Annie Proulx, zdobywczyni Nagrody Pulitzera oraz National Book Award, autorka “Kronik portowych” i “Tajemnicy Brokeback Mountain”, napisała opus magnum: zachwycająco dramatyczną powieść o zagładzie środowiska.


Drwale“Drwale” to wielopokoleniowa saga, która sięga końca XVII wieku, gdy dwaj ubodzy Francuzi, René Sel i Charles Duquet, przybywają do Kanady. To także dramatyczna opowieść o zagładzie środowiska naturalnego.

René Sel i Charles Duquet, związani kontraktem z feudalnym zwierzchnikiem, przez trzy lata wycinają lasy w zamian za ziemię. Śledzimy losy ich potomków na przestrzeni 300 lat: pełne bestialstwa podróże przez Amerykę Północną do Europy, Chin i Nowej Zelandii; zemstę wrogów, wypadki, zarazy, najazdy Indian i ich kulturową zagładę.

W pogoni za fortuną potomkowie francuskich kolonistów bezmyślnie czerpią z wydawałoby się niekończących się zasobów naturalnych, zostawiając w spadku swoim następcom widmo katastrofy ekologicznej.

***

Annie Proulx opowiada się po dobrej stronie mocy. Potrzeba nam więcej takich pisarzy, niestrudzenie przypominających, że musimy zacząć lepiej traktować siebie nawzajem i naszą planetę.
William T. Vollmann, „The New York Times”

Edna Annie Proulx (ur. 22 sierpnia 1935 roku w Norwich w stanie Connecticut, USA) – amerykańska pisarka i dziennikarka. Jej druga książka, “Kroniki portowe”, zdobyła Nagrodę Pulitzera w kategorii fikcja literacka i National Book Award w 1994 roku. Ta książka, jak i opowiadanie “Tajemnica Brokeback Mountain” zostały zekranizowane. Jest laureatką PEN/Faulkner Award for Fiction za pierwszą powieść, “Pocztówki”.
Proulx napisała debiutancką powieść dopiero po pięćdziesiątym roku życia. Jej twórczość osadzona jest mocno w życiu amerykańskiej prowincji, zwłaszcza północno-wschodnich stanów USA. Duże znaczenie odgrywa w jej powieściach motyw przywiązania do rodzinnej ziemi, której porzucenie prowadzi do rozpadu związków międzyludzkich i zagubienia bohaterów.

Annie Proulx
Drwale
Przekład: Jędrzej Polak
Wydawnictwo Czwarta Strona
Premiera: 25 października 2017
 
 

