“Ostatni sekret Deverillów” to trzecia i zarazem ostatnia część bestsellerowej sagi autorstwa Santy Montefiore. Historie jej bohaterów powoli się dopełniają…


Ostatni sekret DeverillówJedni z nich zdają się pogodzeni ze swoim losem, inni będą na nowo szukać szczęścia. Wszyscy jednak staną w obliczu wielkiej historii. Nadchodzi bowiem rok 1939…

Ludzie żyją w pokoju, odkąd zakończyła się wielka wojna. W rodzinie Deverillów wiele się zmieniło. Na scenę wchodzi nowe pokolenie.

Martha Wallace przyjeżdża do Dublina z Ameryki, aby odnaleźć biologiczną matkę, i zakochuje się w uroczym JP Deverillu. Niebawem odkrywa, że jej matka pochodzi z tej samej miejscowości co JP. Los Marthy zdaje się przesądzony.

Bridie Doyle, teraz hrabina di Marcantonio oraz właścicielka Castle Deverill, usilnie się stara uczynić zamek swoim domem. Ale jej ekstrawagancki mąż Cesare ma inne plany. Drogi małżonków powoli się rozchodzą. Rodzina i przyjaciele pary zaczynają się zastanawiać, czy Cesare naprawdę jest tym, za kogo się podaje.

Kitty Deverill, pogodzona z losem, wraz z mężem Robertem wychowuje dwójkę dzieci. Niespodziewanie do Ballinakelly wraca jej dawny ukochany Jack O’Leary. Okazuje się jednak, że jego serce należy do kogoś innego…

Santa Montefiore – angielska pisarka, jedna z najchętniej czytanych autorek powieści dla kobiet. Nakładem wydawnictwa Świat Książki ukazały się m.in.: „Spotkajmy się pod drzewem ombu”, „Smak szczęścia”, „Włoskie zaręczyny”, „Jaskółka i koliber”, „Francuski ogrodnik”, „Tajemnica morskiej latarni”, „Córka pszczelarza”, „Pieśni o wojnie i miłości”, „Dziewczęta z Castle Deverill”.

Santa Montefiore
Ostatni sekret Deverillów
Przekład: Alina Jakubowska
Seria: „Kroniki Deverillów”, część 3
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 20 czerwca 2018
 
 

