miesięcy od wyroku. Pozostało mu sześć miesięcy na spłatę kolejnych siedemdziesięciu pięciu tysięcy.
Jeśli tego nie zrobi, zaliczy odsiadkę. Wtedy prasa nie zostawi na nim suchej nitki. A on, Dorian Habdanek, będzie skończony.
Nie potrzebował dodatkowych komplikacji w postaci sztywnych seniorów.
Wymienił więc Zbrodnię i karę na Terezę Batistę wojowaniem zmęczoną. Wierzył, że opowieść o dzielnej młódce doda im życia i werwy.
Wraz ze zmianą lektury zmienił swoje nastawienie do podopiecznych. Przestał się na nich złościć, źle im życzyć, obwiniać za to, że są starzy, chorzy, cuchnący i prawie martwi.
Ujrzał w losie pensjonariuszy Leśnego Zacisza zapowiedź własnej przyszłości. Galaretowate jądra pana Władysława, obwisłe pośladki pana Józefa, brunatne plamy na twarzy pana Jacka, a nawet szaleństwo Pięknej Emilii, mogły się stać jego udziałem.
Irytował go tylko personel domu pomocy. Naburmuszone pielęgniarki, namolni wolontariusze, nabożne zakonnice i nawiedzony ksiądz, który przychodził z ukulele i przedszkolakami, żeby grać i śpiewać głuchym, ślepym oraz upośledzonym.
– Jak minęła noc, panie Władysławie? – zapytał Dorian, przecierając wilgotnym ręcznikiem plecy staruszka.
Pan Władysław tylko zacharczał.
– Czyli w porządku – mruknął Habdanek, chociaż wcale nie miał pewności.
Pan Władysław charczał tak samo, kiedy czegoś chciał, kiedy nie chciał i kiedy było mu naprawdę wszystko jedno.
Charczał na okrągło.
Dorian oporządził pana Władysława, poprawił poduszkę pod jego głową, kołdrę na nogach i zaczął mały rytuał. Usiadł obok dziadunia i jak zwykle opowiedział mu o tym, co w świecie i życiu.
Zatem.
W świecie słabo.
W życiu słabo.
Nie piszę, ale też nie piję.
Nie piję, ale też nie pieję.
Nie pieję, więc nie istnieję.
Wspomniał, że na terapii wciąż kłamie, że Bibiana wciąż milczy, że nie ma pomysłu na nową powieść, że nie ma wydawcy na powieść, której nie ma, że wszystko jest do kitu, że chciał się zabić, lecz zrezygnował, bo samobójstwo chyba trochę boli.
– Zwłaszcza to nieudane.
Pan Władysław zamrugał.
Zacharczał.
– Przepraszam – westchnął Habdanek. – Ja znowu tylko o sobie.
I przestał narzekać.
Po panu Władysławie zajął się panem Józefem, następnie panem Jackiem, później kilkoma innymi seniorami.
O dwunastej trzydzieści zszedł na parter do jadalni, żeby pomóc pensjonariuszom przy posiłku.
Kątem oka przyglądał się Pięknej Emilii. Już kilka razy pytał o płowowłosą wariatkę. Pielęgniarki unikały odpowiedzi, pielęgniarze ślinili się na jej widok, wolontariusze kłócili o wspólne spacery, a ksiądz mylił słowa Barki, kiedy tylko pojawiała się w świetlicy.
Chciał wiedzieć, jak to się stało, że trafiła do Leśnego Zacisza.
„Nie ma rodziny?”
Możliwe.
„Sprawia kłopoty?”
Nie zauważył.
Wyglądała i zachowywała się jak Madonna w pikowanym szlafroku: piękna i niedostępna dla innych.
Teraz na przykład stała przy oknie w jadalni i obserwowała sroki budujące gniazdo na wysokiej jodle.
