“Łuk triumfalny”, powieść z roku 1945, przedstawia dramatyczne losy niemieckiego emigranta w Paryżu tuż przed wybuchem II wojny światowej. Jest to jedna z najbardziej znanych powieści E. Marii Remarque’a.


Łuk TriumfalnyRavic – pod takim nazwiskiem ukrywa się główny bohater – jest lekarzem i nielegalnie przeprowadza operacje w cieszącej się dobrą opinią klinice. Pewnego dnia poznaje przypadkiem kobietę, która wypełni jego puste – jak już mu się wydawało – życie. Ale innego dnia spotka, również przypadkiem, gestapowca, który go kiedyś torturował.

Rozliczenie się z dramatyczną przeszłością – jakkolwiek okrutne – uwolni Ravica na nowo. „Człowiek może wiele wytrzymać” – z tą myślą wyruszy w niepewną, przymusową drogę do obozu dla uchodźców.

Erich Maria Remarque (1898–1970) należał do pokolenia, które straciło młodość w okopach I wojny światowej. Nim zyskał sławę dzięki pacyfistycznej powieści “Na Zachodzie bez zmian”, parał się dziennikarstwem, był też księgowym, nauczycielem i organistą. Po dojściu Hitlera do władzy książki Remarque’a trafiły na stos, a ich autor został pozbawiony niemieckiego obywatelstwa. Lata II wojny światowej spędził w USA, gdzie powstała jedna z jego najlepszych powieści – “Czas życia i czas śmierci”. Remarque nie był eksperymentatorem. Uznanie czytelników i krytyki zdobył za jędrny styl, „publicystyczną” aktualność tematyki, mistrzowskie budowanie scenerii i sylwetek bohaterów.

Erich Maria Remarque
Łuk Triumfalny
Przekład: Ryszard Wojnakowski
Dom Wydawniczy Rebis
wydanie 2
Premiera w tym wydaniu: 2 marca 2016