Ostatni sekret Deverillów


Maggie O’Leary

Niektórzy mówili, że urodziła się podczas Samhain[1], gdy ludzie z Ballinakelly świętowali ukończenie żniw, inni zaś dodawali, że stało się to po zachodzie słońca, a przed świtem, gdy upiory, banshee i czarownice przyłączały się do duchów zmarłych, żeby swobodnie błąkać się pośród żyjących podczas godzin ciemności. Tak czy inaczej Maggie O’Leary przyszła na świat pierwszego dnia listopada tysiąc sześćset czterdziestego roku, gdy gęsta mgła zasnuła doliny, powietrze było wilgotne od delikatnej mżawki, a wiatr przynosił zapach wrzosów, trawy i wody morskiej.
Tej nocy na farmie O’Learych było niespokojnie. Krowy ryczały i tupały kopytami, konie parskały podenerwowane, potrząsając grzywami. Czarne jak atrament wrony zgromadziły się na dachu farmy, gdzie Órlagh Ni Laoghaire chodziła po sypialni z rękami na krzyżu, z większym niż zazwyczaj lękiem oczekując zbliżających się nieuchronnie narodzin szóstego dziecka. Była niespokojna tak samo jak zwierzęta; cierpiała i jęczała w trakcie długiego porodu, podczas gdy pierwszych pięcioro dzieci wydała na świat łatwo i szybko. Co chwila zerkała przez okno, szukając blasku jutrzenki na wschodnim niebie. Miała nadzieję, że dziecko poczeka do dnia Wszystkich Świętych i nie pojawi się podczas tych ciemnych, nawiedzonych godzin.
Niedaleko w dużej stodole w centrum wioski dzieci Órlagh bawiły się wraz z resztą tutejszej społeczności. Drzwi i okna domów szeroko otwarto, żeby zarówno upiory, jak i przyjazne duszki mogły krążyć swobodnie, a paleniska wygaszono. Złoty blask ognisk na zewnątrz ocieplał powietrze zimne z powodu obecności nieżyczliwych istot siejących zamęt w ciemnościach.
Nie była to odpowiednia noc, żeby przychodzić na świat, ale Maggie właśnie w nią się pojawiła.
Tuż przed świtem po trudnym porodzie Órlagh urodziła zdrowe dziecko, którego piskliwy płacz wywiercił dziurę w niebie, uwalniając pierwszy promień światła. Ale wraz z narodzinami nowego życia odeszło stare. Órlagh przeniosła się na tamten świat, zdążywszy jeszcze wyszeptać słabym głosem do noworodka na rękach: Céad míle fáilte, Peig – Witaj po stokroć – nadać dziecku imię i pobłogosławić je pocałunkiem.
Maggie była dziewczynką o oryginalnej, przykuwającej urodzie. Włosy miała czarne jak skrzydło kruka, oczy w urzekającym odcieniu zieleni i zmysłowe pełne usta o inteligentnym wyrazie. Pod wieloma względami była niezwykła, ale nic nie różniło jej bardziej od rodziny i reszty społeczności niż nadzwyczajny dar. Otóż Maggie widziała zmarłych, a czasem nawet potrafiła przewidzieć śmierć.
Bracia i siostry przezywali ją wiedźmą, aż wreszcie ojciec niskim i drżącym głosem powiedział im, jaki los spotyka czarownice. Ojciec Brennan, miejscowy ksiądz, ustawicznie żegnał się na jej widok i próbował skłonić ją do wyznania, że wszystko, co widziała, wymyśliła, żeby przyciągnąć uwagę. Ludzie w Ballinakelly wpatrywali się w nią szeroko otwartymi i przestraszonymi oczami, uważając, że została nawiedzona przez duchy obecne przy jej narodzinach, a pewna staruszka mamrotała: „To dziecko już tu było, biorę Boga na świadka!”. Nawet babcia Maggie powiedziała, że gdyby na własne oczy nie widziała, jak wyślizguje się z ciała Órlagh, wierzyłaby, że została podmieniona przez jakiegoś złego ducha, żeby sprowadzić nieszczęście na dom.
Ale nieszczęście i tak nadeszło, niezależnie od tego, czy Maggie została zamieniona czy nie.
Dla Maggie nie było nic niezwykłego w widzeniu zmarłych lub przewidywaniu śmierci. Od kiedy sięgała pamięcią, widziała rzeczy niedostępne dla zmysłów innych ludzi. Ale nie miała związków z diabłem. Tego była pewna. Jej dar pochodził od Boga. Uciekała więc na wzgórza, gdzie mogła być sama z wszelkim boskim stworzeniem. Z wiatrem we włosach i skórą wilgotną od mżawki lubiła spacerować pośród dzikich traw, gdzie morze połyskującymi falami wdzierało się w piasek. Mewy krążyły nad jej głową, a ona, zarzuciwszy szal na ramiona, wpatrywała się w bezmiar wód; od czasu do czasu dostrzegała żagle statku na odległym horyzoncie i dumała nad ogromem świata gdzieś hen od wybrzeża. Albo wysoko na klifach w starożytnym skupisku głazów zwanym Magicznym Kręgiem bawiła się ze świetlnymi duszkami, których nikt inny nie mógł zobaczyć. W tym niezwykłym miejscu nikt się jej nie bał, nie oceniał jej ani nie karcił. Był tylko Bóg, który pozwolił jej oglądać tajemny pogański świat w całej swej cudowności.
