“Neponset” to powieść Agnieszki Osieckiej odnaleziona pośród bogatego literackiego archiwum pozostawionego przez pisarkę. Napisana na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, nigdy wcześniej niepublikowana, zaskakuje melancholijnym nastrojem i niezwykłą aktualnością.


Agnieszka Osiecka najbardziej znana jest szerokiej publiczności dzięki niezapomnianym tekstom piosenek pisanym dla najpopularniejszych polskich piosenkarzy. Poetka obdarzona wyjątkowym zmysłem obserwacji, potrafiąca ukryć w pozornie prostych strofach coś głębszego, wartego zapamiętania – to jej główne wcielenie. Jednak podróż przez archiwa literackie pozostawione przez pisarkę dowodzi, że choć wiele o niej już wiemy i przyzwyczailiśmy się do jej najbardziej znanego wizerunku, to wciąż możemy liczyć na zaskoczenia. Takim zaskoczeniem jest z pewnością artystyczna powieść “Neponset”, napisana przez nią na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, nigdy wcześniej niepublikowana.

Jej bohaterką jest mieszkająca w Cambridge studentka Marta. Nieprzystosowana do życia, antysystemowa, anarchiczna. Osiecka pozwala zajrzeć czytelnikom w zakamarki najdziwniejszych myśli swojej bohaterki, kolekcjonerki wrażeń. Marta ma więcej niż jedno oblicze. Realizuje się w pracy, nauce, poznaje ciekawych ludzi, sporo czasu spędza też nad rzeką, którą uwielbia. Z pozoru uosabia współczesną studentkę. Jednocześnie potrafi włóczyć się po ulicach, wcielać w żebraczkę, wieść rozmowy z przypadkowymi ludźmi. Słuchając ich zwierzeń kontempluje swoje doznania i odczucia, jest targana sprzecznymi emocjami. Marta kocha i nie jest kochana. Każdego dnia świat bombarduje ją wrażeniami i omamami, daje się jej we znaki. A ona – pozbawiona dystansu – grzęźnie, spala się, zatraca.

“Neponset” jest powieścią przesyconą melancholią, dojmująco smutną

“Neponset” jest powieścią przesyconą melancholią, dojmująco smutną. Osiecka, jak zawsze, nie zawodzi czytelników lecz tym razem podsuwa im opowieść przede wszystkim gorzką, którą każdy ma szansę zinterpretować na swój sposób. Tomasz Wojciechowski

Agnieszka Osiecka (1936–1997) – poetka, autorka tekstów piosenek, pisarka, reżyser teatralny i telewizyjny, dziennikarka. Od 1954 roku związana była ze Studenckim Teatrem Satyryków (STS), gdzie zadebiutowała jako autorka tekstów piosenek. Prowadziła w Polskim Radiu Radiowe Studio Piosenki, które wydało ponad 500 piosenek i pozwoliło na wypromowanie wielu wielkich gwiazd polskiej estrady. Od 1994 roku była związana z Teatrem Atelier w Sopocie, dla którego napisała swoje ostatnie sztuki i songi. Dorobkiem Agnieszki Osieckiej zajmuje się założona przez córkę poetki Agatę Passent Fundacja Okularnicy. Pośmiertnie została odznaczona przez Prezydenta RP Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Agnieszka Osiecka, Neponset, Wydawnictwo Prószyński Media, Premiera: 17 maja 2016

kup książkę

NEPONSET

Agnieszka Osiecka
Neponset
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 17 maja 2016

