“Kocie oko” Margaret Atwood to powieść o krzywdzie i szukaniu tożsamości. Kontrowersyjna malarka Elaine Risley przyjeżdża po latach do Toronto na wystawę swoich prac. Znajome miejsca wywołują fale traumatycznych wspomnień. Wokół Elaine zaciska się pętla strachu…


Kocie okoKontrowersyjna malarka Elaine Risley po latach nieobecności przyjeżdża do Toronto, gdzie jest przygotowywana wystawa jej prac. Znajome domy, ulice i pejzaże utrwalone na jej obrazach, wywołują fale wspomnień o dzieciństwie, które nie było jak z obrazka.

Wędrówka po kraju z ojcem-naukowcem, zakazany romans z nauczycielem malarstwa i życiowym mentorem, ale przede wszystkim dziewczęca przyjaźń, która zamieniła się w okrutną obsesję.

Przeszłość osacza Elaine ciasną pętlą strachu. Tak jak kiedyś. Niepokojąca, głęboka i wnikliwa opowieść o krzywdzie i szukaniu tożsamości – córki, kochanki, artystki i kobiety.

***

“Na chodniku leży ciało. Ludzie je omijają, patrzą pod nogi, patrzą w bok, idą dalej. Kiedy się do mnie zbliżają, na ich twarzach dostrzegam tę minę, która mówi: nie moja sprawa. Podchodzę do ciała – to kobieta. Leży na wznak, spogląda prosto na mnie. – Proszę pani – odzywa się. – Proszę pani, proszę pani. Pani – słowo o tysiącu znaczeń. Jaśnie pani, Czarna Pani, to prawdziwa wielka pani, koronki starszej pani, słuchaj, moja pani, no i gdzie się pani pcha, dla pań, przekreślone szminką i zastąpione słowem „kobieta”. Wciąż jednak jest ostatnie słowo prośby. Jeżeli czegoś rozpaczliwie się potrzebuje, nie mówi się „kobieto, kobieto”, mówi się „proszę pani, proszę pani”. Tak jak ona teraz. […] – Proszę pani – powtarza, może zresztą powiedziała coś innego, okropnie bełkocze. Niemniej już mnie ma.”
– fragment powieści

***

Brutalna, dobitna, rozdzierająca serce.
„The New York Times Book Review”

Genialna, wielowymiarowa powieść.
„Boston Sunday Globe”

Margaret Atwood, której książki opublikowano w 35 krajach, jest kanadyjską autorką wymienianą wśród kandydatów do Nobla. W 2000 roku została uhonorowana Nagrodą Bookera za powieść “Ślepy zabójca” (wcześniej nominowana do tej nagrody za powieści “Opowieść podręcznej” (1986), “Kocie oko” (1989), “Grace/Grace” (1996) oraz “Oryks i derkacz” (2003).
Margaret Atwood jest pierwszym ze stu autorów, którzy zostaną zaproszeni do udziału w autorskim projekcie Katie Paterson zatytułowanym Biblioteka Przyszłości, w ramach którego co rok przez najbliższe stulecie jeden pisarz będzie tworzył jedną książkę na potrzeby antologii przeznaczonej do czytania w roku 2114.

Margaret Atwood
Kocie oko
Przekład: Magdalena Konikowska-Putresza
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 28 marca 2018
 
 

Kocie oko


I

ŻELAZNE PŁUCO

1

Czas nie jest linią, lecz wymiarem, tak jak wymiary przestrzeni. Jeżeli da się zakrzywić przestrzeń, da się również zakrzywić czas, a gdyby się wiedziało dostatecznie dużo i umiało poruszać prędzej niż światło, można by się cofnąć w czasie i żyć w dwóch miejscach naraz.
Tak powiedział mój brat, Stephen. Nosił wtedy wystrzępiony brunatny sweter – zawsze się uczył w tym swetrze – i godzinami stał na głowie, żeby krew spłynęła do mózgu, żeby go odżywiła. Nie rozumiałam, ale pewno nie tłumaczył zbyt jasno. Już wówczas uciekał od wieloznaczności słów.
Zaczęłam jednak wyobrażać sobie czas jako coś obdarzonego kształtem, coś, co można zobaczyć niczym stos płynnych przezroczy ułożonych jeden na drugim. Na czas nie spogląda się wstecz, lecz w dół, tak jak w wodę. Raz na powierzchnię wynurza się to, raz tamto, raz nic. Nic nie ginie.

