Nowa książka Nialla Fergusona, jednego z najbardziej błyskotliwych historyków naszych czasów i wybitnego znawcy problematyki gospodarczej na przestrzeni dziejów, jest gorzką lekcją na temat przyczyn chorób Zachodu oraz wezwaniem do naprawy, póki jeszcze czas.


Wielka DegeneracjaZmierzch Zachodu – ile mamy jeszcze czasu?
Jakie są przyczyny kryzysu zachodniej cywilizacji?

Dlaczego reszta świata tak szybko nas dogania?
Co powoduje, że żyjemy w czasach spowolnionego wzrostu gospodarczego, narastających nierówności w starzejących się społeczeństwach i związanej z tym wszystkim utraty wiary w sens kroczenia naszą ścieżką rozwoju?

Nowa książka Nialla Fergusona, jednego z najbardziej błyskotliwych historyków naszych czasów i wybitnego znawcy problematyki gospodarczej na przestrzeni dziejów, jest gorzką lekcją na temat przyczyn chorób Zachodu oraz wezwaniem do naprawy, póki jeszcze czas.

Ferguson w swojej książce skupia się na tym, co naprawdę kluczowe dla bogactwa społeczeństw: na fenomenie instytucji. Degeneracja Zachodu zabiera nas w podróż, która pozwala zrozumieć stan czterech najważniejszych instytucji naszego świata: demokracji, kapitalizmu, rządów prawa i społeczeństwa obywatelskiego.

To unikatowy w swym mądrym dystansie obraz zachodniej cywilizacji, powstały dzięki olbrzymiej wiedzy historycznej i ekonomicznej autora “Potęgi pieniądza”.

W swym logicznym wywodzie Ferguson wykazuje między innymi upadek „kontraktu międzypokoleniowego” w naszych demokracjach, szkodliwość nieumiejętnego regulowania sektora bankowego przez państwo, upadek rządów prawa na rzecz rządów prawników oraz kryzys aktywności społecznej w nadopiekuńczych krajach Zachodu. Diagnoza może być tylko jedna: albo dokonamy odważnych, kosztownych reform, albo…

Niall Ferguson (ur. 1964 r. w Glasgow) to jeden z najsłynniejszych historyków na świecie. Profesor uniwersytetów Harvarda, Oxfordu, Stanforda. Autor bestsellerów (światowych), m.in. Paper and Iron, The House of Rothschild, The Pity of War, The Cash Nexus, Empire, Colossus, The War of the World. Pisuje regularnie do czasopism światowych (w tym polskich – “Dziennik”). Autor czterech, wysoko cenionych, telewizyjnych brytyjskich seriali dokumentalnych. W 2004 roku tygodnik “Time” uznał go za jednego ze stu najbardziej wpływowych ludzi na świecie.

Niall Ferguson
Wielka Degeneracja
Jak psują się instytucje i umierają gospodarki
Przekład: Wojciech Tyszka
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 2 marca 2017

Wielka Degeneracja


Wprowadzenie

Dlaczego instytucje zawodzą?

