Powieść dla nastolatków, która trzyma w napięciu, zaskakuje niespodziewanymi zwrotami akcji i nie pozostawi żadnego czytelnika obojętnym.


Duża kieszeń na kłopotyGreta, Pola, Gutek i Nikodem – czwórka zbuntowanych nastolatków – spędzają wakacje nad polskim morzem. Oczywiście już od kilkunastu dni nieprzerwanie pada deszcz…

Nuda sprawi, że wszyscy razem wplączą się w niezwykłą przygodę. Przy okazji zadrą z gangsterami, miejscowymi i kim się da, nawiążą też przyjaźnie i przeżyją pierwsze zauroczenia…

Przede wszystkim jednak każde z nich lepiej pozna samego siebie i zrozumie, co tak naprawdę się w życiu liczy.

Agata Mańczyk – skończyła studia na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, współpracowała z czasopismem „Filipinka”, była nauczycielem języka polskiego w szkole dla trudnej młodzieży, prowadzi warsztaty pisarskie dla dzieci. Fascynują ją wampiry, stara Warszawa i filmy Giuseppe Tornatore. Ogromnym sentymentem darzy Mazury, gdzie spędziła wiele magicznych chwil, i Śląsk, skąd pochodzi jej mąż i gdzie poznała wielu niezwykłych ludzi. Z chandrą i zmęczeniem walczy, słuchając piosenek Wojciecha Młynarskiego, Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory. Kolekcjonuje pocztówki ze staruszkami z różnych stron świata. Na początku szkoły podstawowej postanowiła, że będzie pisarką, a teraz już wie, że nie ma przed tym ucieczki – niewiele jest rzeczy w życiu, które sprawiają jej taką frajdę, jak pisanie książek. Agata Mańczyk jest autorką książek dla młodzieży (m.in. „Jajecznica na deszczówce”, „Pierwsza noc pod gołym niebem”, „Facet z prostą instrukcją obsługi”, „Duża kieszeń na kłopoty”, „Rupieciarnia na końcu świata”) i dla dorosłych (seria „Huczmiranki”).

Agata Mańczyk
Duża kieszeń na kłopoty
Seria: Seria z nitką
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
wydanie 2
Premiera: 20 lipca 2016
kup książkę