Drwale


I

forêt, hache, famille

1693–1716

1

Trépagny
1693

O zmroku przepłynęli obok krwawego wybrzeża Tadoussac, Kébec i Trois Rivières, a przed świtem zacumowali przy odległej osadzie nad brzegiem rzeki. Protoplasta, René Sel, o sztywnych kruczoczarnych włosach i skośnych oczach – yeux bridés, jako że w zamierzchłych czasach morderczy Hunowie dobrali się do jego antenatek – usłyszał, jak ktoś mówi „Wobik”. Komary pokrywały im ręce i twarze jak futro. Mężczyzna o żółtych brwiach skierował ich do pociemniałego od deszczu domu. Błoto, deszcze, gryzące owady i zapach wierzb – takie były ich pierwsze wrażenia z Nowej Francji. A zaraz potem ujrzeli nieprzyjazną puszczę – ciemny ogromny las.
Nowo przybyli, stojąc w deszczu i czekając, aż się ich wywoła, żeby się podpisali w wielkim rejestrze, spostrzegli nagle ściśniętych pod rozłożystym świerkiem farmerów. Farmerzy przyglądali się przybyłym i wymieniali uwagi.
Gdy go wywołano, René nie tylko postawił krzyżyk w rejestrze, ale gęsim piórem dopisał także literę „R”, robiąc przy tym dużego kleksa. Nauczył się pisać „R” w dzieciństwie od starego księdza, który mu tłumaczył, że to pierwsza litera imienia René. Ale ksiądz umarł zimą z wycieńczenia, zanim zdążył nauczyć go reszty liter.
Ten z żółtymi brwiami spojrzał na to „R”.
– Uczony, co? – zakpił, a potem ryknął: – Monsieur Claude Trépagny!
Nowy pan René, muskularny, utykający mężczyzna machnął do niego ręką. Trzymał w niej gruby niczym maczuga kij. Na wełnianej czapce gromadziły się krople deszczu. Gęste brwi nie przesłaniały gniewnych oczu tak jasnych i pobłyskujących, że zdradliwie wskazywały na żywe usposobienie właściciela.
– Musimy trochę zaczekać – zwrócił się do René.
Mokre niebo ciążyło ku ziemi. Czekali. Ten z żółtymi brwiami – urzędnik, do którego nowy pan zwracał się per Monsieur Bouchard – znów ryknął:
– Monsieur Trépagny!
Nowy pan wybrał tym razem znajomego: Charlesa Duqueta, chudego engagé z żaglowca, słabeusza z ruder Paryża, który podczas rejsu składał się często wpół, jak złamany patyk, w jakimś kącie pod pokładem. A więc, pomyślał René, Monsieur Trépagny wziął sobie dwóch służących. Może jest bogaty, choć jego przemoczona opończa drouguet była w strzępach.
Monsieur Trépagny pokuśtykał błotnistą ścieżką ku kurtynie z czarnej mgły. Nie tyle szedł, ile miotał się na dwóch różnych nogach: jednej gibkiej, a drugiej sztywnej.
– Allons-y – mruknął.
Zagłębili się w ponurą okolicę, gęsty liściasty las przetykany sosnowymi zagajnikami. René nie śmiał pytać, jaką służbę przyjdzie mu pełnić. Po latach męskiej pracy przy rąbaniu drzew w górach Morvan nie chciał służyć w domu.
Po kilku godzinach próchnica z mokrych liści ustąpiła miejsca sosnowej ściółce. Powietrze pachniało aromatycznie. Leżące na ziemi igły tłumiły ich kroki, splecione ze sobą gałęzie wygłuszały ciężkie sapanie. Rosły tu olbrzymie drzewa o rozmiarach nie widywanych w starym kraju od setek lat, zimozielone drzewa wyższe od katedr, sięgające chmur świerki i choiny. Przeogromne drzewa liściaste rosły w pewnej odległości od siebie, ale nad ich głowami uginające się od liści gałęzie splatały się, tworząc nieprawdziwe niebo, mroczne i dzikie. Achille, starszy brat René, podziwiałby te drzewa z Nowej Francji. Pod koniec dnia szli wzdłuż stoku zarośniętego lśniącymi białymi pniami. „To – powiedział Monsieur Trépagny – bouleau blanc, a sauvages wznoszą z nich domostwa, z kory zaś budują czółna”. René nie mógł w to uwierzyć.
Wielkie drzewa znów przypomniały mu o Achille’u, flotteure’u, który spędził całe krótkie życie, wchodząc i wychodząc z zimnej rzeki Yonne, spławiając drewno w dół jej biegu. Achille był silny, wytrzymywał chłód rzeki i pracował do czasu, aż jeden z bali ze złamaną, zaostrzoną przez tarcie jak włócznia gałęzią przekłuł mu pęcherz i porwał go z biegiem rzeki, niczym kawał nadzianego na patyk mięsa. René miał na sobie bieliznę i wełniane pludry brata oraz jego krótki kubrak. A na nogach saboty Achille’a, choć od chodzenia boso przez całe życie miał stopy tak twarde jak krowie kopyta i zahartowane francuskim chłodem. W tym nowym świecie dowie się, że istnieją chłody innego rzędu.
