Ta przeznaczona dla młodego (10-14 lat) czytelnika książka cały czas trzyma w napięciu. “Artur i Miasto bez Imienia” to trzeci tom dobrze przyjętej przez rynek trylogii.


Artur i Miasto bez ImieniaW głębi arabskiej pustyni leży wymarłe miasto, kryjące podobno w swojej głębi tajemnice Zapomnianych Ksiąg.

Artur i Larissa muszą do niego dotrzeć, bo tylko wtedy będą mogli wyswobodzić rodziców dziewczyny ze szponów Cieni. By móc zmierzyć się ze swymi niebezpiecznymi przeciwnikami, muszą odnaleźć najpotężniejszą z Zapomnianych Ksiąg – Księgę Próżni.

Rozpoczynają się pełne przygód poszukiwania, w czasie których Artur i Larissa przechodzą samych siebie. Na końcu los Zapomnianych Ksiąg zostaje przesądzony na zawsze…

Gerd Ruebenstrunk, a właściwie Hans-Gerd Rübenstrunk (ur. 19. August 1951 w Gelsenkirchen), niemiecki pisarz i scenarzysta telewizyjny. Trylogia o przygodach Artura miała swoją niemiecką premierę w latach 2009, 2010 i 2011.

Gerd Ruebenstrunk
Artur i Miasto bez Imienia
Ilustrował Laurence Sartin
Przekład: Agnieszka Gadzała
Zapomnianych Ksiąg tom trzeci
Wydawnictwo Arkady
Premiera: 3 lutego 2016
kup książkę

