“Skaza” to opowieść o dramacie, który zatruwa umysły, ale też o zbrodni, błędach i odkupieniu. O miłości, zemście i sprawiedliwości – niekiedy tak różnie pojmowanych.


SkazaSą ciała, nie ma zbrodni. Tylko krzyk z przeszłości domaga się prawdy.

Zimą 2018 roku ze skutego lodem jeziora zostają wyciągnięte zwłoki nastolatka. Patolog jest pewien, że śmierć chłopca nastąpiła w wyniku utonięcia. Znamion przestępstwa nie nosi też ciało starszego, bezdomnego mężczyzny o nieustalonej tożsamości. Oba zgony łączy tylko mroźna noc. A to niestety za mało, by rozpocząć śledztwo.

Jednak zdaniem komisarza Bernarda Grossa pytań w obu sprawach jest więcej niż odpowiedzi. I kiedy zacznie je zadawać, mieszkańcy pobliskiego miasteczka nabiorą wody w usta. Gross przekonuje się z czasem, że ich milczenie to mur, za którym czają się duchy przeszłości.

Kluczem do odkrycia prawdy może okazać się wyjaśnienie starej sprawy tajemniczego zaginięcia…

***

Mroczny kryminał o piekle polskiej prowincji, rodziny i… policji. Małecki to autor, którego poznać powinien każdy fan gatunku.
Wojciech Chmielarz

Robert Małecki (ur. 1977 r.) politolog, filozof i dziennikarz, ale przede wszystkim miłośnik kryminałów i thrillerów oraz nowej zabawki – czytnika ebooków; szczęśliwy uczestnik warsztatów kreatywnego pisania realizowanych w ramach Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu, a także tych organizowanych przez Maszynę do Pisania; laureat ogólnopolskich konkursów na opowiadanie kryminalne (MFK Wrocław i Kryminalna Piła). Jeśli w jego głowie nie pulsuje bas Bena Otręby i nie rozbrzmiewają solówki Jurka Styczyńskiego, znaczy, że jest chory. Do tej pory nie był.

Robert Małecki
Skaza
Wydawnictwo Czwarta Strona
Premiera: 5 września 2018
 
 