Habdanek skończył karmić panią Janinę, sprzątnął ze stołów, pozamiatał podłogę, w końcu uciekł do pomieszczenia gospodarczego (w socjalnym zawsze panował tłok), żeby zjeść razowy chleb przełożony plastrem goudy. Brzydził się posiłkami serwowanymi w Leśnym Zaciszu. Miał wrażenie, że kuchnia przyrządza kotlety, gulasze i pieczyste ze zmarłych staruszków. Na galaretę, która od czasu do czasu pojawiała się na śniadanie lub kolację, nie mógł patrzeć. Przypominała mu jądra pana Władysława.
Wszedł do pakamery i odetchnął z ulgą. Nie zauważył, że w najciemniejszym kącie zaszyła się oddziałowa Elżbieta Białowąs. Rozłożyła się w starym skórzanym fotelu dyrektora niczym królowa płynów do sedesu i szmat do podłogi.
– Ty tutaj, Darek? – zapytała.
„Ja cierpię dolę!”
Gdyby wiedział, że na nią trafi, zjadłby kanapkę w kiblu albo w kotłowni.
Oddziałowa Białowąs wciąż wpadała na Habdanka. Najczęściej lewą piersią. Tą większą. Szukała okazji do spotkań, rozmów oraz intymnej wymiany zdań. Zaproponowała nawet Habdankowi wyjście do kawiarni w pobliskim miasteczku. Wymówił się zobowiązaniami rodzinnymi: dom, żona, córka, wnuki, przecież pani rozumie, pani Elżbieto.
– Ja cię skądś znam, Darek – powtarzała za każdym razem, strzepując niewidoczne paprochy z pielęgniarskiego fartucha.
Habdanek zazwyczaj poprawiał okulary (które nosił tylko w Leśnym Zaciszu), przesuwał dłonią po zmęczonej twarzy (którą dla zmyłki od pewnego czasu zdobiła broda) i natychmiast zmieniał temat.
„Pan Władysław kaszle”, mówił, „a pan Józef skarży się na bóle stawów”.
Teraz nie miał wymówki.
– Zaraz wychodzę – odpowiedział na widok siostry Elżbiety i z kanapką w ręku zrobił dwa kroki w tył. – Nie będę przeszkadzać.
Oddziałowa Białowąs zrzuciła biały klapek ze stopy i wyciągnęła nogę w stronę Doriana.
Zauważył, że łydki ma porośnięte ciemną szczeciną.
– Podejrzałam, że się tutaj chowasz.
Dorian dostrzegł, że oddziałowa Białowąs odkłada na bok książkę. Odczytał tytuł.
„Cóż by innego?”, westchnął.
Gra o srom Hermana Krauzego. Tom trzeci. Nawałnica członków.
Mruknął w duchu pogardliwe przekleństwo pod adresem autora i jego czytelniczek.
– Tak na ciebie patrzę, Darek, i myślę sobie, że ty strasznie samotny jesteś. – Siostra Elżbieta pogłaskała lewą pierś. – I taki, jak by to powiedzieć, smutny? – zawiesiła głos.
Dorian poczuł, jak kęs razowego chleba staje mu w gardle. Przełknął go z trudem.
– Zapomniałem podlać kwiaty w jadalni – wydukał i uciekł z pomieszczenia gospodarczego.
Na korytarzu piętro niżej oparł się o ścianę. Kiedy uspokoił oddech, wyciągnął telefon z kieszeni błękitnego fartucha.
Wybrał numer do Wojtka Wójcickiego, swojego agenta.
– Ty znasz wszystkich – wyszeptał. – Skontaktuj się, z kim trzeba, i pomóż mi.
– Wciąż ci pomagam – odrzekł Wójcicki.
– Zarobiłeś na mnie, tak? – zapytał Dorian. – I to całkiem dobrze.
Wójcicki milczał.
– Jeśli znowu chcesz mieć kasę…
– Ty bardziej jej potrzebujesz.
– …wyciągnij mnie stąd.
– Nie mogę.
– A co możesz?
– Sprzedać twoją nową książkę. Napisałeś coś?
Habdanek zdjął okulary.
– W porządku. – Ściszył głos. – Nie jestem dumny z tego, co wymyśliłem – zaczął. – Ale posłuchaj…

 
Wesprzyj nas