Artur i Miasto bez Imienia


Duchy pustyni

Ostatnie promienie zachodzącego słońca zatopiły mury w krwistoczerwonym świetle.
Moi towarzysze odmówili dalszego marszu i rozbili obóz oddalony stąd o godzinę drogi. Powiedzieli, że będą tam na mnie czekać, ale ja nie wierzyłem ich zapewnieniom. Prawdopodobnie, gdy tylko zniknąłem im z oczu, zawrócili i udali się z powrotem do cywilizacji.
Byłem więc zdany sam na siebie.
Przez moment wahałem się, czy iść dalej. Ostrzeżenia tubylców były jednoznaczne, krążyły też pogłoski o osobliwych stworzeniach, które miały zasiedlać tę budowlę. Nie przyjechałem jednak z tak daleka, by teraz się wycofać – tuż przed dotarciem do celu.
Wyjąłem latarkę i ruszyłem dalej. Większą część murów pokrywał piasek. Tuż przede mną pustynny wiatr odsłonił niewielkie wzniesienie terenu, a w nim – ciemny otwór. Wydawało mi się przez chwilę, że ktoś tam jest i daje mi znaki. To oczywiście tylko
złudzenie, ale ogarnęło mnie nieprzyjemne uczucie i po raz kolejny pomyślałem o Larissie – byłaby teraz dla mnie ogromnym wsparciem. Wiele bym dał, żeby ktoś mi towarzyszył. Szedłem, a raczej wlokłem się, w kierunku wejścia. Gdy w końcu do niego dotarłem, zrobiłem kolejny krok i poczułem, że tracę grunt pod nogami. Nie miałem czego się uchwycić. Zatoczyłem się, straciłem równowagę i poleciałem głową do przodu, prosto w ciemność. Zatrzymałem się dopiero po kilku metrach, z trudem łapiąc oddech.
Przywarłem do ściany i nasłuchiwałem. Miałem przed sobą najgłębszy mrok, z jakim kiedykolwiek się zetknąłem. Chociaż od wejścia dzieliło mnie nie więcej niż kilka metrów, w głąb korytarza nie wpadał ani jeden promień słońca.
Gdzieś przed sobą usłyszałem cichy szum – był to taki odgłos, jaki powstaje, kiedy kręci się w powietrzu plastikowym szlauchem. Włączyłem latarkę i ostrożnie zrobiłem kolejny krok. Choć na zewnątrz wiało, tu w środku nie było ani jednego ziarenka piasku. Powierzchnia pod moimi stopami była gładka i czysta, jakby przez stulecia ktoś czyścił ją kilka razy dziennie.
Po trzech następnych krokach usłyszałem za plecami jakby brzęknięcie. Gwałtownie się odwróciłem i zdążyłem jeszcze dostrzec wąski pasek dziennego światła, który szybko znikał – na otwór wejścia zsuwała się ciężka przesłona, aż w końcu opadła z głuchym trzaskiem, odcinając drogę powrotną.
Ruszyłem zatem przed siebie. Wydawało mi się, że schodzę coraz głębiej pod ziemię i że tunel nie ma końca. Minęło może dziesięć minut, kiedy w oddali przede mną pojawił się blask światła. Zatrzymałem się i wyłączyłem latarkę. Charakterystyczny szum nasilił się i teraz słychać go było już wszędzie – przenikał moje ciało tak, jak to się dzieje na przykład z odgłosem pracującej w pobliżu wiertarki.
Korytarz zakręcał. Ostrożnie wyjrzałem zza węgła. Szlak prowadził do dużej, oświetlonej sali. To stamtąd wydobywał się szum.
Kiedy podszedłem bliżej, zauważyłem, że pomieszczenie jest nieprawdopodobnie wysokie – nie udało mi się dostrzec sklepienia. Na ścianach umocowane były płonące pochodnie, rzucające na wszystko migotliwe światło.
W głębi sali, co najmniej pięćdziesiąt metrów ode mnie, dostrzegłem rząd czarnych prostokątów. To musiały być drzwi prowadzące do dalszej części budowli. Po mojej lewej i prawej ręce pomieszczenie ciągnęło się chyba w nieskończoność – ja w każdym razie nie widziałem niczego, co by je ograniczało.
To gigantyczne wnętrze wydawało się zupełnie puste. Na ścianach nie zauważyłem żadnych ozdób, nie było tu też kolumn, które by tę pustkę jakoś wypełniały, ani mebli, rzeźb czy innych oznak, że ktoś tu przebywał, coś robił i zostawił po sobie jakiś ślad. Przez tę idealną próżnię sala miała w sobie coś niesamowitego. Kto i po co ją zbudował?
Już chciałem wyjść z ukrycia, kiedy kątem oka dostrzegłem ruch. Przez jedne z drzwi w głębi wyszło kolejno sześć postaci. Znajdowały się dość daleko ode mnie i w migotliwym świetle widziałem jedynie, że wszystkie ubrane były w długie, sięgające do ziemi szaty. Na głowach zaś miały kaptury, skrywające ich twarze w głębokim cieniu.
Postacie kroczyły wolno w stronę środka sali, gdzie po chwili utworzyły krąg. Milczały, a jeżeli już wydawały jakieś odgłosy, to na tyle cicho, że z powodu szumu niczego nie udało mi się usłyszeć. Najwyraźniej nie zamierzały stąd odejść, a że ja nie miałem wiele czasu, postanowiłem jakoś przemknąć przez tę ogromną salę. Miałem nadzieję, że może mnie nie zauważą, tak były sobą zajęte.