O ile naprawdę jesteśmy pszczołami w rzeczywistości politycznej, odgrywając przypisane nam role w złożonej strukturze społecznej pokrewnej hierarchii spotykanej w ulu, o tyle w sferze gospodarczej dysponujemy już znacznie większą swobodą działania. Na tym polu nasze instytucje przypominają raczej hierarchię dzikiej przyrody rodem z Serengeti, owych „bezkresnych sawann” rozciągających się na rozległych połaciach północnej Tanzanii i południowej Kenii. Niektórzy z nas to antylopy, najlepiej czujące się w stadzie i zadowalające się pogryzaniem trawy podczas codziennych migracji. Inna część (znacząco mniejsza) to drapieżnicy. Obawiam się, że są wśród nas także i padlinożercy oraz pasożyty. Całość tworzy pewien spójny ekosystem, w którym bezustannie działają darwinowskie prawa doboru naturalnego oddzielające jednostki najlepiej przystosowane od tych nieprzystosowanych w ogóle. Na podobnej zasadzie działa społeczeństwo obywatelskie. Tworzymy w jego ramach grupy i podgrupy, zupełnie tak jak czynią to szympansy albo pawiany. I podobnie jak w stadzie pawianów w tworzonych przez ludzi klubach, do których jeszcze do niedawna wielu z nas z chęcią się zapisywało, panują ściśle określone reguły zachowania i hierarchie.
Rzecz jasna życiem dzikiej zwierzyny w Afryce nie rządzi żadne prawo, chyba że za takowe uznamy przysłowiowe prawo dżungli. To właśnie odróżnia nas, ludzi, od zwierząt. Choć prawdą jest, że część naszego życia spędzamy na walce w duchu darwinowskim, to jednak żyjemy w świecie reguł: reguł ograniczających tych, którzy nami rządzą; reguł powstrzymujących drapieżców i pasożytów, tak by ich ofiarami nie padali spokojni roślinożercy. Rządy prawa, jeśli rozumiemy je we właściwy sposób, nie znajdują żadnego odpowiednika w świecie pozaludzkim. W pewnej mierze można by je porównać do budowanej przez człowieka infrastruktury, za pomocą której usiłuje on okiełznać otaczający go krajobraz i która zarazem daje mu schronienie, ale i w jakiś sposób go ogranicza. Podobnie jest z prawem, które wyznacza pewne granice, zupełnie tak jak mury i ogrodzenia. Odtąd zaczyna się przepaść, a w tym miejscu można utonąć. Niektóre systemy prawa przypominają miasta zaprojektowane przez planistów, takie jak Moskwa, z przesadnie szerokimi alejami i nieróżniącymi się od siebie blokami mieszkalnymi. Inne podobne są raczej do Londynu: niezaplanowanego z góry kompleksu nieregularnych ulic i jedynych w swoim rodzaju budowli, będącego efektem wielu stuleci wznoszenia i przebudowywania miejskiej tkanki tak przez właścicieli prywatnych, jak i publicznych.
Tym, co sprawia, że to właśnie ludzie są tak wdzięcznym tematem do badania – a ja jestem historykiem, nie zoologiem – jest to, że w naszym życiu przeplatają się wszystkie powyższe elementy. Funkcjonujemy jednocześnie w obrębie zadziwiająco dużej liczby instytucji. Jesteśmy zarazem obywatelami, mieszkańcami i podatnikami; jesteśmy udziałowcami, menadżerami albo pracownikami; stawiamy się w sądzie jako skarżący, pozwani, świadkowie, sędziowie czy ławnicy; przychodzimy do klubu jako jego członkowie, oficjele albo osoby nim zarządzające. Homo oeconomicus to zaledwie jedna z wielu ról, które przychodzi nam odgrywać w życiu.
Kluczowe spostrzeżenie jest takie, że nie wszystkie zestawy instytucji, po zsumowaniu poszczególnych elementów składowych, są sobie równe. Istnieją kombinacje dobre i te zdecydowanie gorsze. Przy niektórych połączeniach instytucji ludzie mogą swobodnie się rozwijać jako jednostki, jako rodziny, jako wspólnoty. Dzieje się tak dlatego, że owe instytucje niosą bodźce do pozytywnego działania – takiego na przykład jak wynajdywanie nowych i bardziej skutecznych metod wytwarzania różnych rzeczy albo wykonywania różnych czynności, bądź też nawiązywanie współpracy z sąsiadami zamiast podejmowania prób ich zabicia. Ale bywa też na odwrót: istnieją takie ramy instytucjonalne, w których powstają zachęty do zachowań negatywnych, takich jak zabijanie ludzi działających nam na nerwy, odbieranie innym majątku, który sami chcielibyśmy posiąść, czy próżnowanie zamiast uczciwej pracy. Tam gdzie tego rodzaju złe instytucje utrzymują się przez dłuższy czas, ludzie zostają uwięzieni w zaklętym kręgu ignorancji, chorób, ubóstwa, a często również przemocy. Niestety historia zdaje się sugerować, że takich gorszych niż optymalne ram instytucjonalnych jest więcej od rozwiązań dobrych. A już o naprawdę korzystny zestaw instytucji jest bardzo, ale to bardzo trudno. Za to jeśli pojawiają się złe instytucje, prawie nie sposób się od nich uwolnić. I właśnie dlatego większość narodów przez przeważającą część swoich dziejów była biedna, niepiśmienna, pogrążona w chorobach i krwawych konfliktach.
