“Królowa Śniegu” to kunsztowna powieść Michaela Cunninghama, w której autor “Godzin” rysuje subtelne paralele do baśni Hansa Christiana Andersena.


Królowa ŚnieguBarrett Meeks, utraciwszy miłość, przechodzi przez Central Park, gdy nagle coś każe mu spojrzeć w niebo, na którym widzi, mgliste światło niczym przyglądające mu się boskie oko. Chociaż Barrett nie wierzy w wizje – ani w Boga – nie może zaprzeczyć temu, co widział.

W tym samym czasie Tyler, jego starszy brat, próbuje – bez powodzenia – napisać piosenkę ślubną dla Beth, swej ciężko chorej przyszłej żony.

Barrett, dręczony myślą o ujrzanym świetle, nieoczekiwanie zwraca się ku religii. Tyler nabiera przekonania, że jedynie narkotyki będą w stanie wyzwolić jego najgłębsze moce twórcze.

Gdy Beth próbuje znaleźć w sobie odwagę, by stawić czoło śmiertelności i niespodziewanie znajduje wsparcie w przyjaciółce Liz, cynicznej, lecz przewrotnie opiekuńczej starszej kobiecie.

Cunningham śledzi losy Barretta, Tylera, Beth i Liz, gdy każde z nich kroczy własną, odrębną drogą ku transcendencji. W swej subtelnej, klarownej prozie okazuje głęboką empatię wewnętrznie rozdartym bohaterom i wyjątkowe zrozumienie dla tego, co kryje się w samym środku ludzkiej duszy.

“Królowa Śniegu”, piękna i wzruszająca, komiczna i tragiczna, udowadnia raz jeszcze, że Cunningham jest jednym w wielkich powieściopisarzy tego pokolenia.

Michael Cunningham uznawany jest za jednego z najciekawszych współczesnych pisarzy amerykańskich. REBIS opublikował jego powieści “Dom na krańcu świata”, “Z ciała i z duszy”, “Wyjątkowe czasy”, “Nim zapadnie noc”, “Królowa śniegu” i “Godziny”. Ta ostatnia zdobyła Nagrodę Pulitzera oraz PEN/Faulkner Award. Na jej podstawie Stephen Daldry nakręcił film z Meryl Streep, Julianne Moore i Nicole Kidman (nagrodzonej Oscarem i Złotym Globem za rolę Virginii Woolf).

Michael Cunningham
Królowa Śniegu
Przekład: Jerzy Kozłowski
seria Salmandra
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 21 października 2014
 
 

Królowa Śniegu


Puste, wielkie i zimne były komnaty Królowej Śniegu. Zorze polarne rozbłyskały z taką regularnością, że można się było doliczyć, kiedy będą świecić najjaśniej, a kiedy najsłabiej. W środku pustej, nieskończonej śnieżnej komnaty było zamarznięte jezioro. Popękało na tysiące kawałków, a każdy był dokładnie taki sam jak pozostałe. Było to prawdziwe arcydzieło. Na środku jeziora siadywała Królowa Śniegu, jeśli była w domu; mawiała wtedy, że siedzi na lustrze rozumu i że rozum to najlepsze, co istnieje na tym świecie.
Hans Christian Andersen, Królowa Śniegu
(przekład Bogusławy Sochańskiej)

