“Żywoty urojone i inne prozy” to tom gromadzący cztery książki wybitnego francuskiego prozaika Marcela Schwoba w najpiękniejszych, klasycznych już przekładach Wincentego Korab-Brzozowskiego, Bronisławy Ostrowskiej, Zenona Przesmyckiego i Leona Schillera.


Żywoty urojone i inne prozyTom gromadzi cztery książki wybitnego francuskiego prozaika, Marcela Schwoba (1867–1905), z którego garściami czerpał Jorge Luis Borges, którego cytował Jerzy Stempowski, którym karmił się Roberto Bolaño.

Przede wszystkim mamy tu “Żywoty urojone”, wspaniałe krótkie prozy, korowód postaci zawieszonych między istnieniem a nieistnieniem, o których wiadomo niewiele lub zgoła nic, wyrzutków społecznych, morderców i piratów, księżniczkę indiańską Pocahontas, półboga Empedoklesa, podpalacza Herostratesa, poetę Lukrecjusza. Ich widmowe losy ubrane w płaszcz fikcji mówią nam o naturze ludzkiej więcej niż niejedna biografia.

Oto pełne przeciwieństwo i wielki rywal Prousta: drugi Marcel nazwiskiem Schwob (1867–1905), któremu, by zgłębiać sprawy ludzkie, dość było dziesięciu kartek druku; wizjoner historii, jasnowidz psychologii, koneser potworności, ironista, liryk. Poeta piszący prozą, badacz kultury wrogi dyscyplinie nauki, impresjonista z najcieńszym pędzelkiem, wielbiciel wszystkiego, co niepojęte, dwuznaczne, zatrute i pierwotne. Kolekcjoner szaleńców, pożądliwców, psychoz zbiorowych, zbrodniarzy, nieudaczników, pechowców. Wielbiciel tajemniczych dziewczynek, czarownic i piratów. Znawca życia szumowin i kontrkultury wszystkich epok. Twórca formy piorunująco zwięzłej, zawieszonej między esejem, nowelą, biografią i mistyfikacją.

Pisarz dla wtajemniczonych sprzed wieku, fascynujący Młodą Polskę i tłumaczony przez najlepszych, dziś znów odkryty we Francji i na świecie. Awangardzista sprzed awangardy. Prekursor. Mistrz.

Marcel Schwob
Żywoty urojone i inne prozy
Przekład: Wincenty Korab-Brzozowski, Bronisława Ostrowska, Zenon Przesmycki, Leon Schiller
Posłowie Jan Gondowicz
PIW Państwowy Instytut Wydawniczy
Premiera: 9 grudnia 2016