Duża kieszeń na kłopoty


Acetonowa lalunia

Deszcz bezczelnie bębnił o parapety już dwunasty dzień. Miejscowi mruczeli niezadowoleni, że kiedy w lipcu pada, jesień będzie blada. Cokolwiek miało to znaczyć, nie wróżyło nic dobrego. Turyści skracali urlopy i wyjeżdżali, twierdząc, że wolą marznąć we własnym domu. Jarosławiec pustoszał z każdym dniem, a sprzedawcy pamiątek, waty cukrowej, lodów i parasoli przeciwsłonecznych mieli coraz bardziej ponure miny.
Smażalnia jak zwykle była prawie pusta. Za barem cicho grało radio, a pod sufitem w starym telewizorze Włodzimierz Szaranowicz komentował wyjątkowo nudne spotkanie Kuba-Azerbejdżan. Kilka niedbale ustawionych stolików nakrytych ceratowymi obrusami, gdzieniegdzie przewrócona pieprzniczka i rozsypana sól na blacie, tworząca fantazyjny wzór. Podłoga usłana serwetkami, które pracujący nie wiadomo po co wiatrak co chwila podrywał do dziwnego tańca w powietrzu. Nie pachniało rybami, frytkami ani nawet coca-colą. Pan Waldek, sympatyczny czterdziestopięcioletni mężczyzna, drzemał za barem w nadziei, że kiedy się obudzi, zza chmur wyjdzie słońce, a do jego smażalni ściągną tłumy wygłodniałych turystów.
Greta malowała sobie paznokcie na czerwono. Siedziała wygodnie przy stoliku w kącie pod wiszącą na ścianie paprotką i lekko drżącą dłonią nierówno pokrywała każdy paznokieć mazią, którą potwornie czuć było acetonem. Nie wyglądało jednak na to, żeby komukolwiek z obecnych to przeszkadzało. Greta co chwila dmuchała w ciemną, prostą jak drut grzywkę, bo tak robiły te wszystkie dziewczyny w szkole w najmodniejszych ciuchach i precyzyjnych makijażach. Tylko że one miały zawsze długie, błyszczące loki, brzoskwiniową cerę i idealnie pełne usta. Greta rzadko patrzyła w lustro, ale i tak wiedziała, że z jej szorstkimi jak papier ścierny włosami i trupio bladą cerą nie może się z nimi równać. Do diabła jednak, w końcu jest na wakacjach! Tu nikt jej nie zna i przez te upiorne dwa tygodnie z rodzicami, pilnującymi tylko tego, żeby łykała zwiększoną dawkę witamin i jodu, może być, kim chce! Właśnie po to tu przyjechała.
Zamierzała chodzić na dyskoteki, siedzieć do północy na plaży w jakimś bardzo nieodpowiednim towarzystwie i robić to wszystko, czego takie chorowite, wymizerowane i ciągle osłabione istoty jak ona w żadnym wypadku i pod żadnym pozorem robić nie powinny. Taki mniej więcej miała plan. Chociaż raz trochę się zabawić i zobaczyć, jak żyją normalni ludzie w jej wieku. A rodzice? Było tylko jedno wyjście. Kłamać. Łgać do upadłego, a potem zacząć od początku. Z tym akurat Greta radziła sobie naprawdę dobrze. Nigdy nie brakowało jej pomysłów. Opracowała drobiazgowy plan, ale niestety nie przewidziała w nim… deszczu. Przeklęta pogoda wszystko skomplikowała. Rodzice stali się bardziej czujni i przewrażliwieni. Greta musiała porządnie kombinować, żeby ich zmylić. A poza tym, jaki sens ma siedzenie na plaży w taką ulewę? Pech, przeklęty, złośliwy i ponury jak całe jej życie. Z obmyślonego szaleństwa zostało jej tylko malowanie paznokci. Siedziała po turecku na drewnianym krześle, chociaż mama na pewno by jej na to nie pozwoliła, bo ma za słabe kości. „Mogłabyś spaść, złamać nogę albo kręgosłup i spędzić resztę życia na wózku inwalidzkim. Czy to nie zbyt wygórowana cena za wątpliwą przyjemność takiego dziwacznego siedzenia, moja droga?”.
