Autorka powieści “Czy umrę, nim się zbudzę?” wiernie oddaje horror osoby uwięzionej we własnym ciele, której mózg wciąż działa.


Czy umrę, nim się zbudzęWszyscy są przekonani, że Alex nigdy nie wybudzi się ze śpiączki. Gdy jego rodzina rozważa odłączenie go od respiratora, a przyjaciele radzą jego dziewczynie, by zaczęła spotykać się z kimś innym, chłopak nie może nic zrobić, chociaż doskonale wie, co się dzieje dokoła.

Wkrótce zaczyna podejrzewać, że wypadek, przez który znalazł się w szpitalu, nie był wynikiem nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Co gorsza, winny nadal przebywa na wolności i stanowi zagrożenie nie tylko dla Alexa.

Chłopak, wracając do wydarzeń z przeszłości i wykorzystując pozostałe zmysły, próbuje odkryć, kto próbował go zabić, i ochronić najbliższych, zanim pozwolą mu odejść…

***

To jest debiut, którego nie wolno przeoczyć.
Barry Forshaw, „Guardian”

Autorka wiernie oddaje horror osoby uwięzionej we własnym ciele, której mózg wciąż działa. Przekonuje nas, abyśmy podążali za tą historią do samego końca.
Christina Appleyard, „Daily Mail”

Emily Koch
Czy umrę, nim się zbudzę?
Przekład: Justyna Kukian
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 11 lipca 2018
 
 

Czy umrę, nim się zbudzę


Mózg – rozleglejszy jest niż Niebo –
Bo zmierz je – co do cala –
Ujrzysz, że w Mózgu się pomieści
I Pan – i Przestrzeń cała –1

EMILY DICKINSON

Noc staje się przeraźliwie ciemna,
gdy nie możesz o tym opowiedzieć.

JULIA TAVALARO

Nadal pachnie snem.
Oparty o zmywarkę obejmuję swoją dziewczynę. Spoglądam na jej plecy – na koszulkę w czarno-białe paski wpuszczoną w dżinsowe spodenki, która marszczy się w talii, na krągłe blade łydki i kostki. Ona mnie nie obejmuje. Wsuwam palec pod jej podbródek, próbując unieść głowę. Chcę ją pocałować. Gdyby tylko mi pozwoliła, wszystko byłoby jak przedtem. Waha się, próbuje opuścić głowę, nie zważa na mój dotyk. Czuję ciepło jej oddechu na swojej skórze. Wydaje mi się, że zaczyna się łamać, ta sytuacja też pewnie ją męczy. Nie wiem nawet, jak to się zaczęło. Ciekawe, czy ona wie.
Nie daje za wygraną. Kładzie dłoń na moim brzuchu i odwraca głowę, blond włosy opadają jej na oczy.
– Nie – mówi.
Odpycha mnie, odwraca się w stronę kuchennego stołu. Chce szybko przygotować kanapki. Drobną dłonią chwyta łyżkę i między dwie kromki białego chleba nakłada sałatkę coleslaw, przykrywa ją plastrami szynki. Następnie szybkim ruchem przekrawa kanapkę na dwa trójkąty. Nie patrzy na mnie, ale wie, że ją obserwuję. Nasadą dłoni dociska jeszcze raz nóż do blatu, grymas wykrzywia jej twarz.
– Nie zachowuj się tak. – Pochylam się, by znaleźć się na wysokości jej oczu. Chcę uchwycić jej wzrok. Jej policzki przybrały brzoskwiniowy kolor. – Chodź z nami. Wybierzemy łatwe trasy, możesz znowu spróbować. Ostatnim razem ci się podobało.
– Alex, to twoje hobby. Nie musimy tego robić razem. – Owija kilkakrotnie kanapki w folię aluminiową, jakby chciała wycisnąć z nich resztki życia. Wrzuca je do plecaka, do którego spakowała już butelkę wody i mapę wzgórz Quantock w jasnopomarańczowej okładce wydaną przez Ordnance Survey. Widziałem, jak ją wczoraj ściągała z półki.
– Po prostu byłoby miło, gdybyś się z nami wybrała – stwierdzam, wykonując krążenia ramionami. Czuję się silny i gotowy na nowy sezon w wąwozie Avon. Nie mogę się doczekać bólu, który przychodzi po ciężkim wysiłku fizycznym. – Nie musisz się wspinać, jeśli nie chcesz.
Zasuwa plecak, podchodzi do szafki, wyciąga z niej tenisówki, zrzucając na podłogę moje.
Mam ochotę zapytać, czy raczy je podnieść, ale gryzę się w język.
– Proszę, nie chcę zostawiać tego w ten sposób – mówię.
Może do wieczora jej przejdzie. Długi spacer rozjaśni jej w głowie.