Żywoty urojone i inne prozy


Żywoty urojone

przełożył Leon Schiller

Sztuka życiopisarska

Wiedza historyczna nie mówi nic pewnego o jednostkach. W najlepszym razie odsłania nam tylko ich punkty styczności ze sprawami zbiorowymi. Podaje na przykład, że Napoleon był chory w czasie bitwy pod Waterloo; że niezwykłą ruchliwość umysłu Newtona należy przypisać bezwzględnej powściągliwości jego temperamentu; że Aleksander Wielki zabił Klitosa po pijanemu, albo że fistuła Ludwika XVI mogła wpływać na niektóre jego postanowienia. Pascal zastanawia się, co byłoby z tego wynikło, gdyby Kleopatra miała nos krótszy, a pęcherz Cromwella nie zawierał piasku. Wszystkie te cechy indywidualne przedstawiają wartość dla historyka tylko o tyle, o ile odcisnęły się na pewnych zdarzeniach dziejowych lub ich kolejność zmieniły, krótko mówiąc, o ile są ich przyczynami rzeczywistymi lub możliwymi. Roztrząsania tego rodzaju zostawmy uczonym.
Sztuka jest przeciwniczką pojęć ogólnych, opisuje indywidualność, zaciekawia się odrębnością zjawisk. Nie klasyfikuje, owszem, niszczy wszelką klasyfikację. Z pewnego punktu widzenia można by się zgodzić na to, że nasze pojęcia ogólne zbiegają się prawdopodobnie z ideami rozpowszechnionymi na Marsie. Przyznajemy, że trzy linie, przecinające się wzajemnie, zawsze i w całym wszechświecie utworzą trójkąt. Ale przypatrzcie się listkowi z drzewa, jego kapryśnemu unerwieniu, jego barwie, zmieniającej się zależnie od słońca i ciepła; nabrzmieniu, wywołanemu przez upadek kropli deszczowej, albo śladom żeru jakiegoś robaczka. Przyjrzyjcie się, jak liść ten ślimak swym śluzem posrebrzył, a jesień pierwszą pozłotką śmierci pokryła – i poszukajcie drugiego takiego samego liścia we wszystkich borach naszej ziemi, a ręczę wam, że nie znajdziecie! Toteż nie ma nauki o powłoce liścia, o włókienkach komórki, o krzywiznach żyłki, maniakalnych nałogach i wybrykach charakteru. Tymczasem takie właściwości, jak to, że ktoś miał nos garbaty, jedno oko wyżej położone od drugiego, ruchy ramion skrępowane; że o pewnej godzinie zwykł był jadać żołądek kapłona i wolał małmazję od Château Margaux – oto zjawiska niemające równych sobie na całym świecie.
ΓΝΩΘΙ ΣΕΑYΤΟΝ mógł powiedzieć zarówno Sokrates, jak Tales. Ale Tales nie byłby się tak samo drapał po nodze, jak Sokrates przed wypiciem cykuty. Myśli wielkich mężów są wspólnym dziedzictwem ludzkości. Ich wyłączną własność natomiast stanowią jedynie ich śmiesznostki. Jeśli ukaże się kiedyś książka, opisująca człowieka wraz z wszystkimi jego zboczeniami, będzie ona dziełem sztuki, podobnym do drzeworytów japońskich, na których widzimy wiecznie ten sam okaz małej gąsienicy, przedstawiany w różnorodnych odmianach, jakim to stworzenie w różnych porach dnia ulega.
Historia milczy o takich rzeczach. W surowych zbiorach dokumentów dziejowych mało znajdziemy rysów osobliwszych lub cech oryginalnych. Zwłaszcza żywotopisarze starożytni okazali się w tej dziedzinie skąpi. Estymując li tylko życie publiczne i gramatykę, przekazali nam jeno mowy mężów sławnych i tytuły ksiąg. Na szczęście Arystofan sam nam tę uciechę sprawił i doniósł, że był łysy. Śmiało przypuścić można, iż gdyby płaski nos Sokrata nie był posłużył do porównań literackich i gdyby nałóg chodzenia boso nie stanowił części jego systemu filozoficznego, głoszącego wzgardę ciała – nie mielibyśmy po nim żadnych pamiątek, krom gawęd o moralności. Plotki Swetoniusza są tylko polemikami, nienawiścią ziejącymi. Dobry geniusz Plutarcha czynił zeń czasem artystę; wszelako pisarz ten nie pojął treści własnej sztuki. Wynalazł on metodę „paralel” i oparł się na niej, niepomny, że człowiek opisany ściśle, wraz ze wszystkimi szczegółami, nigdy do drugiego podobny nie będzie! W tym stanie rzeczy zmuszeni jesteśmy uciekać się do Ateneusza, Aulusa Gelliusa, scholiastów i Diogenesa z Laerty, który w swym mniemaniu napisał rodzaj historii filozofii.