Greta uśmiechnęła się zjadliwie i odepchnęła od stolika, bujając się przez chwilę na tylnych nogach krzesła. Podziwiała cztery wyjątkowo nieudolnie pomalowane paznokcie. Wspaniała czerwień. Mama będzie zdruzgotana.
Gustaw z rozdrażnieniem wytarł okulary o sweter i potargał sobie i tak już mocno splątane włosy. Po raz setny w ciągu ostatnich pięciu minut rozejrzał się po sali, z kwaśną miną wciągnął w nozdrza zapach lakieru i poszukał winowajcy. Kiedy jednak odnalazł go w przeciwległym końcu lokalu w postaci ładnej, uśmiechniętej brunetki, tylko zmarszczył brwi, westchnął wymownie i zerknął na jej ręce, próbując określić, ile jeszcze zostało jej paznokci do pomalowania. Dziewczyny! Nie miał pojęcia, po co takie dziwadła istnieją na świecie. Potrafią zmarnować połowę życia na papranie się w tym świństwie, wmawiając jeszcze sobie i wszystkim wokół, że robią to dla urody. Ta na przykład na pewno nie przeczytała ani jednej książki. Poznał od razu po bezmyślnym uśmiechu, z jakim gapiła się na buteleczkę tego czerwonego paskudztwa. Gustaw siedział w kącie przy drzwiach wejściowych i z prawdziwą przyjemnością czytał Przygody fryzjera damskiego Eduarda Mendozy. Głośno chrupał paluszki i co chwilę wybuchał głośnym śmiechem. Czego więcej potrzeba człowiekowi do szczęścia? Dobra książka, słone paluszki i święty spokój. Właśnie po to tu przyjechał. Szczerze mówiąc, miał gdzieś plaże, szumiące morze i kiwające się na horyzoncie statki. Nie ruszała go też możliwość wakacyjnego romansu z jakąś wytapirowaną warszawianką. Szukał tu tego, czego tak bardzo brakowało mu w domu. Spokoju. Dla Gutka był on najcenniejszy na świecie.
Dlatego co roku jeden miesiąc wakacji spędzał u babci w Jarosławcu. Uciekał od ciągle kłócących się rodziców, od wyrzutów o zmarnowanym życiu, niespełnionych marzeniach i braku pieniędzy na nowe meble. Nie żeby się skarżył. Do osiemnastki jakoś wytrzyma, a potem się wyprowadzi. Na razie potrzebował po prostu czasami odpocząć od nieszczęśliwych, znudzonych sobą rodziców i od domu, w którym wszyscy kiszą się we własnym, mocno sfermentowanym sosie. I właśnie odpoczywał. A to, że akurat padało, nie miało dla niego najmniejszego znaczenia.
Pola siedziała tyłem do sali, zwrócona w stronę okna z widokiem na ulicę, po której od kilkunastu dni nikt już nie spacerował. Na stole przed nią leżała duża biała kartka i mnóstwo ołówków. Mało rzeczy na świecie sprawiało jej większą frajdę niż rysowanie. Związała niedbale grube, jasne włosy w węzeł na karku, cierpliwie chowając za uszy wymykające się kosmyki. Co chwila przyglądała się pustej ulicy, jakby próbowała tam wypatrzyć coś, czego nie dojrzy przeciętny obserwator. Wybierała odpowiedni ołówek i