Łuk Triumfalny


1

Kobieta zbliżała się do Ravica z ukosa. Szła szybko, ale jakby dziwnie się zataczając. Ravic zauważył ją dopiero w chwili, gdy znalazła się tuż obok niego. Ujrzał bladą twarz z wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi i szeroko rozstawionymi oczami. Twarz była nieruchoma i przypominała maskę, sprawiała wrażenie zapadniętej, a oczy w świetle latarń miały wyraz takiej szklistej pustki, że zwróciło to jego uwagę.
Kobieta przeszła tak blisko, że omal go nie musnęła. Wyciągnął rękę i chwycił ją za ramię. W następnym momencie zachwiała się i byłaby upadła, gdyby jej nie przytrzymał.
– Dokąd się pani śpieszy? – zapytał po chwili, nie puszczając jej ramienia.
Kobieta wytrzeszczyła na niego oczy.
– Proszę mnie puścić – szepnęła.
Ravic nie odpowiedział. Wciąż trzymał ją za ramię.
– Proszę mnie puścić! Co to ma znaczyć?
Kobieta ledwo poruszała ustami.
Ravic miał wrażenie, że w ogóle go nie widzi. Przeszywała go wzrokiem na wylot, wpatrując się gdzieś w pustkę nocy, a on był tylko czymś, co ją powstrzymało i do czego musiała teraz mówić.
– Proszę mnie puścić!
Od razu się zorientował, że nie ma do czynienia z dziwką. Nie była też pijana. Nie ściskał już mocno jej ramienia. Gdyby chciała, mogłaby się uwolnić, ale nie zauważyła tego. Ravic odczekał chwilę.
– Dokąd się pani naprawdę wybiera, w nocy, sama, o tej porze w Paryżu? – zapytał jeszcze raz spokojnie i puścił ją.
Kobieta milczała, ale nie ruszyła dalej. Wydawało się, jakby raz zatrzymana, nie potrafiła znów iść.
Ravic oparł się o balustradę mostu. Poczuł pod rękami wilgotny, porowaty kamień.
– Może tam?
Wskazał głową za siebie, w dół, gdzie Sekwana w szarym, rozpływającym się blasku toczyła bez ustanku swe wody pod cienie Pont de l’Alma.
Kobieta nie odpowiadała.
– Za wcześnie – rzekł Ravic. – Za wcześnie i o wiele za zimno w listopadzie.
Wyciągnął paczkę papierosów i zaczął grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu zapałek. Stwierdził, że w wąskim pudełku zostały mu tylko dwie, pochylił się więc przezornie, żeby osłonić dłońmi płomień przed lekkim wiatrem od rzeki.
– Mnie też proszę dać papierosa – powiedziała kobieta bezdźwięcznym głosem.
Ravic wyprostował się i pokazał jej opakowanie.
– Algierskie. Czarny tytoń Legii Cudzoziemskiej. Prawdopodobnie za mocne dla pani. Nie mam przy sobie innych.
Kobieta pokręciła głową i wzięła papierosa. Ravic przytknął do niego płonącą zapałkę. Kobieta paliła śpiesznie, zaciągając się głęboko. Ravic wyrzucił zapałkę za balustradę. Spadała w ciemności niczym mały meteor i zgasła, dopiero gdy zetknęła się z wodą.
Mostem powoli nadjechała taksówka. Szofer zatrzymał się. Zerknął w ich stronę i zaczekał chwilę, po czym dodał gazu i ruszył dalej po mokrym, błyszczącym czarnym asfalcie Avenue George V.
Ravic poczuł nagle, jak ogarnia go zmęczenie. Ciężko pracował przez cały dzień i nie mógł zasnąć. Dlatego wyszedł jeszcze na miasto, żeby się napić. I teraz, w jednej chwili, w wilgotnym chłodzie późnej nocy, zmęczenie uderzyło w jego głowę jak worek.
Przyjrzał się kobiecie. Dlaczego właściwie ją zatrzymał? Coś było z nią nie tak, to jasne. Ale co go to obchodziło? Widział już wiele kobiet, z którymi coś było nie tak, zwłaszcza nocą, zwłaszcza w Paryżu, i teraz było mu wszystko jedno, pragnął tylko przespać się parę godzin.
– Niech pani idzie do domu – powiedział. – Czego pani szuka o tej porze na ulicy? W najlepszym razie może pani mieć nieprzyjemności.
Postawił kołnierz płaszcza i odwrócił się, żeby odejść. Kobieta popatrzyła na niego nierozumiejącym wzrokiem.
– Do domu? – powtórzyła.
Ravic wzruszył ramionami.
– Do domu, do mieszkania, do hotelu, niech pani to nazywa, jak chce. Dokądkolwiek. Chyba nie chce pani, żeby zgarnęła panią policja?
– Do hotelu! Mój Boże!
Ravic zatrzymał się. Znowu ktoś, kto nie wie, dokąd pójść, pomyślał. Powinien był to przewidzieć. Zawsze to samo. W nocy nie wiedzą, co ze sobą zrobić, a następnego ranka znikają, zanim się obudzisz. Wtedy już wiedzą dokąd. Dobrze znane, tanie zwątpienie, które przychodzi i odchodzi razem z ciemnością. Odrzucił papierosa. Jakby sam nie znał tego aż do przesady!
– Chodźmy gdzieś napić się wódki – zaproponował.
Tak było najprościej. Wtedy będzie mógł zapłacić i wyjść, a ona sama zdecyduje, co ze sobą zrobić.
Kobieta wykonała niepewny ruch i potknęła się. Ravic złapał ją za ramię.
– Zmęczona? – zapytał.
– Nie wiem. Chyba tak.
– Zbyt zmęczona, żeby móc zasnąć?
Skinęła głową.
– Zdarza się. No, to chodźmy. Trzymam panią.
Ruszyli w górę Avenue Marceau. Ravic czuł, jak kobieta opiera się na nim; opierała się tak, jakby właśnie upadała i musiała się czegoś przytrzymać.
Szli Avenue Pierre 1er de Serbie. Za skrzyżowaniem z rue Chaillot ulica otwierała się i w oddali, na tle deszczowego nieba, pojawiła się niewyraźna, ciemna sylwetka masywnego Łuku Triumfalnego.
Ravic wskazał oświetlone wąskie wejście, prowadzące do lokalu w piwnicy.
– Wejdźmy tutaj… tu powinni mieć jeszcze coś do picia.