Doceniam wprawdzie wszystkie powstałe ostatnio prace z zakresu nauk społecznych, w których przeprowadza się wyraźne rozróżnienie między instytucjami „otwartymi” i „zamkniętymi”[18], lecz jako historyk nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest to nadmierne uproszczenie. Jednym z paradoksów historii nowożytnej jest bowiem fakt, że społeczeństwa, które osiągnęły sukces – takie jak Anglia w XVIII wieku – w licznych przypadkach dysponowały instytucjami, które większość dzisiejszych ludzi byłaby skłonna odrzucić. Już w czasach wiktoriańskich Anglia epoki hanowerskiej wydawała się ówczesnym ludziom szokująco skorumpowana, a jeszcze w latach 50. XIX stulecia Karol Dickens postrzegał angielski system prawny jako obiekt drwin, a nie podziwu. Co więcej, podejście historyczne prowadzi nas do spostrzeżenia, które nader często bywa przeoczane. Z całą pewnością godne pożądania jest, by społeczeństwa dysponujące niewłaściwie funkcjonującymi instytucjami sprawiły sobie instytucje nowe i lepsze. Proces ten obserwujemy dzisiaj na całym świecie, przede wszystkim w większości krajów azjatyckich, ale także w niektórych państwach Ameryki Południowej, a nawet w Afryce. Ale jednocześnie, a przy tym po cichu i niepostrzeżenie, zachodzi też inny proces, w trakcie którego społeczeństwa dysponujące dobrymi instytucjami stopniowo odchodzą od nich, tworząc instytucje coraz gorsze. Dlaczego tak się dzieje? Kto albo co staje na drodze rządom prawa? Jakie czynniki są odpowiedzialne za zauważalne pogarszanie się jakości naszych instytucji po obu stronach Atlantyku, co w mojej ocenie jest zjawiskiem coraz bardziej oczywistym?
Odpowiedzi na powyższe pytania, których będę poszukiwał w dalszej części mojego wywodu, zawdzięczają niemało całkiem już sporemu korpusowi literatury naukowej. Kluczowy wpływ na moje rozważania mieli zwłaszcza: Douglass North, który otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii za prace badające instytucje; znamienity ekonomista badający problemy współczesnej Afryki Paul Collier, autor książek The Bottom Billion (Miliard najuboższych) oraz Plundered Planet (Splądrowana planeta); Hernando de Soto, ekonomista peruwiański, autor Tajemnicy kapitału; Andrei Shleifer i jego liczni współpracownicy, którzy jako pierwsi zastosowali podejście ekonomiczne do studiów porównawczych rozmaitych systemów prawnych; wreszcie Jim Robinson i Daron Acemoglu, których najnowsza książka Dlaczego narody przegrywają stawia pytania podobne do tych, jakie interesują także i mnie. Wobec tych i wielu innych naukowców wymienionych w przypisach do niniejszej książki mam naprawdę głęboki dług intelektualny.
Wszyscy oni z całą pewnością zgodziliby się ze stwierdzeniem, że o wiele więcej uwagi poświęcono dotąd problematyce skupiającej się na tym, dlaczego biedne kraje pozostają biedne, aniżeli pytaniu, dlaczego kraje bogate na powrót popadają w ubóstwo, co jest zjawiskiem nieco mniej powszechnym. Moją uwagę zaprzątać będzie jednak nie tyle rozwój gospodarczy, ile proces w gruncie rzeczy odwrotny, a mianowicie degeneracja instytucji. A moje zasadnicze pytanie brzmi następująco: co takiego złego stało się w świecie Zachodu w czasach, w których przyszło nam żyć? Odpowiedzi na to pytanie chcę szukać, kierując się przekonaniem, że dopóki nie zrozumiemy prawdziwej natury degenerowania się naszych instytucji, dopóty będziemy tracić czas na aplikowanie krótko działających lekarstw i przeciwdziałać nie przyczynom, ale wyłącznie objawom. Kieruje mną ponadto obawa, że – w paradoksalny i przewrotny sposób – państwo stacjonarne pod względem gospodarczym może pociągać za sobą niebezpiecznie dynamiczne konsekwencje polityczne.