NOC

Cztery dni po tym, gdy Barrett Meeks został – raz jeszcze – poturbowany przez miłość, ukazała mu się nad Central Parkiem niebiańska światłość. W żadnym wypadku nie było to jego pierwsze miłosne rozłożenie na łopatki, ale po raz pierwszy poinformowano go o nim pięciolinijkowym esemesem, z czego ostatnia linijka zawierała druzgocąco oficjalne życzenia powodzenia w przyszłości zakończone emotikonem „:–*”.
Przez te cztery dni Barrett robił, co mógł, żeby nie zniechęcić się czymś, co w ostatnim czasie wyglądało na serię coraz bardziej oziębłych i lakonicznych pożegnań. Gdy miał dwadzieścia kilka lat, miłość zwykle kończyła się spazmami płaczu i krzykami głośnymi na tyle, żeby rozszczekały się psy sąsiadów. Raz nawet pobił się ze swoim przyszłym eksem na pięści (Barrett słyszy jeszcze huk przewracającego się stołu i odgłos pieprzniczki turlającej się krzywo po podłodze). Innym razem: pyskówka na Barrow Street, roztrzaskana butelka (na słowo „zakochany” wciąż stają mu przed oczami zielone kawałki szkła na chodniku pod latarnią) i głos starszej kobiety z niskiego, ciemnego okna, ani ostry, ani naganny, pytający po prostu tonem wycieńczonej matki: „Czy wy, chłopcy, nie rozumiecie, że tutaj mieszkają ludzie i że próbują zasnąć?”.
Gdy Barrett przekroczył trzydziestkę, a potem zbliżał się do czterdziestki, rozstania coraz bardziej upodabniały się do negocjacji handlowych. Wciąż nie były pozbawione elementów smutku i pretensji, ale bez wątpienia stały się mniej histeryczne. Z czasem zaczęły przypominać transakcje lub inwestycje, które zawiodły, niestety, choć początkowo zapowiadały duże zyski.
O ostatnim rozstaniu jednak po raz pierwszy został powiadomiony esemesowo i owo pożegnanie wyświetliło się nieproszone, niespodziewane, na ekranie nie większym niż hotelowe mydełko. Cześć Barrett pewnie wiesz o co chodzi. Spróbowaliśmy ale nie wyszło prawda?
Prawdę powiedziawszy, Barrett nie wiedział, o co chodzi. Oczywiście dotarło do niego – miłość razem ze wszystkim, co mogła przynieść w przyszłości, została odwołana. Ale pewnie wiesz o co chodzi? To było trochę tak, jakby dermatolog po corocznej kontroli zakomunikował mu bezceremonialnie: Pewnie wiesz, że ten twój pieprzyk na policzku, ta czekoladowa kropeczka, którą niejednokrotnie komentowano jako nieodzowny element twojej urody (kto to powiedział, że naniesiona kredką muszka Marii Antoniny znajdowała się dokładnie w tym samym miejscu?), to tak naprawdę rak skóry.
Początkowo Barrett odpowiedział w tej samej formie, esemesowo. E-mail wydawał się staroświecki, rozmowa telefoniczna zbyt desperacka. Wystukał więc na maleńkich klawiszach: Rany nie spodziewałem się może pogadamy, jestem tam gdzie zawsze. :-*.
W ciągu następnych dwóch dni Barrett wysłał jeszcze dwa esemesy, później zostawił dwie wiadomości głosowe, po czym przez większą część drugiej nocy powstrzymywał się przed nagraniem trzeciej. Gdy kończył się dzień numer trzy, nie tylko wciąż nie miał żadnej odpowiedzi, ale też zaczął zdawać sobie sprawę, że odpowiedzi w ogóle nie będzie; że mocno zbudowany, poważny Kanadyjczyk, doktorant (psychologia, Uniwersytet Columbia), z którym spędził pięć miesięcy pełnych seksu, wspólnych posiłków i zrozumiałych tylko dla nich żartów, mężczyzna, który powiedział „to całkiem możliwe, że cię kocham” po wyrecytowaniu przez Barretta Ave Maria Franka O’Hary, gdy siedzieli razem w wannie, ten, który znał nazwy drzew, gdy spędzali weekend w górach Adirondack, po prostu postanowił ruszyć dalej w drogę bez niego; a Barrett został na peronie, zastanawiając się, jak to się stało, że uciekł mu pociąg.