Przylgnąłem plecami do ściany i przesuwałem się wzdłuż niej krok za krokiem, oddalając się sukcesywnie od tajemniczego zgromadzenia, aż sylwetki w długich szatach stały się tak małe, że niemal nierzeczywiste. Wtedy nabrałem głęboko powietrza i ruszyłem biegiem przed siebie, w głąb pomieszczenia.
Byłem widoczny jak na patelni. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność. Już niemal dobiegłem do przeciwległej ściany, kiedy usłyszałem okrzyk zaskoczenia. Zerknąłem przez ramię. Postacie nie tworzyły już kręgu; patrzyły teraz w moim kierunku. Jedna z nich uniosła rękę i wskazała na mnie. Potem wszystkie ruszyły z miejsca w ślad za mną.
Zdyszany dopadłem do mrocznego wejścia, zatrzymałem się na moment, by odetchnąć, ale rzut oka za siebie uświadomił mi, że tamci są już niebezpiecznie blisko. Poruszali się szybciej, niż się spodziewałem. Włączyłem latarkę i wbiegłem do kolejnego ciemnego korytarza, który otworzył się przede mną. Jeśli to była droga donikąd, to już po mnie – pomyślałem.
Po kilkunastu metrach korytarz się rozwidlał. Obie odnogi wyglądały dokładnie tak samo. Wybrałem tę prowadzącą w lewo. Na ile mogłem się zorientować w bladym świetle latarki, ten tunel stanowił doskonałą kopię tego, którym dotarłem do wielkiej sali. To nie mógł być przypadek: skoro wszystkie trasy wyglądały identycznie, intruzowi mogły uniemożliwić orientację. Obawiałem się, że ci idący za mną nie będą mieli tego problemu.
Korytarz wiódł teraz lekko pod górę. Po kilku minutach marszu zatrzymałem się, nasłuchując. Nic nie było słychać. Czyżbym ich zgubił? Dla pewności oświetliłem latarką tunel za sobą, po czym odetchnąłem z ulgą. Teraz mogłem się poświęcić temu, po co tu przybyłem. Zwolniłem. Oświetlałem ściany zarówno po prawej, jak i po lewej stronie, żeby niczego nie przeoczyć. I wkrótce natrafiłem na otwór o wysokości nieco ponad metr, którego z pewnością bym nie zauważył, gdybym szedł szybciej.
Nie zastanawiając się długo, opadłem na kolana i wszedłem do niego na czworakach. Przemieszczałem się tym sposobem dobrych kilka minut, nim mogłem wreszcie się podnieść i wyprostować – znalazłem się bowiem w kolejnym korytarzu. Wydawało mi się, że znajomy szum dobiega teraz z mojej prawej strony, zwróciłem się więc w lewą, bo wiedziałem z całą pewnością, że w wielkiej sali nie znajdę tego, czego szukam.
Tym razem korytarz łączył się z okrągłym pomieszczeniem o średnicy mniej więcej dziesięciu metrów, z którego nie było drugiego wyjścia. Całe wnętrze wypełniało blade światło, którego źródła nie umiałem odkryć. Ze ściany po mojej prawej ręce wystawał podest, a na nim stała mała rzeźba przedstawiająca coś, co na pierwszy rzut oka przypominało byka, ale z dwiema głowami i o ludzkich rysach twarzy. Schowałem latarkę do torby, którą miałem przewieszoną na skos przez ramię, i zbliżyłem się do tego dziwadła. Co się stanie, jeśli zabiorę stąd rzeźbę? Przebiją mnie żelazne ościenie albo zmiażdżą spadające skały, jak to się dzieje
w filmach? Jeszcze raz przesunąłem wzrokiem po całym pomieszczeniu, ale nie zauważyłem niczego podejrzanego. Ostrożnie więc ściągnąłem figurę z podestu, co nie sprawiło mi większej trudności, bo okazała się niezbyt ciężka, i umieściłem ją w torbie.
Za plecami usłyszałem szmer.
Odwróciłem się i ujrzałem postacie w długich i czerwonych, jak się okazało z bliska, szatach.
W jaki sposób moi prześladowcy dostali się tu tak bezgłośnie i tak szybko? Zrozumiałem, że znalazłem się w nieciekawej sytuacji, bo ustawili się w półokręgu, odcinając mi jedyną drogę ucieczki.
Cienie rzucane przez kaptury nadal nie pozwalały dostrzec tego, co się pod nimi kryło. Czy to były zwyczajne twarze? A może coś okropnego, czego tak naprawdę wcale nie chciałem oglądać? Rozglądając się w popłochu, jednocześnie bardzo powoli się cofałem, byle znaleźć się jak najdalej od tych czerwonych zjaw.
Kiedy niemal dotarłem do ściany w głębi pomieszczenia, odwróciłem się do nich tyłem, a wtedy na ramieniu poczułem delikatny dotyk.
Zatrzymałem się. Serce zamarło mi w piersi. Spojrzałem za siebie.
Wszystkie złowrogie postaci wyciągały ku mnie ręce, w których trzymały krótkie, zdobione pałeczki. Ktoś wydał z siebie głęboki, gardłowy odgłos i pałeczki zaczęły świecić, a ich połączony blask połączył się w oślepiającą kulę.
Próbowałem się uchylić, ale było za późno.
Kula leciała z ogromną prędkością wprost na mnie i stawała się coraz większa. I to był koniec.
Nastąpiła potężna eksplozja.
Potem zapadła ciemność.