szybkimi ruchami kreśliła na kartce cieńsze i grubsze linie. Zanim jednak zdążyła narysować zaplanowany fragment, brunet siedzący koło drzwi po raz kolejny wybuchał śmiechem, wytrącając ją z rytmu. Odwracała się zirytowana w jego stronę, a kilka nowych złocistych kosmyków uciekało spod gumki. Posyłała mu swoje słynne spojrzenie, które mrozi szpik w kościach, ale chłopak nawet nie drgnął. Przewracał tylko stronę i z wypiekami na twarzy czytał dalej z lekkim uśmiechem.
Wracała ze złością do rysunku, próbując ponownie skupić się na przerwanej pracy. Trudno, nie może przecież oczekiwać, że na świecie będą żyli sami artyści. Obok leżała prawie pusta paczka gumy owocowej. Dziewczyna co jakiś czas wyjmowała nowy listek, przymykała oczy przy pierwszym przegryzaniu, żuła przez chwilę, głośno strzelając balonami, a kiedy guma traciła smak, po prostu wyrzucała ją do popielniczki na stoliku obok i sięgała po następną. To ją uspokajało i pozwalało się skupić.
Dziadek zawsze powtarzał, że w spodniach najważniejsze są duże kieszenie, bo można w nich upchnąć wszystkie kłopoty. Przy każdym praniu zawsze tracą trochę koloru, aż w końcu wystrzępią się i z czystym sumieniem będzie je można wyrzucić do kosza. Kłopoty, nie spodnie. Pola nie miała specjalnie skomplikowanego życia. To znaczy, miała młodszego brata Marka, którego mama nazwała tak na cześć Hłaski. Miała tatę, który pracował od rana do nocy przez siedem dni w tygodniu i nigdy nie znajdował czasu, żeby z nią pogadać. I miała dziadka, który był na emeryturze i którego przede wszystkim zajmowały niekończące się rozmowy z wnukami. Mieszkała z tymi trzema facetami, z których, zaczynając od najmłodszego, jeden strasznie ją wkurzał, drugi był jej prawie zupełnie obcy, a bez trzeciego jej życie straciłoby sens. Oczywiście gdzieś na horyzoncie majaczył jeszcze ten czwarty. Piękny jak Archanioł Gabriel i jak każdy anioł niezwracający uwagi na zwykłe śmiertelniczki. W każdym razie jej życie nie wydawało się złe. Dziadek gotował, ona sprzątała, Marek bałaganił, a ojciec pracował. Podział obowiązków został określony jasno, więc radzili sobie bez wielkich awantur. No tak… Była jeszcze jedna sprawa.
Pola nie miała mamy. Choć od jej śmierci minęło już trochę czasu – dokładnie dwa lata, trzy miesiące i dwadzieścia trzy dni – z każdym miesiącem Pola coraz bardziej za nią tęskniła i czuła, że jej potrzebuje. Ten problem porządnie wystrzępił się w kieszeniach dziadkowych spodni, a mimo to Pola wiedziała, że jeszcze długo nie zdoła wyrzucić go na śmietnik i zapomnieć. Pomagało jej rysowanie. Śnieżnobiały karton, zapach grafitu i chwila, kiedy delikatnie robiła pierwszą kreskę miękkim ołówkiem B6. Wtedy zapominała o wszystkim. Nawet o tym, że ma sześć kilo nadwagi i żadne wałki nie działają na jej upiornie wręcz proste włosy. Tak. Rysowanie i dziadek to był jej sposób na całe zło tego świata. Nawet na deszczowe wakacje nad zimnym morzem.