W miarę jak Maggie dorastała, duchy stawały się coraz bardziej natarczywe. Żądały od niej więcej i więcej. Mówiły, że mają wiadomości, które chcą przekazać swoim bliskim na ziemi. Ojciec Maggie przypominał jej o karze za uprawianie czarów, starsza siostra błagała, żeby zamilkła, a babcia wieszczyła nieszczęście. Ale głosy nie cichły i nie zostawiały Maggie w spokoju. Wierzyła, że ma przed sobą wyższy cel – że zgodnie z wolą Boga przynosi ulgę sumieniom zmarłych. Żyła w przeświadczeniu, że to jej obowiązek.
Czasy były ciężkie, w domu panowała bieda. Ojciec Maggie oraz czterej starsi bracia byli farmerami, tak jak pokolenia O’Learych przed nimi; hodowali owce, które pasły się na ich ziemi nad morzem – ukochanej ziemi należącej do rodziny od niepamiętnych czasów. Ale na farmie O’Learych był osiem gąb do wykarmienia, a jedzenia mało. Zdesperowany ojciec Maggie ugiął się i w tajemnicy zaczął pobierać opłaty za sesje z córką. Maggie przekazywała informacje, które, jak twierdziła, pochodziły od zmarłych, a on brał pieniądze i przeznaczał je na wyżywienie rodziny. Z czasem wieści rozchodziły się i pogrążeni w smutku i osamotnieni po stracie bliskich przybywali stadami jak zbłąkane dusze z wyciągniętymi ramionami, poszukując światła. Ci, którzy nie mogli zapłacić monetą, przynosili cokolwiek – mleko, ser, jajka, a nawet czasem kurę lub zająca. Ale strach też się rozchodził, ponieważ uważano, że taki dar musi być dziełem diabła. Maggie dorastała więc samotnie, za jedynych przyjaciół mając ptaki i inne zwierzęta.
Maggie miała dziewięć lat, gdy Oliver Cromwell ruszył na podbój Irlandii. Jej bracia dołączyli do rojalistów i nawet przy swoim darze przepowiadania przyszłości nie potrafiła powiedzieć, czy znów ich zobaczy. Wojna była krwawa. Opowieści o brutalności Cromwella rozchodziły się po hrabstwie Cork wraz z towarzyszącą wojnie klęską głodu. Oblężenie Droghedy i masakra, która nastąpiła później, zaznaczyły się w irlandzkiej historii purpurową smugą krwi. Żołnierze Cromwella zasiekli mieczami tysiące ludzi i spalili w kościele tych, którzy się tam, w Domu Bożym, schronili.
Plotka dotarła do Ballinakelly, że Cromwell nie okaże litości katolikom, nawet jeśli się poddadzą. Ojciec Maggie powodowany mieszaniną wściekłości i strachu dołączył do rebeliantów; uciekł na wzgórza, żeby wszelką możliwą bronią walczyć z Anglikami. Był odważny i silny, ale cóż odwaga i siła znaczą przeciwko uzbrojonym po zęby i znakomicie wyszkolonym żołnierzom. Król Karol II wycofał swoje poparcie. Porzucił wojska w Irlandii i pospieszył do Szkocji. Obrona się załamała. Irlandczycy zostali oblężeni, zdani na siebie, porzuceni i zdradzeni – pozostawieni jak bezradne owce na pastwę wilków.
Bracia Maggie przyszli do niej z zaświatów i stojąc wraz z innymi żałosnymi duszami przy oknie do tego świata, opowiedzieli szczegółowo o swojej śmierci od ognia, ciosów pałką i miecza. Ojciec Maggie zginął na wzgórzach, zaszlachtowany jak zając we wrzosach. Jego córki zostały całkiem bez opieki, bezradne jak żebracy. Większość owiec zrabowano. Nie można było liczyć nawet na jałmużnę, ponieważ wojna spustoszyła ziemię i miejscowi głodowali albo umierali od zarazy. Ale Maggie miała swój dar i ludzie ciągle pukali do jej drzwi z resztką tego, co posiadali, aby otrzymać wiadomości od tych, których kochali. Kobiety O’Learych cierpiały w milczeniu, ponieważ musiały być silne, żeby przetrwać; rozpacz na nic by się zdała, ocalenie zależało od siły ich charakteru.
Nie wszystko jednak straciły. Miały ziemię, cenną, piękną ziemię z widokiem na morze. Pomimo okrucieństwa wojny natura budziła się do życia jak zawsze. Wrzosy zakwitały na wzgórzach, motyle fruwały w powietrzu, ptaki ćwierkały wśród drzew wypuszczających jasnozielone pędy, a z łagodnego deszczu i wiosennego słońca rodziły się tęcze, których olśniewające łuki nadziei górowały nad dolinami. Rzeczywiście, przynajmniej miały swoją ziemię.
Ale Barton Deverill, pierwszy lord Deverill z Ballinakelly, odebrał im nawet i to; odebrał im wszystko i pozostawił z niczym.