Engagés, oszołomiony narkotycznym odziaływaniem gęstego lasu, potknął się o rozłożyste korzenie świerku. Zaatakowały ich bébite, maleńkie, prawie niewidoczne, kłujące jak gorące igły meszki, kąsające bezboleśnie, by powoli wstrzyknąć trucizny, a także niezliczone roje komarów, których przejmujące bzyczenie było głosem lasu. Gdy stanęli nad bagnem, Monsieur Trépagny kazał im posmarować błotem wszystkie odkryte części ciała, zwłaszcza za uszami i na ciemieniu. Owady wplątywały się we włosy i przekłuwały cienką skórę na czaszce. „Z tej przyczyny – mówił Monsieur Trépagny – trzeba nosić tuque w tym przeklętym kraju”. Zdaniem René bardziej przydatny byłby rycerski hełm. Monsieur Trépagny dodał, że sauvages sporządzają ochronny balsam z oleju ze świerkowych igieł i zwierzęcego tłuszczu, ale on go nie ma. Błoto wystarczy. Szli przez mroczny las, wspinając się na porośnięte mchem pagórki, schylając się pod gałęziami zwieszającymi się jak żałobne draperie. Engagés łapały skurcze w nogi, osłabione długim oceanicznym rejsem.
– Jak duży jest ten las? – zapytał Duquet drżącym jękliwym głosem. Był niewiele większy od dziecka.
– Ten las jest całym światem. Nieskończonym. Obraca się wokół siebie jak wąż połykający własny ogon, przez co nie ma początku ani końca. Nikt nie doszedł jeszcze do jego skraju.
Monsieur Trépagny przystanął. Odłupał kijem suche świerkowe gałązki u podstawy drzewa. Wyjął spod opończy hubę i skrzesał ogień. Przykucnęli wokół, wyciągając nad płomieniem zsiniałe z zimna dłonie. Pan rozwinął szmatkę, w której niósł mięso łosia, ukroił po kawałku dla każdego z nich. Wygłodniały René, który marzył o kawałku chleba, wgryzł się w mięso, rozrywając je zębami. Wokół ich uszu bzyczały szare komary. Duquet spoglądał na pozostałych przez szparki w spuchniętych powiekach; nie był w stanie żuć, więc tylko ssał mięso. Pod wspaniałomyślnością Monsieur Trépagny’ego wyczuwali pogardę.
Maszerowali przez bezład wiatrołomów – pni zwalonych przez jakąś straszliwą wichurę. Monsieur Trépagny nie szedł żadnym wytyczonym szlakiem, choć raz po raz zadzierał głowę. René zauważył, że kieruje się nacięciami na niektórych drzewach – znakami wyrytymi w korze jakieś dziesięć stóp nad ziemią. Później dowiedział się, że drzewa znakowano zimą, a ten, który to robił, maszerował wysoko nad ziemią w rakietach śnieżnych, niczym jakiś nieważki czarodziej.
Las miał wiele wrąbków jak koronka pod nastawą na ołtarzu. Posępna ciemność przejaśniała się na polanach. Ich uwagę zwracały nieznane rośliny i osobliwe kwiaty, żałobne świerki i choiny, jasnozielone bufki przyrostów na końcach sosnowych gałęzi, srebrzyste, miotające witkami wierzby, miętowa zieleń młodych brzóz – znaleźli się w miejscu, gdzie nawet promienie słońca były zielone. Gdy zbliżali się do następnej polany, usłyszeli coś klekoczącego bezładnie jak patyki. Były to zszarzałe, przywiązane do drzewa kości, którymi poruszał wiatr. Monsieur Trépagny wytłumaczył, że sauvages często wieszają na drzewach szkielety upolowanych zwierząt, złożywszy uprzednio dziękczynienie ich duchom. Prowadził ich wokół bobrowych stawów strzeżonych przez niemal nieprzebyte olchowe zarośla, ostrzegając ich przy tym, że wąskie ścieżyny są szlakami łosi. Szli przez tereny podmokłe. W kałużach pieniła się herbaciana deszczówka. Dygoczące torfowce przetykane dzbanecznikami chlupotały na każdym kroku.
Młodzi Francuzi nawet nie wyobrażali sobie, że może istnieć tak dzika i wilgotna kraina, tak très boisé. Duquet zahaczyła kurtką o gałąź olchy, aż się rozdarła, a on zaklął siarczyście przyciszonym głosem. Ale Monsieur Trépagny usłyszał to doskonale i oznajmił, że nigdy nie wolno przeklinać drzew, a zwłaszcza olch, które mają moce lecznicze. Pili ze strumieni, przeprawiali się przez płytkie bystrzyny, wyginające się jak ostrza bułatów ze stali damasceńskiej. Och, ileż to jeszcze potrwa, mruczał pod nosem Duquet, przykładając dłoń do policzka.
Znów znaleźli się w rzadszym lesie, przez który szło się łatwiej pod drzewami. Sauvages wypalili leśne podszycie, poinformował ich nowy pan pogardliwym tonem. Późnym popołudniem Monsieur Trépagny zawołał nagle: „Porc-épic!” i rzucił z wymachem laską. Ta obróciła się raz w powietrzu i trafiła prosto w nos kolczastego ursona. Zwierzę osunęło się z drzewa niczym spadająca gwiazda, ciągnąc za sobą ogon z kropelek krwi. Monsieur Trépagny rozpalił ognisko, a gdy płomienie przygasły, zamieniając gałęzie w fioletowe węgle, powiesił nad nimi oprawionego gryzonia. Resztki kolców śmierdziały nad ogniem, ale gdy zdjął z rusztu usmażone zwierzę, mięso pod czarną skórką było całkiem dobre. Z jednej z wielu kieszeni Monsieur Trépagny wyjął woreczek soli i dał im po szczypcie. Niezjedzone mięso zawinął w tłustą szmatkę.