Poniedziałek, 4 lutego

Zdecydowałam się zostać żebraczką przede wszystkim ze względu na dogodne godziny pracy. Każde inne zajęcie pochłania niezmiernie dużo czasu, i to w niedorzecznych porach. Wczesne popołudnie na przykład, kiedy dzień jest u szczytu, nieszczęśni pracownicy zamulają sobie przeglądaniem kajetu lub co gorsza, przebywaniem w windzie. Co do mnie, to unikam nudy. Znacznie [bardziej] wolę ugotować sobie pisankę niż zwykłe jajo.
Szczęśliwie dla mojej ostatniej zmiany zawodu, gospodarz domu zmarł niedawno i nie dobija się pięściami o komorne. Znalazłam sobie dla żebrania dogodne miejsce koło budowy, na cienistym przymurku. Ktoś mógłby powiedzieć, że budowa nastraja przechodniów pośpiesznie, ze względu na ogromny huk i nieprzyjemne jamy, jednak tak nie jest. Kobiety umawiają się tam z mężczyznami śpieszącymi do zajęć, mężczyźni zaś oglądają się na studentki biegnące na przystanek. Wieczorami pojawiają się wyrostkowie, przygnani nudą. Gryzą pestki albo dłubiąc po kieszeniach, słuchają beznadziejnego muzyka, który zagnieździł się tu wraz ze mną i przygrywa, jak umie, na żałośliwych skrzypcach. Nieraz trafiają się też puste godziny. Wtedy słychać, jak płacze dziewczyna z banku. Nieraz zdarza się, że płacze tak od szóstej do dziewiątej. Teraz, w zimie, o dziewiątej jest już całkiem ciemno i ma się niemal pewność, że nikt nie nadejdzie. Wtedy dziewczyna znika. Nieraz, kiedy jest już daleko, słyszę jeszcze jej nieustępliwy płacz. Pohukuje cicho jak puchacz.

Wtorek, 5 lutego

Sprawiłam sobie szary, cienisty kapelusz. Wygląda na męski. Znalazłam go na klatce schodowej pod numerem dwunastym. Jest mi w nim wygodnie i ciepło. Nie to jest jednak najważniejsze, bo pogoda, jak na początek lutego, jest cudna: słońce pokazuje się co rano, jak szklanka czystego miodu. Nie chodzi mi więc o uszy. Jestem po prostu rada, że nie widać od początku do końca mojej twarzy, a to ze względu na przechodniów. Ojcowie rodzin, śpieszą­cy z ciastkiem do domu, mawiali nierzadko na mój widok: „Wstyd! Taka młoda kobieta”. A znów dziewuchy kręcące się koło budowy wzdychały obłudnie: „Taki stary człowiek, i żeby nikogo nie miał!”. Najgorzej boję się pomocy społecznej, czy czegoś w tym rodzaju. No, ale na razie, dzięki kapeluszowi, nastrój w pracy znacznie mi się poprawił.
W dalszym ciągu bliskość przystanku autobusowego sprawia mi wiele satysfakcji.
Dziś na przykład dojrzałam niewiastkę, której postać wydała mi się znajoma: niewysoka, oczy niebieskie jak u lalki, lat ze trzydzieści, w ręce kosz olbrzymi, a ubrana jak na wycieczkę!
Podbiegła do autobusu numer czterdzieści jeden, ale pozwo­liła mu odjechać bez słowa. Postała jeszcze chwilę na przystanku, a potem odeszła stamtąd bezwiednym krokiem i siadła na moim przymurku. Otworzyła kosz i poczęstowała mnie bułką. Ten kosz, który uporczywie pachniał migdałami i perfumą, wyglądał jak cała Wielkanoc. Były w nim ciasta z kruszonką, marcepany i półkurczęta, a to wszystko zawinięte w jedwabne chustki, jak z niedzisiejszego filmu.
– Wiesz – powiedziała – ubóstwiam pikniki. Kiedy byłam mała, zawsze wyprawialiśmy pikniki, na wielkich łąkach nad morzem. Moja matka… O, tyś nie znała mojej matki!… Moja matka, chociaż byłam najmłodsza, zawsze brała mnie z samego rana do kuchni, otwierała kosz i kazała mi sprawdzać, czyśmy czego nie zapomnieli. A potem były te niezrównane dni, przezroczyste pogody i łąki blisko morza, i dziwne zwierzęta, i szczęśliwi ludzie, i piłki, i moja matka tańcząca w białej sukience, o, tyś nie znała mojej matki!…
Potem, po śmierci mamy, też chcieliśmy z bratem wyprawiać pikniki, chcieliśmy, żeby wszystko było jak dawniej, i napełnialiśmy kosz tak samo starannie jak mama, i chcieliśmy się troszkę opalić, i sama rozumiesz, chcieliśmy, żeby ojciec się rozerwał, ale to wszystko nie było już tak. Trafiała się pogoda, i szczęś­liwi ludzie, i zwierzęta, ale ojciec był markotny, i nikt nie tańczył. Tylko raz, pamiętam, wytoczył się z wody olbrzymi żółw morski, rozejrzał się wkoło i… usiadł na rozsypanych pod jałowcem jajach na twardo. Siedział tak, spokojnie i uroczyście, jak kura, albo przepiórzyca.
Och, nie potrafię ci powiedzieć, co wtedy czułam! Może coś takiego, jak by ci to powiedzieć: „Życie toczy się dalej”?
…Kiedy zaczęłam się śmiać, zadrżała. Nic dziwnego. Było naprawdę zimno, a ta wystroiła się jak na wycieczkę! Zwinęła swoje falbany i powlokła się na przystanek. Nadjechało 41; chyba wsiadła. Znikłam jej z oczu na dobre. Brat i ojciec, też jej wszystko pomarło.