[1] Samhain – celtyckie święto związane z zakończeniem żniw i roku według kalendarza celtyckiego (współcześnie 31 października/1 listopada). Według wierzeń w noc wigilii Samhain duchy osób, które zmarły w minionym roku, oraz tych, które się jeszcze nie narodziły, zstępują na ziemię w poszukiwaniu żywych, by w nich zamieszkać przez okres następnego roku (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

Dublin, luty 1939

Martha Wallace szła w podskokach alejką wijącą się przez St Stephen’s Green. Nie mogła iść spokojnie, po prostu nie mogła. Było jej tak lekko na sercu. Z każdym krokiem jej ciało unosiło się do góry, jakby płynęła po chmurach. Pani Goodwin drobiła za nią, starając się dotrzymać jej kroku.
– Moja droga, nie tak szybko! Może znajdziemy jakąś wygodną ławeczkę i usiądziemy na chwilę? – zaproponowała zasapana.
Martha odwróciła się i cofnęła w podskokach do swojej niani.
– Nie jestem w stanie usiedzieć na miejscu! – Roześmiała się beztrosko. – Pomyśleć, że przyjechałam tu, żeby odnaleźć matkę, a zamiast tego straciłam serce. Niesamowite, prawda? – Amerykański akcent Marthy pozostawał w ostrym kontraście do wyraźnych angielskich samogłosek charakterystycznych dla pani Goodwin. Jasna irlandzka skóra dziewczyny była zarumieniona na policzkach, a oczy w kolorze kakao lśniły z podniecenia. Zdjęła kapelusz, jakby zapraszała wiatr do zabawy ze swoimi długimi brązowymi włosami, a ten beztrosko wyciągał szpilki, nadając Marcie dziki i trzpiotowaty wygląd.
Patrząc na tańczącą przed nią siedemnastolatkę, pani Goodwin nie mogła uwierzyć, że zaledwie kilka godzin temu dziewczyna opuściła klasztor Matki Bożej Królowej Nieba we łzach, dowiedziawszy się, że nie można odnaleźć dokumentów dotyczących jej urodzenia ani informacji o biologicznej matce.
– Nie daj się ponieść emocjom, Martho.
– Nagle stała się pani bardzo poważna. Kiedy się wie, to się wie, nieprawdaż?
– Dopiero się poznaliście, nie dalej jak godzinę temu. Mówię tylko, że roztropnie byłoby zachować ostrożność.
– On jest przystojny, prawda? Nigdy nie widziałam takiego przystojnego chłopaka. Ma takie miłe oczy… W pięknym szarym odcieniu… Jakże intensywnie mi się przyglądał! Chyba też mu się spodobałam?
– Oczywiście, że mu się spodobałaś, Martho.
Jesteś uroczą dziewczyną. Byłby ślepy, gdyby tego nie zauważył.
Martha zarzuciła niani ramiona na szyję. Zaskoczona starsza kobieta się roześmiała. Żywiołowość Marthy była zaraźliwa.
– A jego uśmiech! Och, pani Goodwin, ten jego uśmiech! – unosiła się Martha. – Taki szelmowski! Taki uroczy! Naprawdę, nie sądzę, żebym kiedykolwiek poznała kogoś o tak zniewalającym uśmiechu. Jest nawet przystojniejszy od Clarka Gable’a!
Pani Goodwin ku swej uldze zauważyła ławkę pod dużym starym kasztanowcem i klapnęła na nią bezwładnie jak pudding biszkoptowy.
– Muszę przyznać, że obaj byli bardzo uprzejmi – powiedziała z podziwem, myśląc o ojcu chłopca, lordzie Deverillu. Schlebiało jej, że mężczyzna o jego pozycji traktował ją, skromną guwernantkę, z taką galanterią i szacunkiem. Wiedziała, że zaprosił je do swego stolika ze względu na syna, któremu spodobała się Martha, ale rozciągnął wszelkie uprzejmości również na panią Goodwin, chociaż wcale nie musiał, i za to starsza kobieta była mu niewymownie wdzięczna. – Lord Deverill jest dżentelmenem w każdym calu – oceniła.
– Chyba skradł mi serce od pierwszego wejrzenia. – Martha nie mogła przestać myśleć o JP.
– Nie odrywał od ciebie oczu. Co za szczęście, że jego ojciec przejął inicjatywę, w przeciwnym wypadku mogłaś nigdy go nie poznać.
– Och, czy go jeszcze zobaczę? – westchnęła Martha, splatając ręce.
– Wie, gdzie się zatrzymałyśmy. Jeśli opóźnimy o dzień nasz wyjazd do Londynu, kto wie, może do nas zajrzy.
– Jestem tak podekscytowana, że nie mogę się uspokoić. – Martha klasnęła w dłonie. – Nie chcę wracać do domu. Najchętniej zostałabym w Irlandii na zawsze!
Pani Goodwin uśmiechnęła się z powodu naiwności swojej młodej podopiecznej. Jakże proste wydawało się życie w porywach pierwszej miłości!
– Muszę sprowadzić cię na ziemię, moja droga, i przypomnieć, że przybyłyśmy tu z pewną misją, czyż nie?
Delikatne przypomnienie przygasiło nieco entuzjazm Marthy. Usiadła obok niani i opuściła ramiona.
– To prawda – odparła. – Może pani być pewna, że nic mnie nie odwiedzie od głównego celu.
– Być może JP będzie mógł nam pomóc. Wszyscy arystokraci się znają.
– Nie, nie chcę nikomu o tym opowiadać. To zbyt bolesne. Nie mogłabym się przyznać, że moja prawdziwa matka mnie nie chciała i zostawiła w klasztorze. – Martha spuściła wzrok na ścieżkę, po której przebiegła ruda wiewiórka, by zniknąć za drzewkiem laurowym. – Sama ledwie się z tym godzę – dodała cicho; jej entuzjazm sprzed chwili prawie wyparował. – Nie będę go okłamywać, ale nie mam ochoty powiedzieć mu prawdy. Tak jak pani wspomniała, znamy się zaledwie od godziny. Trudno się spodziewać, żebyśmy odsłonili przed sobą nasze dusze.
Pani Goodwin złożyła ręce na kolanach.
– Zgoda. Zostaniemy w Dublinie jeszcze jeden dzień, a potem ruszymy do Londynu. Na pewno bez trudności znajdziemy rodzinę Rowan-Hampton. Nie może być wiele dam o tym nazwisku. – Położyła rękę na dłoni Marthy i ją uścisnęła. Arystokratyczne nazwisko w metryce Marthy czyniło ich zadanie o wiele łatwiejszym. Gdyby chodziło na przykład o jakąś Mary Smith, pani Goodwin nie wiedziałaby, od czego zacząć. – Przed nami wyboista droga – zauważyła. – Możemy się trochę zabawić, zanim przystąpimy do spraw poważniejszych.
Martha zerknęła na swoją nianię i zagryzła wargę.
– Och, mam nadzieję, że on przyjdzie!