Odczucie indywidualności rozwinęło się znacznie silniej w czasach nowożytnych. Dzieło Boswella byłoby wyborne, gdyby autor nie był uważał za stosowne przytaczać korespondencji Johnsona i nie czynił dygresji na temat jego książek. Żywoty osób znamienitych Aubreya już bardziej zadowolić nas mogą. Niewątpliwie Aubrey posiadał zmysł życiopisarski. Jaka szkoda, że styl tego świetnego antykwariusza nie stoi na wyżynie koncepcji dzieła. Książka jego byłaby po wieki wieków wdzięczną rozrywką umysłów wyższych. Aubrey bowiem nigdy nie czuje potrzeby ustalania związku między szczegółami osobistymi a pojęciami ogólnymi. Kontentował się tym, że inni przekazali potomności sławę interesujących go ludzi. Czytając życiorysy Aubreya, najczęściej nie wiadomo, o kim mowa: o matematyku, mężu stanu, poecie czy też zegarmistrzu? A przecież każda z tych postaci posiada swój rys odrębny, odróżniający ją na zawsze od tysiąca innych.
Malarz Hokusai spodziewał się osiągnąć ideał sztuki w sto dziesiątym roku życia. Twierdził, że wtedy dopiero każdy punkt, każda linia, pędzlem jego namalowana, żywa będzie. Przez „żywa” należy rozumieć „indywidualna”. Na pozór trudno o coś podobniejszego, jak punkty i linie; cała geometria przecież zasadza się na prawidłach tego podobieństwa. Atoli doskonała sztuka Hokusaia dążyła do stworzenia możliwie największej różnicy między kształtami pozornie jednakowymi. Przyjąwszy to za zasadę, powiemy, że idealnym życioryśnikiem będzie ktoś, kto potrafi różnicować w nieskończoność charakterystykę dwóch filozofów, twórców tej samej prawie metafizyki. Z tej właśnie przyczyny Aubreyowi, zajmującemu się wyłącznie ludźmi, nie udaje się dopiąć właściwego celu. Nie umie on mianowicie dokonać w swym dziele tej cudownej przemiany, o której marzył Hokusai, a której treścią: podobieństwo w różnolitości. Trudno, nie żył lat sto dziesięć. Niemniej Aubrey to pisarz szacowny, zdający sobie wybornie sprawę z doniosłości swej księgi. „Przypominam sobie, pisze on w przedmowie do Antoniego Wooda, słowa jenerała Lamberta: that the best of men are but men at the best, czego różne przykłady znajdziesz w tym surowym i naprędce skleconym zbiorze. Toteż arkana te powinny ujrzeć światło dzienne najwcześniej za lat trzydzieści, to jest wtedy, gdy autor i postacie jego (na podobieństwo owocu nieszpułki) już do cna zgniją”.
Rudymenta rzetelnej sztuki życiopisarskiej można jednak znaleźć i u poprzedników Aubreya. I tak Diogenes z Laerty donosi nam, że Arystoteles nosił na brzuchu mieszek skórzany, napełniony ciepłą oliwą, i że po jego śmierci znaleziono w domu mnóstwo waz glinianych. Co mędrzec robił z tym całym garncarstwem, o tym się nigdy nie dowiemy. Lecz tajemnica ta jest równie przyjemna, jak domysły, nad którymi Boswell zawiesza naszą ciekawość, jaki pożytek mógł ciągnąć Johnson, przechowując stale suche skórki pomarańczowe w kieszeniach swego ubrania? Pisząc w ten sposób o Arystotelesie, Diogenes z Laerty zbliża się już do wzniosłości niezrównanego Boswella. Ale podobnych przyjemności niewiele znajdujemy w jego dziele. Aubrey natomiast daje nam je w każdym niemal wierszu. Mówi o Miltonie, że „wymawiał literę r bardzo twardo”. Spenser „był niskiego wzrostu, miał krótkie włosy, nosił malutki kołnierzyk i małe mankieciki”. Barclay „mieszkał kiedyś w Anglii tempore R. Jacobi. Był to już podówczas człowiek stary, miał siwą brodę i kapelusz z pióropuszem, co oburzało niektóre osoby poważniejsze”. Erazm „nie cierpiał ryb, acz urodził się w rybackim mieście”. Co się tyczy Bacona, to „słudzy jego musieli stale chodzić w butach z hiszpańskiej skóry, albowiem zawsze w lot cielęcą zwęszył, a odór jej był mu niemiły”. Doktor Fuller „miał głowę tak zaprzątniętą pracą, iż, przechadzając się i rozmyślając przed obiadem, zjadał chleb dwugroszowy, nic nie wiedząc o tym”. W życiorysie sir Williama Davenanta czyni tę uwagę: „Byłem na jego pogrzebie, miał trumnę orzechową. Sir John Denham zapewnia, że była to najpiękniejsza trumna, jaką w życiu widział”. O Benie Johnsonie tak pisze: „Słyszałem od JP. Lacy, aktora, że Ben