Skaza

prolog

– To ty? – Na odgłos kroków mężczyzna dźwignął schorowane ciało z siedziska w łódce, a na jego zziębniętej, woskowej twarzy wykwitł grymas bólu. Trząsł się z zimna.
Czekał na zamarzniętym jeziorze, pogrążonym w gęstej mgle, już długo. Mróz wgryzał się w buty, kąsał zesztywniałe dłonie i przenikał przez warstwy zimowych ubrań. Jeszcze przed przyjazdem, kiedy wybierał kurtkę, nie sprawdził, że zamek błyskawiczny jest wyszczerbiony. Ucieszył się, bo była czysta, pachniała świeżo proszkiem do prania. Okazało się jednak, że suwak trzymał tylko u dołu, więc poły okrycia rozchodziły się na boki.
Bał się, że nie doczeka. Że leki zaczną szybciej działać i że wszystko weźmie w łeb.
Kiedy tu przyszedł, dostrzegł na dnie łódki butelkę. Odkręcił ją i powąchał. Zawartość pachniała świeżą, jakby wiosenną rozkopaną glebą. Od razu przypomniał sobie o wędkach. Nie zdążył ich kupić, a tak naprawdę chyba zwyczajnie zapomniał, myślał o ważniejszych sprawach. Teraz ucieszył się, że chłopak był tu chwilę przed nim. Liczył więc, że nadal jest gdzieś w pobliżu i obserwuje go z ukrycia. Sprawdza. Może się waha, może się boi.
Ponownie usłyszał rytm kroków. Były wyraźne, ale nie wiedział, skąd dochodzi ten dźwięk. Miał wrażenie, jakby docierał do niego z każdej strony.
– To ty? – powtórzył.
Zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć.
Z mgły wyłaniała się wolno postać.
Starał się uśmiechnąć. Lodowata skóra naciągnęła się.
Zgrabiałymi rękoma sięgnął do zawieszonego na szyi łańcucha z przyczepionym kluczem.
– Widzisz? – powiedział głośniej niż zamierzał. – Mam go, tak jak obiecałem. Nie bój się. Podejdź.
Mężczyzna dodatkowo zachęcił nadchodzącego gestem, po czym wychrypiał:
– Mamy mało czasu.
Pochylił się i oparł udami o burtę. W pierwszej chwili chciał przełożyć przez nią nogi i ruszyć w kierunku rozmazywanej przez kłęby mgły postaci, która teraz wydawała się jakby z innego wymiaru. Wiedział, że to ponad jego siły. Zamrugał i ponownie wytężył wzrok. Spojrzał przed siebie i na boki. Znowu się pochylił.
Dotarło do niego, że tam gdzie patrzy, nikogo już nie ma.
Może miał zwidy. „To przez te leki”, pomyślał.
Nie poddał się. Z trudem uniósł nogę, by przełożyć ją przez burtę i ruszyć po lodzie w tamtą stronę.
– Nie rób tego. – Usłyszał czyjś szept za plecami.
Zaskoczony, odwrócił się gwałtownie i spojrzał na mężczyznę stojącego przy łodzi.
– Chryste! – jęknął. Jego oczy powiększyły się. Ponownie chwycił skostniałą dłonią klucz zawieszony na szyi, jakby to był krzyż, który miał go bronić przed demonami z przeszłości. Poczuł szarpnięcie i nagle zrozumiał, że został bez swojego talizmanu.
– Ej! – chciał krzyknąć, ale ledwie szepnął.
Ukląkł i rozejrzał się wokół, ale nie widział już niczego. Czuł się zupełnie bezsilny. Zaczął płakać, gdy usłyszał głuchy trzask gdzieś w oddali, a po nim chlupot wody. Krótki i intensywny.
Osunął się na dno łodzi i poczuł, jak zimno go pochłania, odbiera mu czucie i zmysły. Jego ciało wpadło w drgawki.
Zdawało mu się, że zanurza się w gęstej i zimnej galaretowatej wodzie. Trwało to jakiś czas, aż w pewnej chwili nieznośny chłód zmienił się w delikatne ciepło. Jakby dotyk czyjejś ciepłej dłoni, lekki masaż przywracający właściwe krążenie. Koliste ruchy ogrzewały go, jak pierwsze wiosenne promienie słońca. Poczuł się lepiej, tak jak wtedy, gdy kończył śnić swój najgorszy koszmar. I żeby się o tym przekonać, otworzył oczy.
Widział teraz wyraźnie oświetlone słońcem gęste korony drzew, pełne jasnozielonych liści, półcienie i cienie, które ukrywały się między gałęziami, i głęboką czerń w tle, w pobliżu potężnych pni. Słyszał szmer wody obmywającej piaszczysty brzeg jeziora i trele ptaków, gdzieś nad głową.
Odepchnął łódkę od brzegu i w kryształowo czystej wodzie, w której pływały kolorowe ryby, zanurzył wiosło. Zmąciło wodę i wywołało drobne zmarszczki, które rozeszły się koliście małą falą. Dno, które miał pod sobą, mieniło się złotym piaskiem. Cichy chlupot wody był kojący. Wiosłował spokojnie w stronę środka jeziora, wciąż czując na ogorzałej skórze powiewy gorącego wiatru.
Słońce go oślepiało, dlatego przyłożył dłoń do czoła, formując daszek. Chciał zobaczyć, gdzie dokładnie jest, ale nie zdążył.
Bo nagle wszystko zgasło.