2

– Stephen twierdzi, że czas nie jest linią – mówię.
Cordelia przewraca oczami, co było do przewidzenia.
– No więc?
Ta odpowiedź zadowala nas obie. Stawia naturę czasu na właściwym miejscu, stawia też na właściwym miejscu Stephena, który mówi o nas „podlotki”, zupełnie jakby sam był dorosły.
Jedziemy z Cordelią tramwajem do śródmieścia, jak zwykle w zimowe niedziele. W tramwaju panuje zaduch: zużyte powietrze, zapach mokrej wełny. Cordelia siedzi w niedbałej pozie, czasem trąca mnie łokciem, patrzy na ludzi oczyma bez wyrazu, szarozielonymi oczyma nieprzejrzystymi i lśniącymi niby metal. Potrafi wytrzymać każde spojrzenie, ja niemal jej dorównuję. Jesteśmy nieprzeniknione, jesteśmy jak dwie iskry, mamy po trzynaście lat.
Nosimy długie wełniane palta z wiązanym paskiem, z podniesionym kołnierzem – tak się noszą gwiazdy filmowe – do tego śniegowce z wywiniętą cholewką i męskie robocze skarpety. W kieszeni upchnięte chustki, ściągamy je, gdy znikniemy matkom z oczu. Pogardzamy nakryciami głowy. Usta mamy wyzywające, w kolorze czerwonej kredki, połyskliwe jak paznokcie. Uważamy się za przyjaciółki.
W tramwajach zawsze się widuje stare kobiety, a przynajmniej nam się wydają stare. Bywają rozmaite. Jedne przyzwoicie ubrane w szyte na miarę tweedy, w dobranych pod kolor rękawiczkach i schludnych stonowanych kapeluszach ze zgrabnym pęczkiem piórek sterczących zawadiacko z boku. Inne uboższe, na oko cudzoziemki, z głową i ramionami spowitymi w ciemne szale. Jeszcze inne przysadziste, pękate, o świętoszkowato zaciśniętych ustach, obwieszone siatkami: typowe klientki wyprzedaży i sklepów z przeceną. Cordelia na pierwszy rzut oka rozpozna tani materiał.
– Gabardyna – mówi. – Tandeta.
Są wreszcie te, które jeszcze się nie poddały, które nadal starają się błyszczeć. Nieliczne, lecz wyróżniają się z tłumu. Wystrojone w szkarłat bądź fiolet, z dyndającymi kolczykami, w kapeluszach niczym rekwizyty teatralne. Spod sukienek wystaje rąbek halki, halki w niecodziennym, dwuznacznym kolorze. Dwuznaczne jest wszystko prócz bieli. Włosy mają farbowane na słomiany blond albo bladoniebiesko, albo – co tym bardziej uderza przy pergaminowej cerze – na czarno, w matowym odcieniu starego futerka. Usta kreślone szminką są zbyt duże, wychodzą poza linię prawdziwych ust, róż przypomina kleksy, prawdziwe oczy obrysowuje chwiejna kreska oczu malowanych. Właśnie takie kobiety zazwyczaj mówią do siebie. Jedna w kółko powtarza „baranina, baranina”, niby refren piosenki. Druga szturcha nas po nogach parasolką: – Golusieńkie – mamrocze.
Te najbardziej lubimy. Mają w sobie szczególną wesołość, siłę wyobraźni, nie dbają o to, co myślą inni. Te zdołały uciec, chociaż nie bardzo wiemy od czego. Wierzymy, że ich dziwaczne stroje, słowne tiki pochodzą z wyboru i że w stosownym czasie nas także czeka wolny wybór.
– Taka będę – mówi Cordelia. – Tylko że ja sobie sprawię jazgotliwego pekińczyka. Będę przeganiać dzieciaki, niech mi nie łażą po trawniku. Będę miała kij pasterski.
– Ja będę miała oswojoną iguanę – dorzucam. – Będę się ubierać tylko i wyłącznie na bordowo. – Tego słowa ostatnio się nauczyłam.

A jeśli, myślę teraz, jeśli zwyczajnie nie widziały, jak wyglądają? Może to aż takie proste: kłopoty ze wzrokiem. Znam ten ból. Kiedy jestem zbyt blisko lustra, cała się rozmazuję, kiedy za daleko, nie odróżniam szczegółów. Kto wie, jakie stroję miny, jaki obraz sztuki nowoczesnej na siebie nakładam? Nawet gdy właściwie ustawię odległość, nieustannie się zmieniam. Żyję w stanie przejściowym. Raz wyglądam na zniszczoną trzydziestkępiątkę, kiedy indziej na żwawą pięćdziesiątkę. Tak wiele zależy od światła, od zmrużenia oczu.
Jadam w różowych restauracjach, bo to bardziej twarzowy kolor. W żółtych człowiek żółknie. Co tu kryć, naprawdę zaprzątam sobie głowę takimi sprawami. Próżność zaczyna dokuczać. Rozumiem, dlaczego kobiety w końcu dają za wygraną. Lecz ja jeszcze nie jestem na to gotowa.
Niedawno przyłapałam się na tym, że głośno nucę, że idąc ulicą, nie domykam ust, trochę się ślinię. Tylko trochę, ale może to pierwszy krok po krawędzi urwiska, szczelina w murze, która później ukaże – co? Jakie horyzonty postępującego dziwactwa albo obłędu?
Nigdy i nikomu bym tego nie powiedziała, z wyjątkiem Cordelii. Ale której Cordelii? Tej wywołanej przed chwilą, tej w śniegowcach i z podniesionym kołnierzem, czy może tej przedtem, czy tej potem? W każdym z nas siedzi więcej niż jeden człowiek.