Nikodem zajmował czwarty kąt sali. Wysoki rudzielec z krótko ostrzyżoną głową i milionem piegów na obu policzkach. Siedział z łokciami opartymi na stole, z pasją naciskając niezmiennie te same trzy guziki w telefonie komórkowym. Za każdym razem, kiedy blondynce przyszło do głowy strzelić owocowym, gigantycznym balonem, on tracił jedno życie. Gra to precyzja, stres i wielkie napięcie, ale jeśli jakaś damulka co chwila przyprawia człowieka o stan przedzawałowy, strzelając głośniej niż kałasznikow, nic dziwnego, że ta cholerna, złośliwa maszyna co rusz oznajmiała: „Game over”. Wtedy chłopak ze złością chował komórkę do kieszeni, patrzył przez moment zmrużonymi oczami na plecy blondynki, pewny, że nawet jeśli byłaby ładna jak Angelina Jolie, bez wahania udusiłby ją tymi jej długimi i błyszczącymi jak wąż włosami. Po chwili jednak oddychał głęboko i z nowym błyskiem w oku sięgał po telefon, mrucząc pod nosem coś niezrozumiałego i co jakiś czas zerkając na dziewczynę, która powodowała kolejne eksplozje.
Czy nie miał ciekawszych zajęć? Może powinien rozejrzeć się za pożyteczną pracą, do czego bezskutecznie namawiała go mama. Mógłby zaoszczędzić pieniądze i wyjechać stąd na zawsze. Uwolniłby się w końcu od ciągle pijanego ojca, który nigdy nie był z niego zadowolony. Mógłby znaleźć robotę na przykład w Warszawie, wynająć pokój i umawiać się na randki z pięknymi miastowymi dziewczynami. Mógłby zarobić kupę kasy, bo w stolicy podobno dobrze płacą, i kupić sobie motor. Prawo jazdy też by zrobił, czemu nie? Może nawet skończyłby szkołę, żeby mieć papier, bo mówią, że bez tego w dużym mieście jesteś, bracie, nikim. To wszystko bzdury! Nigdy nie wyjedzie z tego grajdołu. Nie ma nawet pieniędzy na bilet do Słupska. W szkole przepchnęli go do następnej klasy tylko ze względu na matkę, która była tam sprzątaczką. Dziewczyna, praca i motor w Warszawie! Marzenia lepiej od gorzały robią człowiekowi kisiel z mózgu. Prawda jest taka, że będzie siedział w tej nadmorskiej pipidówie do śmierci i skończy jak ojciec… Po co się szarpać, próbować i za każdym razem dostawać po łbie? A bo mu tu źle? Sucho, ciepło i nabił już cztery tysiące punktów.
Deszcz nasilił się i Pola zamarła na moment z ołówkiem w ręku, zastanawiając się, jak narysować taką ulewę. Po chwili wpadła na jakiś pomysł, bo strzeliła głośno różowym balonem i pochyliła się nad prawie skończonym rysunkiem. Wszystko potoczyło się swoim torem, jak to miało miejsce od dwóch godzin. Nikodem, który podskoczył od wystrzału, spiorunował Polę wzrokiem bazyliszka, po czym westchnął głośno i usłyszał kolejne „Game over”. Greta zakręciła buteleczkę z lakierem, mocno nią potrząsnęła, otworzyła i z lekko wysuniętym językiem rozpoczęła malowanie prawej ręki. Gustaw spojrzał na nią zdegustowany znad okularów, po czym pokręcił z dezaprobatą głową i wrócił do lektury. Po chwili roześmiał się głośno i blondynka znowu przerwała rysowanie, odwracając się ze złością, czego on oczywiście nie zauważył. W tej przytulnej atmosferze cała czwórka miała dużą szansę doczekać kolacji, gdyby nagle drzwi smażalni nie otworzyły się ze skrzypnięciem.