List. Muszę powiedzieć jej o liście, ale nie w takiej atmosferze. Muszę wybrać odpowiedni moment.
Jest wściekła. Przykuca i wciska stopy w trampki, prawie tracąc przy tym równowagę. Poczekam kilka dni, dam jej czas, by znowu mnie polubiła, i spróbuję ponownie, kiedy będzie w dobrym nastroju. Wstaje, przegląda się w lustrze usytuowanym obok drzwi wejściowych, nakłada błyszczyk, ale nie uśmiecha się do swojego odbicia.
A może powinienem zrobić to teraz, kiedy już gorzej być nie może?
– Bea, jest sprawa…
Idzie w moim kierunku, ale nie patrzy na mnie. Podnosi plecak, który leży u moich stóp. Podążam za jej wzrokiem, patrzy na zegar ścienny nad zlewem. Nie, to nie jest dobry moment. Mówię, że odbiorę Eleanor i Toma przed ósmą trzydzieści. A poza tym nie chcę już o tym myśleć. Potrzebuję przerwy. Na samą myśl o tym pełnym oskarżeń liście zaczynam się pocić. Mam w głowie wiele pytań. Odwracają moją uwagę od pracy, przez nie denerwuję się na Beę i nie śpię dobrze. Co ja narobiłem?
Później, zrobię to później.
Z przewieszonym przez ramię plecakiem sięga do stojącej na szafce miski po kluczyki do auta i otwiera drzwi.
– Baw się dobrze – mówię, chociaż kusi mnie, by rzucić jakiś kąśliwy tekst albo chociaż zagrodzić jej drogę, aż zwróci na mnie uwagę. Dlaczego to zawsze ja muszę wyciągać rękę na zgodę? Na pewno nie dlatego, że wina zawsze leży po mojej stronie. – Zapowiada się upalny dzień. Wzięłaś ze sobą dużo wody?
Zatrzymuje się, opiera głowę o framugę drzwi, stoi tyłem do mnie. Potem wychodzi i zamyka drzwi za sobą.
Ani słowa pożegnania.

1.