Szczęścia i powodzenia w przyszłości. :–*.
Czwartego wieczoru Barrett przechodził przez Central Park, zmierzając do domu po wizycie u dentysty, która wydała mu się czymś przygnębiająco banalnym, ale też manifestowała jego hart ducha. Proszę bardzo, pozbądź się mnie pięcioma pustymi i boleśnie bezosobowymi linijkami. (Żałuję, że nie wyszło nam tak, jak byśmy chcieli, ale wiem, że obaj się staraliśmy). Nie zamierzam przez ciebie zaniedbywać zębów. Zamierzam być zadowolony, zadowolony i wdzięczny, wiedząc, że jednak leczenie kanałowe nie będzie konieczne.
Mimo wszystko myśl – nie dano mu czasu, żeby się z nią oswoić – że nigdy już nie ujrzy czystej, naturalnej urody tego młodego mężczyzny, który tak bardzo przypominał gibkich, niewinnych młodych atletów z uwielbieniem malowanych przez Thomasa Eakinsa; że nigdy już nie zobaczy, jak ten chłopak zsuwa slipki przed wejściem do łóżka, że nigdy nie będzie oglądał jego wylewnej, niewinnej radości z różnych drobiazgów (nagrana przez Barretta składanka piosenek Leonarda Cohena, którą zatytułował Why Don’t You Just Kill Yourself; zwycięstwo Rangersów), wprost nie mieściła się w głowie, była pogwałceniem praw miłosnej fizyki. Podobnie jak fakt, że Barrett najwyraźniej nigdy już się nie dowie, cóż takiego właściwie się między nimi popsuło. W ostatnim miesiącu doszło do kilku sprzeczek, zdarzały się krępujące chwile, kiedy rozmowa się nie kleiła. Ale Barrett zakładał, że wkraczają jedynie w kolejny etap związku; że sporadyczne utarczki (Mógłbyś choć jeden raz się nie spóźnić? Dlaczego tak mnie upokorzyłeś przed moimi przyjaciółmi?) są kamieniami milowymi pogłębiającej się intymności. Nie śniło mu się nawet, że pewnego dnia będzie sprawdzał w telefonie wiadomości i dowie się, że porzuca go kochanek, czując z tego powodu żal nie głębszy niż po zgubieniu okularów przeciwsłonecznych.
W wieczór epifanii, po oddaleniu groźby leczenia kanałowego, złożywszy obietnicę, że będzie bardziej regularnie czyścił zęby nicią dentystyczną, Barrett przemierzył Wielki Trawnik i zbliżał się właśnie do podświetlonej lodowcowej bryły Metropolitan Museum. Jego kroki skrzypiały na zmrożonym, srebrnoszarym śniegu, a krople spływały nań z drzew, gdy szedł na skróty do stacji metra linii 6, zadowolony przynajmniej, że wraca do domu, do Tylera i Beth, zadowolony, że ktoś na niego czeka. Czuł się odrętwiały, jak gdyby całe jego jestestwo dostało zastrzyk nowokainy. Zastanawiał się, czy w wieku trzydziestu ośmiu lat nie zamienia się z tragicznego kochanka, ze świętej ofiary miłości w menedżera średniego szczebla, który postawił krzyżyk na jednej umowie (owszem, firma poniosła pewne straty, ale to jeszcze żadna katastrofa) i przeszedł do następnej z nowymi, acz nieco bardziej realistycznymi ambicjami. Nie miał już ochoty przypuszczać kontrataku, zostawiając co godzinę wiadomości głosowe lub wystając pod domem eksa, chociaż dziesięć lat wcześniej robiłby właśnie coś takiego: Barrett Meeks, żołnierz miłości. Teraz widział w sobie jedynie starzejącego się i pozbawionego środków do życia gościa. Gdyby zebrał się na demonstrację gniewu i żarliwości, miałaby jedynie ukryć przykrą prawdę o tym, że jest spłukany, załamany; bracie, masz może jakieś drobne?