*

Kiedy komisarz Bernard Gross ustawił znicz na grobie kobiety, którą zabił, deszcz ze śniegiem cięły z ukosa.
I teraz, i wtedy też było ciemno.
Gross postawił kołnierz skórzanej kurtki, skulił się z chłodu i ustawił plecami do wiatru. Wciąż nie odrywał wzroku od nagrobka. Lichy płomień dygotał, oświetlając niewielki fragment brązowego, gładkiego marmuru chłostanego deszczem. Na jego powierzchni pojawiały się i znikały okręgi.
Takie same widział dawno temu, ale z zupełnie innej perspektywy. Leżał obok z nieruchomym, jakby martwym wzrokiem wbitym w marszczoną wiatrem kałużę przed własnym domem. Czuł na policzku chłód kostki granitowej. Woda ściekała po wyłożonym tą kostką chodniku i spływała dalej razem z krwią z pękniętej skóry na głowie. A kobieta, którą zabił, musiała leżeć kilkadziesiąt metrów przed nim, daleko poza zasięgiem jego wzroku.
Na cmentarz przychodził co roku. Zawsze wieczorem, tak by rodzina kobiety nie musiała go oglądać, wyzywać od morderców, jak to miało miejsce wcześniej. Przychodził tu, zapalał znicz i zastanawiał się, co tak naprawdę wydarzyło się jesienią dwa tysiące ósmego roku. Od tamtych zdarzeń minęło dziesięć lat.
Razem z jedenastoletnim synem wracali wtedy z zakupów. Po fali lutowych mrozów pojawiła się odwilż, a wraz z nią deszcze. Śnieg nie zdążył jeszcze stopnieć. Zaparkował volvo przy domu na Kwiatowej w Toruniu i odniósł wrażenie, że blask reflektorów odbił się w oknach w salonie. Krótkotrwały refleks. Wyglądało na to, że Agnieszka pogasiła światła. Może kolejna fala migreny, pomyślał. Bo właśnie z powodu bólu głowy żona Grossa została w domu.
Nie wjechał do garażu, bo pordzewiały kontener wypełniony gruzem i pozostałościami po remoncie kuchni oraz łazienki blokował wjazd. Gross wysiadł i chroniąc się przed deszczem, przeszedł do bagażnika. Bartek, jego syn, zrobił to samo. Wzięli po kilka reklamówek, które natychmiast zaczęły wżynać się im w palce. Wolną ręką zatrzasnął klapę i wtedy to usłyszał.
Bartek jak nakręcony opowiadał mu o cenie nowej gry komputerowej, ale Gross się wyłączył, bo do jego uszu, przez szum deszczu, przedarł się stłumiony krzyk. Znieruchomiał jak pies, który wyczuł wroga.
A potem wszystko działo się błyskawicznie. Rzucił torby i pobiegł w stronę furtki. Dalej, w świetle żółtej lampy, która oświetlała wejście nad gankiem, zobaczył otwarte drzwi do domu. Resztę pamiętał jak przez mgłę.
Wpadł do wnętrza, rozglądając się. Bartek był krok za nim. Gross wykrzyknął imię żony. Na parterze w salonie i kuchni jej nie było. Pognał na górę do sypialni. Drzwi były uchylone. Pchnął je i wtedy światło z korytarza wlało się trapezem do pomieszczenia.
Na łóżku zobaczył mężczyznę w kominiarce siedzącego okrakiem na Agnieszce i przyciskającego poduszkę do jej twarzy. Ręka żony zwisała swobodnie. Uderzenie adrenaliny zaślepiło Grossa.
Walka, ból, metaliczny smak krwi i rana, jaką zadał napastnikowi. Tylko tyle zapamiętał. Gonił mężczyznę, zbiegł na dół. Znalazł się w kuchni. Chwycił nóż i najpierw przeciął tym nożem powietrze, ale później trafił na prawą łopatkę bandyty. Nacięcie na bluzie i krwawy ślad na ostrzu były kolejnymi przebłyskami z tamtych zdarzeń. Uciekinier ryknął, ale zdołał wybiec z domu.
Dalej Gross miał jeszcze większe dziury w pamięci. Nie wiedział, co w tym czasie działo się z jego synem i żoną. Nie wiedział, jak i skąd w swoich dłoniach dojrzał pistolet, policyjnego walthera. Nie nosił wtedy służbowej broni przy sobie, nie trzymał jej też w domu. Wybiegł na zewnątrz. Znowu miał przed sobą plecy uciekiniera. Wymierzył do niego, gdy po drugiej stronie drogi dostrzegł kobietę. Ale było już za późno.
I wtedy, wraz z hukiem wystrzału, stracił świadomość. Obudził się dwa dni później w szpitalu.
Po kilku miesiącach uzyskał dostęp do akt śledztwa prowadzonego w tej sprawie przez policjantów z Poznania. I chociaż znał te ustalenia na pamięć, to wciąż obwiniał się za to, co się wtedy stało. Nie chodziło tylko o Agnieszkę, nie chodziło o wyrządzoną jego rodzinie krzywdę, ale o tę Bogu ducha winną kobietę po drugiej stronie jezdni.
Gross, wpatrując się w płonący znicz, wciąż sądził, że to on ją zabił.
Nosił w sobie tę winę już dziesięć lat.