Johnson zwykle nosił płaszcz podobny do woźnicowskiego, rozpruty pod pachami”. Oto co go uderza w Williamie Prynne: „Jego metoda pracy była następująca: wkładał na głowę dużą szlafmycę pikowaną, która spadała mu niżej oczu i służyła za abażur, ochraniający wzrok przed światłem; co trzy godziny regularnie służący przynosił chleb i garniec alu, którym Prynne dowcip swój orzeźwiał; tak tedy pracował, żuł chleb i pił równocześnie, i to zajmowało go aż do późnej nocy; wtedy dopiero spożywał obfitą kolację”. Hobbes „bardzo wyłysiał na starość; mimo to miał zwyczaj pracować w domu z gołą głową i twierdził, że nie odczuwa wcale zimna; skarżył się tylko na muchy, które obsiadały jego łysinę i które ciągle musiał spędzać”. Aubrey nic nie mówi o Oceanie Johna Harringtona, opowiada natomiast, że autor tego dzieła ,,A° Dni 1660 był karany wieżą, potem zesłany do Portsey Castle. Jego pobyt w tych więzieniach (jako że był kawalerem wyższego dowcipu i krzepkiego przyrodzenia) stał się przyczyną prokatarktyczną gorączki czy też szaleństwa, pozbawionego wszakże groźniejszych objawów. Mówił on bowiem wcale do rzeczy, a towarzystwo jego było nader pocieszne. Ubrdał sobie jeno, że pot jego zmienia się w muchy, czasem zaś w pszczoły, ad cetera sobrius; pragnąc rzecz tę zbadać za pomocą doświadczenia, kazał sobie sporządzić z desek domeczek przenośny i umieścił go w ogrodzie JP. Harta, naprzeciw St. James’s Park. Wystawiał tę budkę na słońce i siadał w niej z przodu; a gdy się trochę much albo pszczół w pułapce owej nazbierało, masakrował je lub wypędzał za pomocą lisiego ogona. Potem drzwiczki zamykał. Czynił ten eksperyment tylko w ciepłych porach roku. Niektórym owadom udawało się czasem ukryć w rozporach lub fałdach jego ubrania. Po jakim kwadransie, udręczona gorącem, wylatywała stamtąd jedna mucha, czasem dwie albo i więcej. Wtedy Harrington krzyczał: „A co? Widzicie teraz, że one ze mnie wychodzą?”.
O Meritonie mówi nam Aubrey tylko tyle: „Jego prawdziwe nazwisko było Head. JP. Bovey znał go doskonale. Urodził się w r. … Był bibliopolą w Little Britain. Przebywał między cyganami. Miał minę łotra i oczy drwiące. Posiadał kunszt zmieniania swej postaci. Zbankrutował dwa czy trzy razy. Zdaje się, że jął się księgarstwa dopiero pod koniec życia. Przeważnie na chleb zarabiał bazgraniną. Płacono mu 20 sh. za arkusz. Napisał dużo książek: The English Rogue, The Art of Wheadling etc. Utonął na pełnym morzu w drodze do Plymouth, około r. 1676. Miał wtedy lat niespełna pięćdziesiąt”.
Wreszcie godzi się przytoczyć żywot Kartezjusza, pióra tegoż pisarza:
J PAN RENATUS DES CARTES.
„Nobilis Gallus, Perroni Dominus, summus Mathematicus et Philosophus, natus Turonum, pridie Calendas Aprilis 1596. Denatus Holmiae, Calendis Februarii, 1650. (Znalazłem ten nadpis na konterfekcie stworzonym przez C. V. Dalena). Jak przeżył czas młodości oraz dzięki jakiej metodzie stał się tak uczony – opowiada o tym światu w traktacie swoim p.n. O metodzie. Towarzystwo Jezusowe chełpi się, że zakon miał zaszczyt edukować go w swych murach. Mieszkał lat wiele w Egmont (koło Hagi), co uwidocznił w kilku księgach swoich. Był nadto mądry, aby mógł zawracać sobie głowę małżeństwem. Wszakże, jako mężczyzna, miał pragnienia i apetyty męskie. Tedy utrzymywał pewną piękną i dobrej kondycji kobietę. Kochał ją i miał z nią kilkoro dzieci (zdaje mi się, że dwoje czy troje). Dziwilibyśmy się chyba, gdyby owoc lędźwi takiego ojca nie odebrał starannego wychowania. Mądrość jego zdobyła rozgłos powszechny, toteż wszyscy uczeni odwiedzali go nader skwapliwie; wielu z nich prosiło, by raczył pokazać im instrumenty swoje (w owej bowiem epoce umiejętność matematyczna ściśle łączyła się ze znajomością narzędzi i, jak mówi Sr. H. S., z praktyką zręczności). Des Cartes wyciągał wtedy małą szufladkę spod stołu i pokazywał cyrkiel z jedną nóżką złamaną oraz arkusik papieru, zwinięty podwójnie, który mu służył za linię”.