Była to knajpa szoferów. W środku siedziało paru taksówkarzy i dwie prostytutki. Kierowcy grali w karty. Dziwki piły absynt. Zmierzyły kobietę szybkim spojrzeniem i odwróciły się obojętnie. Starsza ziewnęła głośno, druga leniwie zaczęła się malować. W głębi pomieszczenia młodszy kelner o twarzy naburmuszonego szczura nasypał trocin na kamienną posadzkę i zaczął je wymiatać na korytarz. Ravic z kobietą usiedli przy stoliku obok wejścia. Miejsce było dobre, w razie czego mógł szybciej się ulotnić. Nie zdjął płaszcza.
– Czego się pani napije? – zapytał.
– Nie wiem. Czegokolwiek.
– Dwa calvadosy – zamówił Ravic u kelnera w kamizelce i z podwiniętymi rękawami koszuli. – I paczkę chesterfieldów.
– Nie mamy – oświadczył kelner. – Są tylko francuskie.
– Dobrze. W takim razie paczkę zielonych laurensów.
– Zielonych też nie mamy. Są tylko niebieskie.
Ravic przyglądał się przedramieniu kelnera z wytatuowaną nagą kobietą, która chodziła ponad chmurami. Mężczyzna podążył wzrokiem za jego spojrzeniem, zacisnął pięść i napiął mięśnie. Kobieta zakołysała lubieżnie biodrami.
– Niech będą niebieskie – zgodził się Ravic.
Kelner skrzywił usta w uśmiechu.
Może znajdzie się jeszcze paczka zielonych – oznajmił i oddalił się człapiącym krokiem.
Ravic popatrzył za nim.
– Czerwone pantofle – powiedział – i baletnica w tańcu brzucha. Pewnie służył w tureckiej marynarce.
Kobieta położyła dłonie na stole. Uczyniła to w taki sposób, jakby nie zamierzała już ich podnieść. Dłonie miała zadbane, ale to nic nie mówiło. Nie były zresztą bardzo zadbane. Zauważył, że paznokieć środkowego palca prawej ręki ma ułamany i chyba urwany, a nie spiłowany. W niektórych miejscach odprysł lakier.
Kelner przyniósł kieliszki i paczkę papierosów.
– Zielone laurensy. Znalazłem jeszcze paczkę.
– Tak sobie pomyślałem. Był pan w marynarce?
– Nie. W cyrku.
– To jeszcze lepiej. – Ravic podał kobiecie kieliszek. – Proszę to wypić. To najlepsze o tej porze. A może chce pani kawy?
– Nie.
– Proszę wypić na raz.
Kobieta skinęła głową i opróżniła kieliszek. Ravic popatrzył na nią. Miała zgaszoną twarz, wyblakłą, prawie bez wyrazu. Usta pełne, ale blade, kontury wydawały się zamazane, i tylko włosy były bardzo piękne, połyskliwy naturalny blond. Na głowie miała beret, a pod płaszczem przeciwdeszczowym niebieski kostium na miarę. Kostium uszyty był przez dobrego krawca, ale zielony kamień pierścionka na palcu wydawał się o wiele za duży, żeby nie był fałszywy.
– Ma pani ochotę na jeszcze jednego? – spytał Ravic.
Skinęła głową.
Przywołał gestem kelnera.
– Jeszcze dwa calvadosy. Ale większe kieliszki.
– Większe kieliszki? W środku też ma być więcej?
– Tak.
– A więc dwa podwójne calvadosy.
– Słusznie się pan domyślił.
Ravic postanowił szybko opróżnić swój kieliszek i wyjść. Nudził się i był bardzo zmęczony. Na ogół cierpliwie znosił niespodziewane zdarzenia, miał za sobą czterdzieści lat życia obfitującego w zmienne koleje losu, ale aż za dobrze znał już takie sytuacje jak ta. Od kilku lat mieszkał w Paryżu i nie bardzo mógł sypiać w nocy; o tej porze na mieście widywało się różne rzeczy.