dzień pierwszy

– Kolacja? – spytał zaskoczony.
– Tak. – Uśmiechnęła się bibliotekarka w zimowy, sobotni poranek. – Zwykła kolacja.
Kiedy przychodził po książki, milczący jak zawsze i niespecjalnie skłonny do rozmów o literaturze, co w tym akurat miejscu mogło wydawać się dziwne, często trafiał właśnie na nią. Malwina Lemańska. Mogła być od niego młodsza zaledwie kilka lat. Zawsze kompetentna, sprawnie i rzeczowo odpowiadała na jego pytania o książki konkretnych autorów, których tytuły wyczytywał z długiej listy spisanej nierównym pismem w pomiętym notesie. Czasami podsuwała nowości i umiejętnie, nienachalnie doradzała. Uśmiechała się, jakby była dla innych niewyczerpalnym źródłem optymizmu, niezbędną dawką radości, którą emanowała każdego dnia. Gross zastanawiał się, czy to normalne. Zazwyczaj obserwował ją kątem oka, niby wpatrzony w zapełnione woluminami regały, z których unosił się drażniący zapach starego papieru i mdława woń kurzu. Bez względu na to, czy miała przed sobą starszą kobietę, przystojnego faceta, czy niezdecydowaną nastolatkę, umiała nawiązać z nimi dialog. Słuchała uważnie, podchwytywała spojrzenia. Dyskretnie, nie dając nikomu odczuć, dominowała w tych relacjach, roztaczając wokół siebie aurę wewnętrznego ciepła, spokoju i serdeczności.
Kiedy Bernard Gross otwierał drzwi do działu wypożyczeń i zastawał Malwinę Lemańską wśród regałów lub przy biurku z komputerem, czuł się nieswojo. Kobieta onieśmielała go sposobem bycia, wrodzoną elegancją, rzędem lśniących zębów, które odsłaniała w pełnym ciepła uśmiechu. W jej mądrych oczach, za okularami w delikatnych oprawkach, stale dostrzegał błysk radości i zaczął się zastanawiać, co ona znajduje w jego pospolitej twarzy i spojrzeniu. Pustkę czy samotność? A może podszytą lękiem i starannie ukrywaną bezbronność?
Przekrzywiła głowę tak, że długie kasztanowe loki spoczęły teraz na prawym ramieniu. Gross zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy szukał wzrokiem obrączki na jej szczupłych palcach wypielęgnowanych dłoni. Zganił się za to.
– To chyba mężczyzna powinienem zapraszać kobietę na kolację? – Komisarz podciągnął suwak skórzanej kurtki pod samą szyję. Odnotował, że nosiła jedynie pierścionki.
– Pan tego nigdy nie zrobi. – Zaśmiała się.
– Nie? Skąd ta pewność?
– Bo pan się w ogóle nie odzywa, panie komisarzu.
Westchnął, wciąż nie ruszając się z miejsca. Poniekąd miała rację.
– Kolacja – powtórzył. – W takim razie dlaczego chce pani zjeść kolację w moim milczącym towarzystwie?
– Milczenie to skarb z ukrytą tajemnicą. – Wciąż nie traciła entuzjazmu. – Chciałabym pana lepiej poznać.
Gross patrzył uważnie w jej piwne oczy, próbując znaleźć w nich odpowiedź na pytanie, które kołatało mu się w głowie. A może ta propozycja był zwykłym żartem?
– Czy to coś złego? – spytała, kiedy cisza przedłużała się.
Komisarz powiódł wzrokiem za okno na chełmżyński rynek.
Zło.
Cała jego robota, a po tym, co wydarzyło się dziesięć lat temu w Toruniu, również całe jego dorosłe życie, związane było ze złem. Złem, którego śladem podążał jak pies biegnący przed siebie z nosem w rynsztoku. Nie miał czasu podnosić głowy, rozglądać się i czerpać z życia. A może nie chciał, może nie umiał. Albo po prostu bał się, że tym złem przesiąknięty jest na wskroś i może nim zarażać.
– Nie. To chyba nic złego – dodał i uniósł książkę, którą wypożyczył. – Oddam w poniedziałek.