Gdybym znowu spotkała Cordelię, co bym jej powiedziała o sobie? Prawdę czy postawiłabym na efekt? Raczej to drugie. Wciąż odczuwam taką potrzebę.
Od dawna jej nie widziałam. Nie spodziewałam się jej zobaczyć. Teraz jednak, kiedy tutaj wróciłam, Cordelia miga mi niemal na każdej ulicy, skręca za róg, wchodzi do bramy. Naturalnie, te rozmaite fragmenty – ramię okryte beżową wielbłądzią wełną, profil twarzy, tył nogi – należą do kobiet, które oglądane w całości nie są Cordelią.
Nie mam pojęcia, jak dzisiaj wygląda. Jest gruba, ze sflaczałym biustem, z siwymi włoskami w kącikach ust? Mało prawdopodobne: na pewno by je wyskubała. Nosi okulary w modnej oprawce, zrobiła lifting powiek, farbuje włosy w pasemka czy na gładko? Wszystko możliwe. Obie dobiłyśmy do wieku granicznego, do strefy buforowej: tu jeszcze da się wierzyć, że podobne triki odnoszą skutek, wystarczy unikać ostrego słońca.
Cordelia, wyobrażam sobie, przygląda się rosnącym workom pod oczami, skórze w zbliżeniu luźniejszej, pomarszczonej jak łokcie. Wzdycha, wklepuje krem – krem odpowiedni dla jej cery. Już ona by wiedziała jaki. Obserwuje ręce, troszkę skurczone, troszkę zdeformowane, tak jak moje. Zaznaczają się na nich guzy, usta pomału więdną. Już się zarysowuje drugi podbródek, odbija w ciemnych szybach wagonu metra. Nikt tego jeszcze nie dostrzeże, chyba że uważnie się przyjrzy. My dwie z nawyku patrzymy uważnie.
Odrzuca ręcznik, w przytłumionym odcieniu morskiej zieleni, akurat pod kolor oczu. Ogląda się przez ramię, w lustrze dostrzega wałeczki tłuszczu nad talią, pośladki obwisłe niczym korale indora, a kiedy się obróci, suchą paproć włosów. Widzę Cordelię w dresie, też barwy morskiej zieleni: ćwiczy gdzieś w sali gimnastycznej, spocona jak mysz. Wiem, co by na to powiedziała, na to wszystko. Jakże chichotałyśmy, ze wstrętem i z rozkoszą, kiedy znajdowałyśmy wosk, którym jej starsze siostry depilowały nogi, wosk zastygły w garnuszku, naszpikowany szczeciną. Cordelię zawsze fascynowała groteskowość ciał.
Wyobrażam sobie, jak się spotykamy znienacka. W wyświechtanym płaszczu i włóczkowej czapce przypominającej kapturek na imbryk siedzi na krawężniku, obok leżą dwie foliowe torby z całym dobytkiem. Coś mamrocze pod nosem. – Cordelia! Nie poznajesz mnie? – Poznała, tylko udaje, że nie. Podnosi się, odchodzi, powłócząc spuchniętymi nogami, przez dziury w śniegowcach wyzierają stare skarpety. Rzuca spojrzenie przez ramię.
Taki obrazek sprawia mi pewną satysfakcję. Im gorszy, tym satysfakcja większa. Wyglądam przez okno, nie, z balkonu, stamtąd lepiej widać: jakiś mężczyzna goni Cordelię po chodniku, dopędza, uderza w bok – z twarzą już sobie nie radzę – przewraca. To tyle, nie potrafię się posunąć dalej.
Lepiej więc namiot tlenowy. Cordelia jest nieprzytomna. Wezwano mnie, zbyt późno, do szpitala. W wazonie mdląco pachną przywiędłe kwiaty, do ramion i nosa Cordelii sięgają rurki, słychać zamierający oddech. Trzymam ją za rękę. Twarz ma obrzmiałą i bladą jak surowe ciasto, pod zamkniętymi oczami żółtawe kręgi. Powieki ani drgną, lecz w palcach wyczuwam słabiutki ruch, a może tylko mi się zdaje? Zastanawiam się, czyby nie wyrwać rurek, nie wyciągnąć wtyczki z kontaktu. Czynności mózgu ustały, orzekli lekarze. Czy płaczę? I kto by mnie wezwał?
Jeszcze lepiej: żelazne płuco. Nigdy go nie widziałam na własne oczy, jedynie na zdjęciach w gazetach, w czasach gdy ludzie jeszcze zapadali na polio. Żelazne płuco – zdjęcia przedstawiały pokaźny cylinder, gigantyczną metalową kiełbasę, z jednego końca sterczała głowa, przeważnie głowa dziewczynki z włosami rozrzuconymi na poduszce, z wielkimi oczyma o głębi nocy – żelazne płuco fascynowało mnie bardziej aniżeli historie o dzieciach, które się utopiły, bo spacerowały po cienkim lodzie, albo straciły ręce i nogi, bo się bawiły na torach. Człowiek mógł złapać polio nie wiadomo jak i gdzie, nie wiadomo czemu mógł skończyć w żelaznym płucu. Coś tam wciągał razem z powietrzem albo połykał, albo przenosił z brudnych pieniędzy, których dotykali inni ludzie. Nie znało się dnia ani godziny.
Żelaznego płuca dorośli używali w charakterze straszaka, a także powodu, dla którego nie wolno nam było robić tego, co byśmy chciały. Żadnych publicznych basenów, żadnych tłumów latem. „Chcesz resztę życia spędzić w żelaznym płucu?”. Głupie pytanie. Inna rzecz, że dla mnie takie życie, bezczynne i wypełnione litością, kryje pewien urok.
A zatem Cordelia w żelaznym płucu, urządzenie oddycha za nią, jak gdyby ktoś grał na akordeonie. Dokoła rozlega się mechaniczne posapywanie. Jest całkowicie przytomna, ale nie może się poruszyć ani przemówić. Wchodzę do pokoju, ruszam się, mówię.
Nasze spojrzenia się spotykają.