***

Było ich dwóch. Obaj w całkowicie przemoczonych dresach i z mokrymi od deszczu głowami, na których włosy miały długość maksymalnie dwu milimetrów. Różniło ich tylko to, że jeden był ładnie opalony i nieco grubszy, co niewątpliwie wskazywało na wakacje nad Morzem Śródziemnym, a drugi, najwidoczniej skazany na Bałtyk, był blady jak obrus świąteczny i do tego jeszcze chudy jak patyk. Zaszurali głośno krzesłami przy środkowym rzędzie stolików, zajmując ten najbliżej baru. Pan Waldek ocknął się i automatycznie nalał piwo do dwóch plastikowych kubków, a następnie leniwym krokiem poszedł na zaplecze, żeby dokończyć drzemkę. Chudzielec złapał kufle i z przyjemnością od razu opróżnił swój do połowy. Grubas postawił napój na stole i z niedowierzaniem kręcił głową.
– Co za pacan! Skończony głupek, dureń i jełop! – Uderzył pięścią w stół. – No, powiedz mi, Wentyl, jak można zgubić walizkę pełną kasy! Ja wszystko rozumiem, facet spanikował, gliny deptały mu po piętach. Do tego jeszcze goniły go te wyszkolone policyjne wilczury. Było ciemno i mokro. Właśnie skasował mojego merca i swoją prawą rękę. To cholernie trudna sytuacja, dlatego jestem wyrozumiały, ale jak, do stu diabłów, można zgubić taką walizkę?!
– Mambo… – Chudzielec zwany Wentylem poklepał go po ramieniu. – Daj spokój. Ostatecznie to twój brat.
– No widzisz. I to jest w tym wszystkim najgorsze. – Grubas pokiwał głową całkowicie zrezygnowany. – Jak taki inteligentny i obrotny facet jak ja może mieć za brata takiego kretyna?
Pola przerwała rysowanie i ostrożnie podniosła głowę, wyraźnie zainteresowana przebiegiem rozmowy.
– Słuchaj, stary, jeszcze nic straconego. Twój brat rzeczywiście spaprał sprawę, ale to się da łatwo naprawić. Walizka nie igła, łatwo będzie ją znaleźć. – Wentyl poklepał kolegę po pulchnym ramieniu.
– Tego właśnie się obawiam – mruknął Mambo i odwrócił się w stronę baru.
– Waldek, podkręć radio, bo nic nie słychać.
Właściciel nie pojawił się jednak za kontuarem, więc Mambo podniósł się ciężko, sapnął i podszedł do stojącej na zakurzonym blacie wieży. Zajrzał na zaplecze i pokręcił z niedowierzaniem głową na widok chrapiącego Waldka.
– A ty co? Ciekawy jesteś prognozy pogody czy jak?! – Zarechotał chudzielec, ale wściekłe spojrzenie kumpla szybko zgasiło głupkowaty uśmiech.
Mambo nacisnął jakiś guzik i przekręcił gałkę radioodbiornika. Po smażalni niósł się zamszowy głos spikera:
– Uwaga, proszę państwa, nadajemy komunikat specjalny – zaczął poważnie. – Wczoraj około południa w Jarosławcu skradziono z samochodu marki Mercedes czarną, skórzaną walizkę, w której znajdowały się niebezpieczne dla zdrowia i życia środki ochrony roślin, a także próbki skażonej wody pochodzącej z terenów zakażonych ptasią grypą. Znalazcę czarnej walizki przestrzega się przed jej otwieraniem i przechowywaniem w nieodpowiednich warunkach. Próbki powinny jak najszybciej znaleźć się w laboratorium, bo mogą emitować do środowiska trujące substancje. Walizkę należy niezwłocznie oddać właścicielowi, który czeka pod numerem telefonu 602 454 78 70, lub na posterunek policji w Jarosławcu.
Mambo pokiwał głową i ściszył radio, z którego popłynęła teraz smętna muzyka. Wrócił do stolika, pociągnął łyk piwa i kiwał powoli głową, jakby powtarzał w myślach każde wypowiedziane przez spikera słowo.
– Co za frajer wozi takie świństwa na tylnym siedzeniu?! – zaśmiał się znowu Wentyl i natychmiast zrozumiał, że dał plamę.
Grubas czekał cierpliwie, aż odpowiednie kabelki połączą się w głowie kolegi, przynosząc oczekiwaną reakcję.
– Sprytne – mruknął w końcu chudzielec, z uznaniem kiwając głową. – Cholernie przebiegły z ciebie sukinkot. Kazałeś ją oddać na nasz komisariat.
– Liczę, że będziesz wtedy na służbie.
Zaśmiali się i stuknęli kubkami, aż piwo prysnęło na stolik. Greta przestała malować paznokcie i ukradkiem obserwowała mężczyzn, nie tracąc ani słowa z ich coraz ciekawszej rozmowy.
– To ile tam tego jest? – zapytał chudzielec. – Pytam z czystej ciekawości.
Mambo pokiwał ostrzegawczo pulchnym palcem.
– Ciekawość to pierwszy stopień do… sukcesu! – Roześmiał się głośno i uderzył pięścią w stół. Pociągnął potężny łyk piwa. Rozejrzał się po sali. Chudzielec zrobił to samo i wzruszył ramionami.
– Chyba nie boisz się tych dzieciaków – rzucił rozbawiony.
– Boję się każdego, kto tak jak ty ma mózg wielkości pestki słonecznika i chce w knajpie pełnej ludzi gadać o pieniądzach.
Patrzyli na siebie przez chwilę w napięciu. W końcu Mambo wziął ze stołu solniczkę i wysypał jej zawartość na stół. Zmierzył uważnie wzrokiem siedzące przy stołach dzieciaki, a kiedy żadne z nich nawet nie drgnęło pod jego ciężkim, podejrzliwym spojrzeniem, nachylił się nad stołem i przebiegle się uśmiechając, napisał coś małym palcem na białej plamie rozsypanej soli.
– Pięćset tysięcy! – krzyknął Wentyl, łapiąc się za głowę, a Mambo z wściekłością uderzył pięścią w stół, aż serwetki wyskoczyły z pojemnika, zatańczyły zgrabnie w powietrzu i z gracją upadły.

 
Wesprzyj nas