Krocząc przez park, Barrett zwiesił nisko głowę nie ze wstydu, ale ze zmęczenia, jak gdyby jego głowa zrobiła się zbyt ciężka, żeby trzymać ją prosto. Spoglądał w dół, na skromną, szarosiną kałużę własnego cienia padającego na śnieg w świetle latarni. Patrzył, jak jego cień prześlizguje się po sosnowej szyszce, jakby runicznym wzorze rozrzuconych sosnowych igieł i poszarpanego, srebrzystego papierka po batonie Oh Henry! (wciąż je produkują?), który przywiał z szelestem wiatr.
Ten miniaturowy krajobraz pod nogami dość niespodziewanie wydał mu się nieznośnie zimowy i prozaiczny. Uniósł ociężałą głowę i spojrzał do góry.
I wtedy to zobaczył. Blade morskie światło, przejrzyste, pasmo welonu na wysokości gwiazd, nie, niżej od gwiazd, ale wysoko, wyżej niż statek kosmiczny unoszący się nad drzewami. Możliwe, że powoli się rozprzestrzeniało, najbardziej intensywne pośrodku, przechodzące na obrzeżach w koronkowe pasma i spirale.
Barrett pomyślał, że to pewnie zorza polarna, choć tak daleko na południu byłby to wybryk natury, niecodzienny widok nad Central Parkiem, ale gdy tam stał – przechodzień w płaszczu i szaliku, zasmucony i rozczarowany, całkiem jednak zwyczajny, znieruchomiały na kawałku oświetlonego przez latarnię lodu – i gdy spojrzał do góry, myśląc, że zapewne trąbią o tym we wszystkich wiadomościach – i gdy się zastanawiał, co zrobić: zostać na miejscu, dziwiąc się w duchu temu zjawisku, czy podbiec do kogoś w poszukiwaniu potwierdzenia, byli tam bowiem inni ludzie, których ciemne kontury rysowały się rozproszone na Wielkim Trawniku…
W swej niepewności i bezruchu, gdy stał tam jak posąg w timberlandach, coś zrozumiał. Sądził – wiedział – że tak jak on wpatruje się w to światło, ono spogląda nań z góry.
Nie. Nie spogląda. Wyczuwa go. Tak jak wieloryb – wyobrażał sobie – mógłby wyczuwać pływaka: z poważnym, królewskim i zupełnie wolnym od lęku zaciekawieniem.
Czuł na sobie uwagę tej światłości, dreszcz, który przezeń przebiegł, delikatną elektryczną wibrację; łagodny i przyjemny prąd, który przeniknął jego ciało, rozgrzał je, może nawet leciuteńko rozświetlił, był zatem jaśniejszy niż wcześniej, ledwie o jeden lub dwa stopnie, fosforyzował, ale na różowo, w sposób ludzki, nie było w tym nic ze świetlików bagiennych, jedynie delikatne rozjarzenie krwi tuż pod powierzchnią skóry.
A potem, ani szybko, ani wolno, światło się rozproszyło. Gasnąc, zamieniło się w garstkę bladoniebieskich iskier, które wydawały się ożywione, przypominając rozdokazywane latorośle spokojnego, tytanicznego rodzica. Po chwili i one zgasły i niebo wyglądało tak jak wcześniej, tak jak zawsze.
Stał jeszcze przez chwilę, zapatrzony w niebo jak w ekran telewizora, z którego nagle zniknął obraz i mógł, równie tajemniczo, znów się pojawić. Niebo jednak nadal ukazywało swoją wyblakłą ciemność (światła Nowego Jorku rozjaśniały nocną czerń do szarości) i rozsypane z rzadka punkciki gwiazd dostatecznie silnych, by można je było w ogóle dostrzec. W końcu ruszył dalej w drogę powrotną do domu, do Beth i Tylera, do skromnych wygód mieszkania w Bushwick.
Ostatecznie cóż innego miałby zrobić?

 
Wesprzyj nas