Cordelia musi gdzieś tutaj mieszkać. Może jest o milę stąd, może na sąsiedniej ulicy. Ostatecznie jednak nie wiem, jak bym się zachowała, gdybym przypadkiem na nią wpadła, gdybym ją spostrzegła chociażby w metrze na siedzeniu naprzeciwko albo na peronie, jak czyta reklamy. Stałybyśmy tuż obok siebie, patrząc na wielkie czerwone usta pochłaniające batonik czekoladowy. Ja bym się odwróciła, powiedziała: – Cordelio. To ja, Elaine. – Czyby także się odwróciła, krzyknęła teatralnie? Czyby mnie zignorowała?
A może to ja skorzystałabym z szansy i zignorowała ją? Może podeszłabym bez słowa, objęła Cordelię? Albo chwyciła za ramiona i trzęsła nią, trzęsła?

Wędrowałam tak całą wieczność, schodziłam ze wzgórza do centrum, gdzie już nie kursują tramwaje.
Jest wieczór, rozmyty, szary, pastelowy niby płynny kurz, jesienny wieczór typowy dla tego miasta. Przynajmniej pogoda wciąż jest znajoma.
Teraz dotarłam do miejsca, gdzieśmy wysiadały z tramwaju wprost w styczniową breję przy krawężniku, w przenikliwy wiatr wiejący od jeziora pomiędzy odrapanymi domami o płaskich dachach, domami, które nam się wydawały całkiem wytworne. Lecz ta część miasta już nie jest nijaka, zaniedbana, biedna, ale dumna. Neony zdobią kursywą odrestaurowane ceglane fasady, przybyło mnóstwo mosiężnych ozdóbek, mnóstwo majątku, przybyło pieniędzy. Kawałek dalej wznoszą się gigantyczne rozjarzone wieże całe ze szkła, istne nagrobki z zimnego światła. Zamrożone aktywa.
Nie przyglądam się wieżom ani ludziom, którzy mijają mnie w modnych ciuchach, w zagranicznych szmatkach, ręcznie szytej skórze, zamszu. Patrzę na chodnik, niczym tropiciel.
Ściska mnie w gardle, bolą szczęki. Znowu zaczęłam gryźć palce. Aż do krwi, pamiętam ten smak. Smak pomarańczowych lizaków, groszowej gumy do żucia, czerwonej lukrecji, kosmyka włosów, brudnego lodu.

 
Wesprzyj nas