Zdjąłem z uszu słuchawki i obróciłem się do Larissy.
– Tym razem prawie mi się udało – powiedziałem. – Gdybyś mi nie przeszkodziła…
Larissa szturchnęła mnie po przyjacielsku w ramię.
– Wiesz dobrze, że bez mojej pomocy nie wygrasz w „Duchy Pustyni” – uśmiechnęła się łobuzersko.
– Nieprawda! – sprzeciwiłem się. – Już prawie mi się udało.
– Tak, tak, widziałam! Złapali cię, bo nie dość szybko przebiegłeś przez wielką salę. Załatwiliby cię tak czy tak.
No cóż, to niestety była prawda. Wprawdzie ja lepiej strzelałem, za to ona była o niebo lepsza w bieganiu i ukrywaniu się.
– W każdym razie skończyłeś w sam raz przed kolacją – powiedziała.
Poszedłem za nią do kuchni, gdzie jej dziadek nakrywał właśnie do stołu.
– Siadajcie, siadajcie – zawołał, gdy weszliśmy. – Mamy ciekawe nowiny!
Popatrzyliśmy na siebie znacząco. Czy to coś na temat naszych poszukiwań? Od pół roku zbieraliśmy wskazówki, które mogłyby nam pomóc odnaleźć miejsce przetrzymywania rodziców Larissy. Zaginęli przed wieloma laty na największej piaszczystej pustyni na świecie – Rab al-Chali, i oficjalnie zostali uznani za zmarłych, choć nigdy nie odnaleziono ich ciał.
Od czasu spotkania z posłańcem Cieni wiedzieliśmy, że żyją, ale dysponowaliśmy tylko mglistymi informacjami na temat tego, gdzie mogli przebywać. Musiało to być gdzieś na Rab al-Chali, co do tego nie mieliśmy wątpliwości. Ta pustynia była jednak ogromna, nie bez powodu też nazywano ją Pustą Okolicą. Nadal brakowało nam danych co do tego, w której jej części powinniśmy rozpocząć nasze poszukiwania.
Patrzyliśmy więc wyczekująco na dziadka Larissy, ale on jak zwykle się nie spieszył, podsycając napięcie. Jakby w ogóle się nami nie przejmując, spokojnie smarował kromki chleba masłem i układał na nich salami. Nie potrafił jednak ukryć delikatnego uśmiechu, bo oczywiście widział, jak niecierpliwie czekamy na to, co ma nam do powiedzenia. W końcu Larissa nie wytrzymała:
– No mówże wreszcie!
Mól Książkowy (nazywałem tak dziadka Larissy, bo prowadził niewielki antykwariat i każdą wolną chwilę spędzał wśród swoich książek) ugryzł kęs chleba, przeżuł go z wyraźnym zadowoleniem, połknął, a potem jeszcze upił kilka łyków wody. Dopiero wtedy zdecydował się zaspokoić naszą ciekawość.
– Będziemy mieć gościa – rzekł. – Ważnego gościa. Myślę, że to znacznie pomoże nam w poszukiwaniach.
Zamilkł i spojrzał na nas wymownie.
– A kim jest ten ważny gość? – spytała Larissa.
– Bibliotekarzem – odparł Mól, jakby to wszystko wyjaśniało.
Czułem, że w Larissie powoli narasta złość na dziadka, że tak nas torturuje.
– A któż jest tym bibliotekarzem? – dopytała.
Starszy pan popatrzył łakomie na kanapki, ale najwyraźniej nie chciał nas dłużej dręczyć i chwilowo zrezygnował z jedzenia.
– Bibliotekarz to najpotężniejszy ze wszystkich Strażników. Od wielu lat mieszka w Pradze i zazwyczaj trzyma się na uboczu. Wiemy o jego istnieniu, ale nie znam nikogo, kto by go spotkał.
– Chwileczkę – wtrąciłem. – Chce pan przez to powiedzieć, że cały czas wiedział o istnieniu tego Strażnika? I to takiego, którego zdolności i wiedza daleko przewyższają nasze, to znaczy Larissy i moje? Dlaczego nie opowiadał nam pan o nim?
– To niepisane prawo: nie wolno wymieniać jego nazwiska, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. – Staruszek ściszył głos do szeptu. – Niewiele osób w ogóle wie o jego istnieniu, a większość uważa opowieści o nim za legendę.
– Skoro jest taki potężny, to dlaczego Zapomnianych Ksiąg szukaliśmy my, a nie on? – spytałem.
– Nie wiem – odpowiedział rozbrajająco szczerze Mól. – Musi mieć jakiś powód, dla którego zdecydował się interweniować właśnie teraz. Sam to wyjaśni, kiedy tu przyjedzie.
– Skąd on w ogóle wie o naszych poszukiwaniach? Rozmawiał pan z nim?