– No i jaki masz lead?
Takim pytaniem zazwyczaj witał mnie mój naczelny, gdy wchodziłem do redakcji. Zza monitora wystawała jego świecąca łysa głowa, której nawet nie raczył odwrócić. Jego smukłe palce poruszały się nerwowo po klawiaturze, a gruba wystająca dolna warga drżała, kiedy mamrotał pod nosem słowa, które spisywał. Oczekiwał natychmiastowej odpowiedzi. Myśli przewodniej. Zdania, które wypowiada się w knajpie do znajomych, by przykuć ich uwagę. Najważniejszej rzeczy, którą chce się przekazać czytelnikowi – gdyby miał przeczytać tylko to, odkryłby sens całego tekstu.
Byłem początkującym dziennikarzem. Ubrany w garnitur, pod krawatem, cały spocony wybąkiwałem kilka propozycji, gapiąc się przy tym na brązową wykładzinę z nadzieją, że nagle ktoś wejdzie i podrzuci mi właściwą odpowiedź. Czasem, zanim Bill zdążył na mnie nawrzeszczeć, ubiegałem go pytaniem: „O czym chciałbyś, żebym pisał?”. Zadziałało kilka razy, ale w końcu zaczęło go to irytować. Odrywał oczy od monitora, odjeżdżał krzesłem do tyłu, kładł powoli ręce na brzuchu wielkości piłki lekarskiej i mówił: „Nie mam pojęcia, Alexander. Ty mi powiedz. Mam cię trzymać za rączkę, słodziutki?”.
W tamtym okresie byłem przekonany, że najbardziej na świecie pogardzam właśnie Billem, a on upokarza mnie równie mocno. Myliłem się w obu przypadkach.
Próbowałem udzielić innej odpowiedzi, wpatrując się przy tym hipnotycznie w jego obwisłe różowawe policzki, które budziły mój niepokój. On wtedy z zachwytem wykrzykiwał na całą redakcję swój ulubiony tekst: „Mam ci też podetrzeć tyłek?”. Robił to nawet w czasach, gdy dostarczałem już bardzo dobre materiały.
Biorąc pod uwagę stan, w którym się znajduję, to pytanie jest w pełni uzasadnione. Słyszę je przynajmniej raz w tygodniu od jakichś czterech lat, ale nawet mi się nie śniło, że jeszcze przed trzydziestką będę potrzebował osoby, która codziennie będzie sprzątać moje odchody.
Z czasem leady zacząłem wymyślać, gdy wracałem pieszo z konferencji prasowej albo jechałem autem z jakiegoś wywiadu. Co mnie najbardziej zaintrygowało? Co było najistotniejsze, co mną najbardziej wstrząsnęło? Jak wpleść w tekst jeszcze dwie, trzy informacje i nie przekroczyć dwudziestu pięciu słów? („Ma być zwięźle i sexy”, grzmiał zawsze Bill). Tym sposobem, kiedy wchodziłem do siedziby „Bristol Post”, od razu zasiadałem do pisania, wiedząc, jak chcę poprowadzić fabułę.
Nadal głowię się nad leadem do mojej historii. Słyszę w głowie głos Billa, który mówi, żeby od razu podać miejsce akcji i osoby dramatu. Jak trafiłem do szpitala, o niesprawiedliwości, rozpaczy, przewrotności i tym podobne. W mojej opinii to są jednak oczywistości. To, co ja chcę opowiedzieć, tak naprawdę sprowadza się do jednego pytania: co będzie ze mną dalej?
Artykuł, którego oczekiwałby ode mnie Bill, łatwo zacząć. Gorzej z wersją, która spełniłaby moje oczekiwania. Problem tkwi w tym, że nie da się napisać leadu, dopóki nie pozna się zakończenia historii. Dlatego mam dwie wersje. Pierwsza brzmi tak:
Cud medycyny w Bristolu. Ku radości rodziny mężczyzna po dwóch latach wybudził się ze śpiączki.
A druga tak:
Zmarł amator wspinaczki z Bristolu, który dwa lata temu zapadł w śpiączkę po odpadnięciu w wąwozie Avon.
Wszyscy są przekonani, że przed oczyma mam tylko ciemność.