1.
Ludzki ul

Jak wyjaśnić „wielki rozdźwięk”?

„Natura (…) jest czymś niezwykle potężnym i efektywnym, ale bez wątpienia instytucje i wychowanie są znacznie potężniejsze, gdyż są one w stanie poprawić, zreformować i naprostować zło i nieprawość obecne w naturze, zmieniając całe zło natury w dobro” – napisał angielski humanista Richard Taverner w dziele Garden of Wysdom (Ogród mądrości)[1]. Słowa Tavernera doskonale podsumowują prawidłowość, jaką coraz częściej zaczyna się dziś dostrzegać i powszechnie uznawać za trudną do zakwestionowania: tę mianowicie, że instytucje – w możliwie najszerszym rozumieniu tego określenia – wpływają na bieg wydarzeń historycznych we współczesnym świecie w stopniu większym niż uwarunkowania naturalne takie jak pogoda, czynniki geograficzne, a nawet występowanie chorób.
Dlaczego zatem mniej więcej od 1500 roku cywilizacja zachodnia – zarówno w bezustannie ze sobą wojujących małych państewkach zachodniej Eurazji, jak i w ich koloniach zakładanych przez europejskich osadników w Nowym Świecie – zaczęła sobie radzić znacznie lepiej od wszystkich innych cywilizacji? Począwszy od wczesnych dekad XVI stulecia aż po koniec lat 70. XX wieku zarysowywał się i uparcie utrzymywał zdumiewający rozdźwięk w standardach życia na naszym globie polegający na tym, że ludzie Zachodu konsekwentnie stawali się coraz bogatsi od mieszkańców reszty świata. Jeszcze trzysta lat temu przeciętny Chińczyk miał się prawdopodobnie wciąż nieco lepiej od przeciętnego mieszkańca Ameryki Północnej. Do roku 1978 przeciętny Amerykanin był już co najmniej dwadzieścia dwa razy bogatszy od przeciętnego Chińczyka.
Ale ów „wielki rozdźwięk”, zapoczątkowany w pewnym momencie naszej historii, miał charakter nie tylko gospodarczy. Znaczące rozbieżności można zaobserwować także pod względem długości życia oraz stanu zdrowia. Jeszcze w 1960 roku średnia oczekiwana długość życia wynosiła w przypadku Chińczyków niewiele ponad czterdzieści lat, podczas gdy już w Stanach Zjednoczonych sięgała siedemdziesięciu lat[3]. Ponadto ludzie Zachodu zdominowali sferę nauki, ale także domenę rozrywki i popkultury. Przez kilka ostatnich wieków to ludzie Zachodu dzierżyli też władzę nad światem sprawowaną za pośrednictwem kilkunastu politycznych imperiów obejmujących u szczytu swojej potęgi niemal trzy piąte powierzchni Ziemi i takąż część jej całkowitej ludności, a przy tym monopolizujących co najmniej trzy czwarte światowej produkcji gospodarczej. Mało tego, w zdumiewający sposób nadal zachowali oni ową władzę nawet po upadku wszystkich tych politycznych molochów. (Tylko retoryką zimnowojenną można wytłumaczyć określanie imperium sowieckiego mianem bloku wschodniego – w rzeczywistości było to ostatnie imperium europejskie sprawujące rządy nad rozległymi połaciami Azji).
Jak można wyjaśnić tę tak znaczącą nierównowagę w skali całego globu, oznaczającą w praktyce, że zdecydowana mniejszość ludzkości – w najlepszym razie jedna piąta – znajdowała się przez tak długi czas w nader uprzywilejowanej pozycji, posiadając nad całą resztą wyraźną supremację materialną i polityczną? Zupełnie nieprzekonujące wydaje się tłumaczenie tego zjawiska przedstawiane tak często przez zwolenników teorii rasowych w XIX i XX wieku, a zakładające, że odpowiada za to jakaś wrodzona wyższość Europejczyków nad resztą ludzkości. Pula genów nie mogła być przecież zasadniczo różna około 500 roku, kiedy to zachodnie części Eurazji wkraczały w okres blisko tysiąca lat relatywnej stagnacji. Na tej samej zasadzie również i czynniki takie jak klimat, topografia albo zasoby naturalne wyglądały w Europie z grubsza tak samo w 1500 roku i około dziesięciu wieków wcześniej. A przecież w trakcie długich i mrocznych stuleci średniowiecza cywilizacja europejska nie wykazywała żadnych oczywistych oznak supremacji nad wielkimi imperiami orientalnymi. Z całym szacunkiem dla Jareda Diamonda, nawet jeśli przyjąć, że położenie geograficzne i jego konsekwencje w postaci rozwoju rolnictwa mogą tłumaczyć historyczną dominację Eurazji nad innymi częściami świata, to nie sposób wywieść z niej przekonujących argumentów na wyjaśnienie dominacji zachodnich części Eurazji nad jej wschodnimi krańcami po 1500 roku.
W zrozumieniu przyczyn „wielkiego rozdźwięku” nie pomoże nam jakoś szczególnie również fenomen imperializmu, bo przecież także i inne cywilizacje wielokrotnie z nim flirtowały, zanim to właśnie Europejczycy wsiedli na swoje żaglowce i przystąpili do podboju ziem leżących po drugiej stronie wielkich mórz. W opinii historyka Kennetha Pomeranza, który zresztą ukuł wyrażenie „wielki rozdźwięk”, był on po prostu kwestią czystego przypadku, by nie rzec – łutu szczęścia. Europejczycy mieli to szczęście, że podczas swoich wypraw odkrywczych natknęli się na Karaibach na rozległe i żyzne ziemie (Pomeranz określa je mianem ghost acres, to jest „widmowych pól”, jako że w Europie niewielu zdawało sobie w ogóle sprawę z ich istnienia), dzięki którym mogli odtąd zapewniać mieszkańcom nadatlantyckich metropolii niemal nieograniczone dostawy żywności – w tym zwłaszcza cukru, stanowiącego poręczne źródło kalorii – niedostępne większości ludów azjatyckich. Ponadto Europejczycy mieli również i to szczęście, że posiadali na podorędziu dość łatwo dostępne złoża węgla[5]. Argumentacja ta pomija jednak całkowicie kwestię tego, dlaczego Chińczycy nie okazali się równie gorliwi jak Europejczycy w zapewnianiu sobie takich kolonialnych „widmowych pól” na innych kontynentach, jak również dlaczego nie byli oni w stanie sprostać wyzwaniom technicznym związanym z wydobywaniem węgla, tak jak potrafili to uczynić Brytyjczycy.