Mężczyzna potrząsnął przecząco głową.
– Bibliotekarz dobrze się orientuje w sprawach związanych z Zapomnianymi Księgami, poszukiwaczami i Strażnikami. Rzadko jednak opuszcza swoją kryjówkę. Jak się zapewne domyślacie, stanowi on cel numer jeden dla poszukiwaczy. Jeśli jego zabraknie,
Strażnicy będą bardzo osłabieni. To dlatego Bibliotekarza chroni się szczególnie. Zawsze tak było.
– Ciekawe, dlaczego akurat teraz postanowił zaryzykować? – Moje pytanie zabrzmiało bardziej sarkastycznie, niż zamierzałem.
– Dowiedział się, że poszukujecie Miasta Bez Imienia, a to wyraźnie go niepokoi. – Mól podniósł ręce w geście usprawiedliwienia. – To wszystko, co wiem. Nic więcej nie potrafię wam powiedzieć.
– Nie pozwolę sobie przeszkodzić w poszukiwaniu rodziców! – zawołała Larissa. – Niezależnie od tego, czy jest on najważniejszym Strażnikiem na świecie, czy nie!
– Powoli, powoli… – uspokajał ją dziadek. – Nie powiedziałem przecież, że chce wam w czymś przeszkadzać. Wspomniałem tylko, że jest zaniepokojony.
– Zaniepokojony! Dobre sobie! – Larissa nie kryła oburzenia. – Siedzi sobie w wygodnym gniazdku w Pradze, kiedy my odwalamy całą czarną robotę, w ogóle nam nie raczy pomóc,
a teraz, kiedy jesteśmy już niemal u celu, nagle się zjawia! Zaniepokojony…!
Mnie także zdziwiło, że ten człowiek pojawia się akurat teraz. Z Księgi Dróg, którą odnaleźliśmy w czasie ostatniej podróży, dowiedzieliśmy się jednoznacznie, że mamy szukać na pustyni Miasta Bez Imienia. Przebywały tam nie tylko Cienie – dziwaczne istoty, ale byli tam również przetrzymywani rodzice Larissy. Pierwsze spotkanie z jednym z Cieni uświadomiło nam, jak niebezpieczni z nich przeciwnicy. Dlatego wiedza Bibliotekarza mogła się teraz okazać bardzo przydatna…
– Jeżeli chce się z nami podzielić tym, co wie, to w porządku, choć wydaje mi się, że trochę późno się do nas zgłasza – powiedziałem. – Przekonajmy się, o co mu chodzi.
Larissa pomruczała jeszcze coś do siebie, ale tego już nie zrozumiałem. Nadal była rozsierdzona, lecz miała przecież świadomość, że przed czekającym nas zadaniem możemy potrzebować wszelkiej pomocy. Za cztery miesiące rozpoczynały się wakacje, a my zaplanowaliśmy, że wyruszymy od razu pierwszego tygodnia. Moi rodzice mieli jechać wtedy na urlop, lecz byli absolutnie pewni, że zostawiają mnie w najlepszych rękach, czyli pod
opieką Mola Książkowego. Gdyby wiedzieli, co robiliśmy w wakacje ubiegłego roku i dwa lata temu! Myślę, że nie pozwoliliby mi nawet się zbliżyć do domu czy antykwariatu tego łagodnego, ich zdaniem, i spokojnego staruszka.
– Kiedy on się tu zjawi? – spytałem.
– Jutro albo pojutrze. – Mól sięgnął po kolejną kanapkę. – Żadne z nas nie ma obowiązku stosować się do jego rad, ale ja przychylam się do zdania Artura, by wysłuchać, co ma nam do powiedzenia.
– W porządku, jak chcecie. – Larissa przez chwilę maltretowała kromkę, próbując rozsmarować na niej kawałek zbyt twardego masła. W końcu, zrezygnowana, odłożyła nóż, na podziurawionym chlebie położyła kilka plasterków salami, po czym złożyła kromkę na pół i zaczęła ją w milczeniu jeść.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Larissa spojrzała na mnie gniewnie. Słabszym naturom to jej spojrzenie mroziło zazwyczaj krew w żyłach – ale ja znałem ją już na tyle długo, żeby się tym nie przejmować. Patrzyliśmy na siebie kilka sekund: ja – krzywiąc się w uśmiechu i ona – żując niemal z wściekłością. Potem kąciki jej ust drgnęły i także zaczęła się uśmiechać. Reszta kolacji upłynęła w miłej atmosferze. Zagraliśmy sobie jeszcze potem w „Duchy Pustyni” – Larissa rzuciła mi wyzwanie w walce, ale tym razem rozgrywkę zakończyliśmy bez rozstrzygnięcia.
Na temat Bibliotekarza nie padło tego wieczoru już ani jedno słowo.

/…/

 
Wesprzyj nas