Kelner przyniósł calvados. Ravic wziął kieliszek wódki jabłkowej o ostrym, aromatycznym zapachu i postawił ostrożnie przed kobietą.
– Proszę wypić jeszcze i to. Niewiele pomoże, ale rozgrzewa. A do tego, co panią gryzie, proszę nie przywiązywać zbyt wielkiej wagi. Niewiele ważnych rzeczy wytrzymuje próbę czasu.
Popatrzyła na niego, ale nie tknęła alkoholu.
– Tak bywa – podjął. – Zwłaszcza w nocy. Noc skłania do przesady.
Kobieta nadal patrzyła na niego.
– Nie musi mnie pan pocieszać – przemówiła w końcu.
– Tym lepiej.
Ravic rozejrzał się za kelnerem. Miał dosyć. Znał ten typ kobiet. Pewnie Rosjanka, pomyślał. Ledwo gdzieś usiądą, jeszcze zmoknięte, bez grosza, zaraz zaczynają się panoszyć.
– Jest pani Rosjanką?
– Nie.
Ravic zapłacił i wstał, chcąc się pożegnać. W tym samym momencie kobieta również wstała. Zrobiła to bez słowa, jakby to było oczywiste. Ravic popatrzył na nią niezdecydowanie. Dobrze, pomyślał, równie dobrze mogę to zrobić na zewnątrz.
Zaczęło padać. Ravic zatrzymał się przed wejściem.
– W którym kierunku pani idzie?
Był zdecydowany ruszyć w przeciwną stronę.
– Nie wiem. Dokądkolwiek.
– A gdzie pani mieszka?
Kobieta drgnęła gwałtownie.
– Tam nie mogę iść! Nie! Nie mogę! Nie tam!
Jej oczy w jednej chwili wypełniły się dzikim strachem. Pokłóciła się, pomyślał Ravic. Miała jakąś scysję i wybiegła na ulicę. Przemyśli sobie wszystko i jutro w południe wróci.
– Zna pani kogoś, do kogo mogłaby pani pójść? Ma pani jakąś znajomą? Może pani zadzwonić z knajpy.
– Nie. Nie mam nikogo.
– Ale musi pani gdzieś pójść. Nie ma pani pieniędzy na pokój?
– Mam.
– No, to niech pani idzie do hotelu. Wszędzie tutaj, w tych bocznych uliczkach są hotele.
Nie odpowiedziała.
– Dokądś musi pani pójść – zniecierpliwił się Ravic. – Nie może pani przecież zostać w deszczu na ulicy.
Kobieta otuliła się szczelniej płaszczem.
– Ma pan rację – stwierdziła, jakby powzięła w końcu decyzję. – W zupełności ma pan rację. Dziękuję. Proszę się już o mnie nie martwić. Na pewno dokądś pójdę. Dziękuję. – Przytrzymała jedną ręką pod szyją rozchylający się kołnierz płaszcza. – Dziękuję za wszystko.
Popatrzyła z dołu na Ravica spojrzeniem pełnym bólu i spróbowała się uśmiechnąć, lecz jej się nie udało. A potem, już bez wahania, bezgłośnym krokiem oddaliła się w mżącym deszczu.
Ravic postał jeszcze chwilę.
– Psiakrew! – mruknął zaskoczony i niezdecydowany.
Nie wiedział, skąd to się wzięło i co to było, smutny uśmiech albo spojrzenie, albo pusta ulica, a może noc – wiedział tylko, że nie zostawi samej tej kobiety, która wyglądała nagle we mgle niczym zagubione dziecko. Ruszył za nią.
– Niech pani idzie ze mną – powiedział opryskliwie. – Coś się na pewno znajdzie.
Dotarli do Étoile. Ogromny, bezkresny plac rozciągał się przed nimi w sączącej się szarości. Mgła zgęstniała, nie było już widać odchodzących promieniście ulic. Był tylko rozległy plac ze świecącymi się tu i ówdzie mętnymi księżycami latarń oraz kamienną budowlą ogromnego Łuku, który ginął we mgle, jakby podpierał smutne niebo i osłaniał samotny blady płomień na Grobie Nieznanego Żołnierza, wyglądającym niby ostatni grób ludzkości wśród nocy i opuszczenia.