Myśleli, że gdy się obudzę, będą musieli mi wszystko opowiedzieć, żebym nadrobił stracone miesiące. Bo początkowo wierzyli oczywiście, że się wybudzę. Ale gdy drugi rok z kolei słyszałem opowieści pielęgniarek o ich planach sylwestrowych – ja już wiedziałem. I moja rodzina również przestawała wierzyć. Wyczułem to w ich głosach, gdy przychodzili w odwiedziny. W miejsce nadziei i determinacji pojawiły się znużenie i wątpliwość.
Nadzieja na rychły koniec – jakikolwiek miałby się okazać – ścigała się łeb w łeb z nadzieją na najdrobniejszą oznakę życia. Czy wyścig potoczyłby się inaczej, gdyby wiedzieli, co faktycznie zdarzyło się po wystrzale z pistoletu startowego? Kto wie? Tak czy inaczej, nadzieja na rychły koniec zdobywała przewagę.
Czy można ich za to winić? Wyglądam na martwego. Nie mogę mówić, poruszać się, przyznać, że słyszę każde ich słowo.
Życie, które wiodłem, skończyło się tuż po moich dwudziestych siódmych urodzinach. Teraz godziny, dni, miesiące zlewają się w jedno. Pewny jestem tylko, że świadom spędziłem w szpitalu dwa Boże Narodzenia – nie da się przeoczyć kolędników odwiedzających pacjentów na oddziale – więc podejrzewam, że leżę uwięziony tu od dwóch lat. Lekarze i pielęgniarki wypowiadają takie słowa jak „śpiączka” czy „stan wegetatywny”. Nie mają pojęcia, że jestem świadomy. Żadne badania nie wykazują aktywności mojego mózgu, mimo że desperacko pragnę im to pokazać.
Sam też nie wiem, co jest ze mną nie w porządku – jak mogę jednocześnie być sparaliżowany i nadal czuć dotyk pielęgniarki? Jak mogę znajdować się w stanie wegetatywnym, a jednocześnie rozumieć, co się dookoła dzieje? Czasami oczy same mi się otwierają. Lekarze powtarzają mojej rodzinie: „Tak się zdarza, nie ma się czym ekscytować”. Ale jak wytłumaczą fakt, że w rzadkich, elektryzujących momentach moje oczy widzą? Pacjenci w śpiączce przecież nic nie widzą, prawda? Faktem jest natomiast, że nie widzę wyraźnie. Rozróżniam kształty, odcienie szarości, zmieniające się światło. Nie rozpoznaję rysów twarzy, szczegółów. Nie rozpoznaję kolorów. A jednak – w moim odczuciu nie takie są objawy śpiączki.
Zastanawiam się, czy jestem jedynym takim przypadkiem. Medyczny fenomen, o którego istnieniu nikt nie ma pojęcia.
To wszystko sprowadza się do jednego: decyzji mojej rodziny, czy powinni mnie odłączyć. Z tego, co mówią lekarze, nie jestem podłączony do żadnej podtrzymującej życie aparatury, zatem, ściślej rzecz ujmując, nie mają mnie od czego odłączyć. Wiem jednak, że są inne sposoby, by zakończyć moje życie. A ja walczę o nie, walczę, by mnie utrzymywali przy życiu. Muszę im udowodnić, że warto mnie ratować.
Próbowałem się poruszyć: nic z tego. Nie mogę nawet mrugnąć. Próbowałem mówić: nic. Lekarze nie zauważyli żadnych ruchów. A gdyby w inny sposób pokazać, że mój umysł nadal działa? Gdyby tak pomału sobie pracował w miarę swoich możliwości? Gdybym tak ciągle myślał? Gdybym zmuszał umysł do aktywności i wysiłku? Może wtedy zaszłaby jakaś zmiana? Mój umysł poruszyłby ciałem. Albo dostrzegliby coś po umieszczeniu mnie po raz kolejny w tunelu rezonansu magnetycznego?
Może wtedy złapaliby mnie za rękę albo za kołnierz szpitalnej koszuli – cokolwiek – i wyciągnęli z tego otworu. Oddaliby mi ubrania, wręczyli wypis ze szpitala, otworzyli drzwi i pozwolili odejść. Może porozmawialiby ze mną, potraktowali mnie jak istotę ludzką. Musi być jakiś sposób.