Chwycił za klamkę. Bez słowa pożegnania wyszedł do ciemnego i zimnego holu, a następnie szarpnął ciężkie drewniane drzwi. Kiedy znalazł się na niewielkim, pospolitym rynku, kamienice i drzewa znajdujące się na wschodniej pierzei skąpane były w ostrym słońcu rozświetlonym na bladoniebieskim niebie. Jaskrawe promienie połyskiwały w wysokich zwałach brudnego śniegu.
Gross wszedł w wąską, zacienioną ulicę Kopernika, biegnącą równolegle do linii brzegowej skutego lodem jeziora. Minął bezdomnego w czerwonym płaszczu, który gadał coś do siebie. Zmierzał w stronę widocznego na końcu jezdni budynku z cegły. Przed wyjazdem do Torunia chciał zabrać z komisariatu zostawioną na biurku komórkę. Zapomniał jej po piątkowym, wyczerpującym dyżurze.
Przeszedł obok gotyckiej świątyni, minął zaparkowane samochody i przeciął prostopadłą jezdnię. Kiedy znalazł się we wnętrzu chełmżyńskiego komisariatu, pokonał kilka stopni i przywitał się z oficerem dyżurnym.
– Spokój? – Gross nachylił się do okna niewielkiego okienka.
– Jeszcze wcześnie, więc jest tylko drobnica – rzekł młody funkcjonariusz zza biurka.
– Czyli spokój.
Zabrzęczał elektromagnes i Gross pchnął drzwi. Gdy otrzepywał buty na gumowej wycieraczce, pod którą leżała mokra i brudna szmata, usłyszał gromki śmiech. Na mlecznej szybie drzwi siłowni kładły się ruchome cienie. Ruszył drewnianymi schodami na piętro. Minął zamknięte drzwi do sekretariatu i pokoju komendanta oraz jego zastępcy i wszedł do swojego gabinetu, który znajdował się nieopodal schodów.
Spojrzał na czyste biurko, na którym nie było jego telefonu. Na regale obok też nie. Wykręcił ze stacjonarnego numer do siebie i dopiero po chwili usłyszał cichy dźwięk dzwonka. Odszukał aparat w jednej z zamykanych na klucze szuflad i schował go do kieszeni. Zbiegł po schodach i ponownie znalazł się na mrozie i oślepiającym porannym słońcu, które wychyliło się zza wieży majestatycznego, ale zrujnowanego kościoła Świętego Mikołaja. Sczerniałe cegły kruszały, a wyszczerbione smukłe witraże sprawiały wrażenie, jakby o świątyni zapomniał sam Bóg.
Gross szedł drogą wysłaną ubitym śniegiem, opadającą w kierunku przystani wioślarskiej na jeziorze. Skręcił w stronę drewnianego pomostu i zobaczył okna swojego mieszkania w bloku przy Kościuszki 40, na wzgórzu po zachodniej stronie jeziora. Wychodziły na zamarznięty akwen i skutą w pobliżu przeciwległego brzegu łódkę.
Minął pierwszych porannych spacerowiczów i wrócił myślami do propozycji Malwiny Lemańskiej. Do oczekiwań, jakie miała wobec tego spotkania. I do własnych oczekiwań. O ile je w ogóle miał.
Popatrzył na okładkę cienkiej książeczki, którą mu poleciła. Nocny lot Antoine’a de Saint-Exupery’ego. Podobno o pilotach walczących z żywiołem, zawieszonych między życiem a śmiercią. Gross chodził twardo po ziemi, ale opis na tylnej okładce właściwie wiele mówił mu o jego walce. Wsadził książkę pod pachę i schował spierzchnięte dłonie w kieszenie kurtki. Jego kroki dudniły na drewnianej kładce łączącej brzegi.
Nic o nim nie wiedziała, pomyślał i miał tę myśl pociągnąć dalej, ale przeszkodził mu szczekający pies.
Zerknął w lewo. Na tafli lodu, w pobliżu przystani wioślarskiej, ślizgała się dziewczynka, ciągnąc psa uwięzionego na smyczy. W drugiej ręce trzymała patyk. Śmiała się, a kundelek szczekał na nią, kiedy uciekała mu po wyślizganym lodzie. Stanąwszy, Gross rozejrzał się w poszukiwaniu rodziców dziewczynki. Na brzegu nie dostrzegł nikogo.
– Hej! – krzyknął do niej. – Zejdź z lodu. To niebezpieczne.

 
Wesprzyj nas