Żywię głębokie przekonanie, że aby udzielić możliwie najlepszej odpowiedzi na pytanie o przyczyny owego „wielkiego rozdźwięku”, należy pochylić się nad rolą instytucji. I tak na przykład Douglass North, John Wallis i Barry Weingast wyróżniają dwie fazy albo dwa modele organizacji społeczności ludzkich[6]. Pierwsza, określana przez nich stanem naturalnym albo „modelem ograniczonego dostępu”, charakteryzuje się:

• wolno rosnącą gospodarką;
• stosunkowo niewieloma organizacjami pozapaństwowymi;
• nieliczną i raczej scentralizowaną strukturą rządową, funkcjonującą bez zgody ludzi, którymi rządzi;
• stosunkami społecznymi zorganizowanymi według koligacji osobistych i dynastycznych.

Druga z faz to z kolei „model swobodnego dostępu”, który charakteryzuje się:

• szybciej rosnącą gospodarką;
• bogatym i pełnym witalności społeczeństwem obywatelskim z mnóstwem organizacji;
• większym i bardziej zdecentralizowanym rządem;
• stosunkami społecznymi, którymi rządzą siły niezależne od jednostek, takie jak rządy prawa, a ważne miejsce zajmują: dbałość o prawo własności, sprawiedliwość oraz (przynajmniej w teorii) równość.

Według wymienionych badaczy to właśnie państwa Europy Zachodniej – z Anglią na czele – jako pierwsze dokonały przejścia od fazy „ograniczonego dostępu” do fazy „swobodnego dostępu”. Aby to uczynić, dany kraj musi „rozwinąć takie rozwiązania instytucjonalne, które pozwalają elitom na stworzenie możliwości zaistnienia stosunków nieopartych na osobistych znajomościach wewnątrz tychże elit”, następnie zaś na „stworzenie i podtrzymywanie nowych zachęt dla samych elit do sukcesywnego otwierania dostępu w obrębie swojego środowiska”. Po dotarciu do tego punktu „elity przekształcają swoje osobiste przywileje w pozapersonalne prawa. Wszystkie elity posiadają prawo do formowania organizacji (…), ale od tego momentu logika tego procesu (…) zmienia się z charakterystycznej dla stanu naturalnego logiki pozyskiwania rent z tytułu przywilejów w towarzyszącą otwartemu dostępowi logikę zanikania rent na rzecz poszerzania bazy”.

 
Wesprzyj nas