Oto więc jestem: opowiadam sobie wydarzenia z własnego życia, by zmusić umysł do wysiłku. Kiedyś takie zlecenie wywołałoby zachwyt. Mięsista historia, jest w co się wgryźć – przygnębiający pobyt szpitalu w rezultacie równie przygnębiającego zdarzenia.
Musiałbym z rozwagą opisywać niektóre szczegóły, żeby mój redaktor się nie czepiał. I wcześniej rozwiązać pewne kwestie prawne, żeby nie ryzykować procesu. To byłby temat na pierwszą stronę – może nawet opublikowaliby dwa artykuły, dzień po dniu, gdybym opisał sytuację, patrząc pod różnymi kątami. Streściliby go w dziennikach ogólnokrajowych, zdobyłbym jakieś nagrody. Od takiego sensacyjnego materiału zaczyna się karierę.
Czuję się jak kiedyś, gdy dzwoniłem do copytakera2, zanim ich wszystkich pozwalniano. Zanim zaczęliśmy przesyłać swoje artykuły do redakcji mailem. Co jakiś czas kusi mnie, żeby użyć żargonu – wznieść się na poziom wyżej i wysilić swój umysł trochę bardziej. Mógłbym użyć słowa „kropka” na końcu każdego zdania. „Par” przed każdym nowym akapitem. „Koniec”, kończąc artykuł. Kropka. Nie sądzę, żebym mógł to robić przez cały czas. Kropka. To nie są wiadomości w skrócie na pięćdziesiąt słów. Kropka. Może znużyć. Kropka. Par.
Pozwalam sobie czasem puścić wodze fantazji. Pozwalam sobie wierzyć, że nie jestem sam i że nie mówię do siebie. Przypominam sobie, jak to było kiedyś. Siedzę w samochodzie zaparkowanym niedaleko miejsca zbrodni: pomywacz w kawiarni w Fishponds dźgnął nożem swojego szefa w odwecie za brak wypłaty, na oczach przerażonych klientów, którzy jeszcze chwilę wcześniej delektowali się smażonymi frykasami na śniadanie. Rozmawiam z fryzjerem z naprzeciwka, który zalewając się łzami, opowiada, że denat był „świetnym facetem, typem osoby, która zawsze przystanie, by się przywitać”. Standardowa gadka w takich sytuacjach.
Dzięki wieloletniej pracy reporterskiej zdałem sobie sprawę, że morderstwo wkrada się w życie najzwyklejszych ludzi, a nie tylko tych, którzy na to zasługują. I nikt się go nie spodziewa.
„Połącz mnie z copytakerem”, mówię. W słuchawce odzywa się pogodny głos z silnym bristolskim akcentem. „Dobry! Co tam?” Dziewczyna nosi zestaw słuchawkowy i spisuje moje słowa, stukając kolorowymi tipsami w klawiaturę. Zatrzymuje się co jakiś czas, żeby przeczytać zdanie, które napisała, albo żeby powiedzieć, że użyłem dwa razy tego samego wyrazu albo że przez wiatr ledwo mnie słyszy. Głównie jednak jej reakcje ograniczają się do: „Uhm. No. Dalej”, aż w końcu milknie. Tego bym teraz pragnął. Nie chcę pytań, żądań. Chcę wyjaśnić, jak zacząłem wątpić we wszystko, w co do tej pory wierzyłem. Opowiedzieć, jakie to straszne dowiedzieć się, że ktoś chce ci zrobić krzywdę. Chcę tylko móc o tym mówić.
Nieprawda. Nie chcę tylko móc mówić. Chcę zrobić wiele rzeczy, a nie mogę, i to boli – sprawia wręcz fizyczny ból.
Gdybym wiedział, co się stanie, spróbowałbym tylu rzeczy. Wybrał najtrudniejszą drogę wspinaczkową w wąwozie Avon. W obiektywie kamery telewizyjnej eksplorował odległe pustynie i badał lokalne plemiona żyjące gdzieś w górach. Wspiął się na Mount Everest. Cieszył się też małymi rzeczami, codziennością. Częściej spoglądał w niebo.

 
Wesprzyj nas