Dołożył do ogniska, okrył się opończą i legł pod drzewem. Przymknął zapalczywe oczy i zasnął. René miał skurcze w nogach. Zimno, szum sosen na wietrze, bzyczenie komarów i pohukiwania sów nie pozwalały mu zasnąć. Mówił cicho do Charlesa Duqueta, który nie odpowiadał. Potem umilkł. Coś prawie go obudziło nocą.
Poranek zaczął się od rozdmuchania ogniska. Była już późna wiosna, ale powietrze było chłodniejsze niż podczas chłodów we Francji. Szary brzask stawał się coraz jaśniejszy. Monsieur Trépagny, żując resztki mięsa, kopnął Duqueta i ryknął:
– Levé!
René zerwał się, zanim Monsieur Trépagny zdążył go kopnąć. Spojrzał wymownie na mięso w dłoni pana, który oderwał kawałek i rzucił w jego stronę, a potem oderwał następny i rzucił go Duquetowi, tak jak się rzuca resztki psu. Potem ruszył przed siebie niestrudzonym, acz chwiejnym krokiem, kierując się nacięciami na drzewach. Nowi służący widzieli wokół siebie mrok, a za sobą migoczące złudnie, dopalające się ognisko.
Dzień był chłodny, choć suchy. Monsieur Trépagny kłusował, pociągając nogą, wzdłuż niewidocznego szlaku, a koło południa znów zaczęło padać. Engagés był odrętwiały ze zmęczenia, gdy dotarli nad szumiącą wodę, czarną, aczkolwiek przejrzystą jak ciemny czert rzekę. Po drugiej stronie ujrzeli polanę wypełnioną stosami pociętego na bale drewna, a dalej wszechobecny, napierający las. Z niewidocznego komina snuł się dym. Nie dostrzegli domu, tylko góry drewna i szopy.
Monsieur Trépagny zawołał głośno. Zza najbliższej sterty drewna wyłoniła się kobieta w tunice ze skóry łosia, ozdobionej wijącym się wzorem.
– Kwe! – odkrzyknęła kobieta i odwróciła się. René Sel i Charles Duquet spojrzeli po sobie. Indianka. Une sauvage!
Weszli za Monsieur Trépagnym do lodowatej wody. René poślizgnął się na otoczaku i o mało nie upadł, znów przypominając sobie Achille’a i zimny nurt Yonne. Wokół nich wirowały ryby, inne śmigały bokiem, a było ich tak dużo, że rzeka wyglądała jak żywa. Na błotnistym brzegu minęli ogrodzony, zarośnięty chwastami ogródek, a Monsieur Trépagny zaczął śpiewać: „Mari, Mari, dame jolie…”. Engagés milczał, miał tak spierzchnięte wargi, jakby powietrze paliło, a oczy tak zapuchnięte, że nie mógł ich otworzyć.
Za sągami drewna ujrzeli dom Monsieur Trépagny’ego, po raz pierwszy zobaczyli drewnianą budowlę w stylu pièces-sur-pièces, stromy czterospadowy dach ze znanymi z Francji okapami w kształcie dzwonu. Cały dom wzniesiono z drewna, z wyjątkiem okien przeszklonych drogimi francuskimi szybami. Pod lasem stał wikuom, chata z kory, w której, jak się dowiedzieli następnego dnia, chroniła się na noc z dziećmi indiańska kobieta.
Monsieur Trépagny zaprowadził ich do obory. W środku śmierdziało gnijącymi ziemniakami, sianem i krowim łajnem. Zza przepierzenia dobiegał głośny oddech zwierzęcia. Ujrzeli czarne palenisko i kowadło. Monsieur Trépagny, zakochany widać w własnym głosie, śpiewał dalej, rozpalając ogień. Potem ich zostawił. Słyszeli coraz cichszą pieśń: „Ah! Bonjour donc, franc cavalier…”. Znów zaczęło padać. René i Duquet siedzieli w półmroku dogasającego ognia. W oborze nie było okien, a gdy Duquet otworzył drzwi, żeby wpuścić trochę światła, zaatakowały ich chmary meszek i komarów. Więc siedzieli po ciemku.
Pierwszy odezwał się Duquet. Skarżył się na mal de dents, ból zębów, i obiecywał, że ucieknie stąd przy pierwszej okazji powrotu do Francji. René milczał.
Po jakimś czasie otworzyły się drzwi. Do obory weszła sauvage z dwójką dzieci, wszyscy coś nieśli. Kobieta odezwała się:
– Bien, bien.
I podała im sukmany z bobrów. Dotknęła palcem piersi i powiedziała:
– Mali.
Jak większość Mikmaków nie umiała wymawiać „r”. Gdy René się przedstawił, powtórzyła jego imię jako „Lené”. Większe dziecko postawiło przed nimi drewnianą miskę z parującą kaszką kukurydzianą. Odeszli. René i Duquet jedli kaszkę z miski palcami. Owinęli się w bobrowe sukmany i zasnęli.

 
Wesprzyj nas