Przemierzyli na ukos cały plac. Ravic szedł szybkim krokiem. Był zbyt zmęczony, żeby myśleć. Słyszał obok siebie niepewne, miękkie kroki kobiety, która podążała za nim w milczeniu z opuszczoną głową, zanurzywszy ręce w kieszeniach płaszcza, mały, obcy płomień życia – i nagle, w późnej samotności placu, mimo że nic nie wiedział o niej, a może właśnie z tego powodu, wydała mu się przez chwilę w dziwny sposób przynależna do niego. Była mu obca, tak jak on sam czuł się wszędzie obco, a to dziwnie ją do niego zbliżało, bardziej niż mnogość słów i niwelująca moc przyzwyczajenia, jakie przynosi czas.
Ravic mieszkał w małym hotelu przy przecznicy Avenue Wagram, za Place des Ternes. Budynek znajdował się w dość opłakanym stanie, nowy był tylko szyld nad wejściem z napisem „Hôtel International”.
Zadzwonił do drzwi.
– Macie jeszcze jakiś wolny pokój? – zapytał posługacza, który mu otworzył.
Zaspany chłopiec wytrzeszczył na niego oczy.
– Konsjerża nie ma – wyjąkał w końcu.
– To widzę. Pytałem cię, czy jest jeszcze wolny pokój.
Chłopiec bezradnie wzruszył ramionami. Widział, że z Ravikiem jest kobieta, ale nie rozumiał, do czego potrzebny mu jeszcze jeden pokój. Z doświadczenia wiedział, że nie po to przyprowadza się kobiety.
– Madame śpi. Wyrzuci mnie na zbity pysk, jak ją zbudzę – powiedział i podrapał się jedną nogą w drugą.
– No cóż, w takim razie sami będziemy musieli sprawdzić.
Ravic dał chłopcu napiwek, wziął klucz i ruszył przed kobietą po schodach na górę. Zanim otworzył swój pokój, przyjrzał się sąsiednim drzwiom. Nie stały przed nimi buty. Zapukał dwa razy. Nikt nie odpowiedział. Ostrożnie nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte na klucz.
– Wczoraj był pusty – mruknął. – Spróbujemy jeszcze z drugiej strony. Właścicielka prawdopodobnie zamknęła, bo bała się, że pluskwy uciekną.
Otworzył swój pokój.
– Proszę usiąść na chwilę. – Wskazał czerwoną sofę wypchaną końskim włosiem. – Zaraz wracam.
Otworzył drzwi okienne prowadzące na wąski żelazny balkon, skąd przelazł przez kratę łączącą na sąsiedni i zbadał drzwi. One również były zamknięte. Zrezygnowany wrócił do pokoju.
– Nie da rady. Nie załatwię pani tutaj pokoju.
Kobieta siedziała w rogu sofy.
– Mogę posiedzieć jeszcze chwilę?
Ravic przyjrzał się jej uważnie. Wydawało się, że nie jest w stanie się podnieść. Jej twarz rozsypywała się ze zmęczenia.
– Może pani tu zostać – powiedział.
– Tylko chwilę…
– Może się pani tutaj przespać. Tak będzie najprościej.
Sprawiała wrażenie, jakby nie dosłyszała. Powoli, niemal automatycznie poruszała głową.
– Powinien pan był zostawić mnie na ulicy. A teraz… sądzę, że teraz już nie jestem w stanie.
– Też tak sądzę. Może pani tu zostać i się przespać. To najlepsze rozwiązanie. A rano zobaczymy, co dalej.

 
Wesprzyj nas