*

JP Deverill stał w otwartym oknie hotelu Shelbourne i wpatrywał się w St Stephen’s Green. Dym z papierosa kłębił się w powietrzu, zanim porwał go wiatr. JP błądził wzrokiem po plątaninie gałęzi drzew rosnących w parku, ale jakby ich nie dostrzegał; widział tylko Marthę Wallace.
JP nigdy nie był zakochany. Podobały mu się dziewczyny i nawet kilka z nich pocałował, ale do żadnej nie żywił głębszego uczucia. Ale zakochał się w Marcie Wallace, chociaż spędził w jej towarzystwie zaledwie godzinę. Cóż to była za godzina! Chciał jej podarować cały świat. Chciał patrzeć na jej uśmiech i wiedzieć, że jest przeznaczony specjalnie dla niego. Niczego bardziej nie pragnął, niż ująć jej rękę, utonąć w jej oczach i wyznać swe uczucia. Zaciągnął się papierosem i z niedowierzaniem pokręcił głową. Martha Wallace wyrwała mu punkt oparcia spod stóp i stracił równowagę. Była jak piorun, który uderzył go między oczy, jak strzała wystrzelona przez Kupidyna prosto w serce. Każdy frazes, jaki kiedykolwiek przeczytał, nabrał sensu. Doprawdy, nie wiedział, co robić…
Na szczęście Bertie Deverill przyszedł mu z pomocą. Poklepał syna po plecach i zaśmiał się w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości, że kiedyś był prawdziwym uwodzicielem.
– Jeśli chcesz znów ją zobaczyć, musisz działać szybko. Czyż nie mówiły, że wybierają się do Londynu? Dlaczego nie kupisz kwiatów i nie wstąpisz do niej do hotelu? Możesz pokazać jej najpiękniejsze miejsca Dublina. Zobaczysz, będzie zachwycona.
JP odtwarzał w myślach każdą sekundę spotkania w herbaciarni. Pierwszy moment, gdy ich spojrzenia się zetknęły, gdy Martha obserwowała go, siedząc przy stoliku przy oknie wraz ze swoją towarzyszką. Początkowo jej nie zauważył, był zajęty witaniem się ze znajomymi i zajmowaniem miejsca przy stoliku nieopodal. Ale po chwili przyciągnęła jego wzrok, a jego spojrzenie poszybowało ku niej jak gołąb pocztowy do celu. Stało się coś magicznego. Nie była piękna, nie rzucała się w oczy, na pewno nie należała do kobiet, które skupiają na sobie uwagę, ale JP ku swemu zaskoczeniu nie mógł oderwać od niej oczu. Nawet teraz, gdy odtwarzał tę chwilę w wyobraźni, odczuwał przyjemny dreszcz. Ona również nie odwracała od niego wzroku, wydawało się, że nawet nie mruga. Pokraśniała, przez jej twarz przemknął wyraz zaskoczenia. Jakby w jakiś niepojęty sposób go rozpoznawała, jakby w jego twarzy dostrzegła coś znajomego i przestraszyła się tego odkrycia. Poeci rozpisują się o miłości od pierwszego wejrzenia, ale JP nigdy się nad tym nie zastanawiał. Nigdy poważnie nie myślał o miłości ani jej nie szukał. A teraz miłość znalazła go. Zarzuciła na niego sieć, a on dał się złapać.

 
Wesprzyj nas