Aubrey, rzecz jasna, pisał to wszystko z pełną świadomością. Nie sądźcie, że nie doceniał idei filozoficznych Kartezjusza lub Hobbesa. Nie te rzeczy jednak najbardziej go interesowały. Owszem, mówi wyraźnie, że Descartes sam swoją metodę światu wyłożył; nie zapomina o tym, że Harvey odkrył cyrkulację krwi – ale woli zapisać, że mąż ten wielki przepędzał noce bezsenne na przechadzaniu się w koszuli, że miał złe pismo i że najtężsi medycy londyńscy nie byliby dali sześciu groszy za jego receptę. Aubrey uważa charakterystykę Franciszka Bacona za dostateczną, skoro w niej podaje, że miał oczy żywe, delikatne, barwy orzechowej i podobne do żmii. Bądź co bądź Aubreyowi, jako artyście, daleko do Holbeina. Mimo wszystko nie umie on utrwalić po wsze czasy osobowości swego modelu, za pomocą jego rysów odrębnych, na tle podobieństwa do ideału. Obdarza on życiem oko, nos, nogę i grymasy twarzy osoby portretowanej; nie udaje mu się natomiast ożywić całej postaci.
Stary Hokusai dobrze wiedział, że w tym celu należy indywidualizować rzeczy najbardziej ogólne. Aubrey nie miał tej przenikliwości. Książka Boswella, gdyby obejmowała treść całą w dziesięciu stronicach, byłaby zaiste tym dziełem sztuki, na które wciąż jeszcze czekamy. Oto np. rozsądek doktora Johnsona jest tam przedstawiony w szeregu najbezecniejszych komunałów, wypowiedzianych z arcypociesznym ferworem, który Boswellowi, jednemu bodaj na świecie, udało się tak wybornie odmalować. Niestety, ciężki ten katalog swą objętością przypomina dykcjonarze doktora Johnsona i łatwo mógłby kto pomyśleć, że to jest cała Scientia Johnsoniana wraz z indeksem. Boswell nie posiadał odwagi wyboru, właściwej prawdziwym estetom.
A sztuka życiopisarska właśnie na wyborze polega. Wierność nie jest obowiązkiem życioryśnika. Twórcze porządkowanie chaosu rysów ludzkich – oto obowiązek jego. Leibniz powiedział, że Bóg, stwarzając świat, wybrał rzeczy najlepsze spośród możliwych. Żywotopisarz, jako bóstwo niższego rzędu, winien spośród rzeczy możliwych wybierać jedyne. A nie powinien mylić się w swej sztuce bardziej, niż Bóg się w swej dobroci mylił. Trzeba przecież, aby instynkt obydwu tych twórców był nieomylny. Cierpliwi demiurgowie zebrali na pożytek życioryśnika myśli, ruchy twarzy i przypadki różnych ludzi. Praca ich znajduje się w kronikach, pamiętnikach, listach i w scholiach rozlicznych. Z tego tworzywa surowego biograf czyni sobie formę, do żadnej innej niepodobną. Najmniej winien się kusić o podobieństwo do kształtu stworzonego niegdyś przez bóstwo wyższe; chodzi tylko o to, aby ta forma, na równi z wszelką istnością, była jedyna we wszechświecie.
Niestety życiopisarze mniemali zazwyczaj, że są historykami. Tym sposobem pozbawili nas mnóstwa najcudowniejszych portretów. Przypuszczali, że tylko żywoty wielkich mężów obchodzić nas mogą. Atoli sztuce obcy jest taki pogląd. W oczach malarza portret mężczyzny nieznanego, namalowanego przez Cranacha, tyleż wart co wizerunek Erazma, tego samego mistrza. Nie dzięki nazwisku Erazma bowiem portret ten jest czymś w malarstwie niebywałym. Prawdziwa sztuka życiopisarska umie przywiązywać tę samą wagę do życia biednego aktorzyny, jaką przykłada do żywotu Szekspira.
Tylko nasz niższy instynkt pozwala nam zauważyć z pewną uciechą skrzywienie mostka w popiersiu Aleksandra lub kosmyk włosów, spadający na czoło Napoleona. Uśmiech Mony Lizy, o której zresztą nic nie wiemy (może to twarz mężczyzny?), jest bardziej tajemniczy. Ten czy ów grymas narysowany przez Hokusaia również nakłania do najgłębszych rozmyślań. Jeśli się zatem ktoś kiedyś pokusi o sztukę, w której celowali Boswell i Aubrey, niechże nie opisuje największego męża czasów swoich ze wszystkimi szczegółami, niech się nie mozoli nad charakterystyką najsławniejszych przedstawicieli przeszłości, lecz niechaj opowiada o jedynych, niemających równych sobie, żywotach ludzi i niech to czyni z jednakową troskliwością, nie zważając, czy bohaterowie jego opowieści są bogami, istotami pospolitymi, czy też zbrodniarzami.

 
Wesprzyj nas