Środa, 6 lutego

Dziś miałam dobry dzień. Mimo mrozu, powietrze wyraźnie pachnie już wiosną i ludzie wychodzą się przejść, choćby po wczorajszą gazetę. Co chwila słyszę brzęk monety uderzającej o dno mojego garnka (zdecydowałam się na garnek, po dłuższym zastanowieniu, choć może lepszy byłby futerał na skrzypce. Czy to jednak nie za dużo tego dobrego?). Tak czy inaczej, zebrałam sporo gotówki i postanowiłam wstąpić na kieliszek do lokalu Dwa Kartofle.
Ten plan, sam w sobie bardzo przyjemny, o mało nie został zdemolowany przez pewną rodzinkę, którą od dawna mam na oku.
Jest to mężczyzna w średnim wieku, taka sama kobieta i nie­duży szczeniak, którego prowadzą wszędzie ze sobą, czy to stypa, czy imieniny. Tego dnia wędrowali całą drużyną do banku, więc mój przymurek jak raz był im po drodze.
Matka, rozwścieczona jak parowóz, rwała przodem, szczeniak trzymał się środka, a król wlókł się z tyłu. Mężczyźni starzeją się jak kocury. Policzki im puchną, wyrastają im dodatkowe brody i wznoszą się czoła. Nieraz ich dawna chłopięca twarz pozostaje utrwalona, jak niewielki wizerunek na rozdętym balonie. Ten człowiek, o którym mówię, jest kocurem do potęgi. Ona, dawniejsza królowa piękności, jest dla mnie tajemnicą, której nie pragnę zgłębić. Szczeniak natomiast okazał się niebezpieczny. Oto co się stało: Kocury weszły do banku, a małego zostawiły na zewnątrz, rozumiem, że na świeżym powietrzu. Ten, niewiele się namyślając, zabrał się za mój garnek i niby to dla zabawy, wyciągnął mi połowę gotówki.
Myślałam, że odda, i zajęłam się poważniejszymi sprawami. Szczeniak rzeczywiście zabawiał się drobniakami bezmyślnie, jak to szczeniak, ale wtedy wyłonili się starzy. Mały wdał się z kocurem w rozmowę:
– Ojciec, czy ty lubisz oglądać filmy o całowaniu?
– Owszem, jeżeli piękne – powiedział kocur.
– A ja nie! Bo wiesz co, ojciec? Kiedy to oglądam, to zawsze chce mi się sikać.
W tym momencie myślałam, że kocur oszaleje. „Twoje wychowa­nie!” – wrzasnął do królowej piękności i nuże tarmosić małego za uszy. Szczeniak, oczywiście, w nogi! Myślałam, że mi oczy wyschną, kiedy tak widziałam cały ich kłąb oddalający się z moją gotówką…
Kiedy patrzę na kłębowisko takie jak rodzina kocura, niczego im nie zazdroszczę. Wyobrażam sobie, jak wieczorem oglądają kolorową telewizję. Natomiast kiedy widzę samego szczeniaka, to odczuwam ciepło w okolicy wątroby i owszem, mam wrażenie, a nawet pewność, że umiałabym go wyprowadzić na ludzi.

Później

Czasem jednak robi się to wszystko nie do wytrzymania. W takich chwilach zaczynam liczyć kafle w kamienicy na krańcu skweru. To doprawdy porządna kamienica, zbudowana z wąskich ni to cegieł, ni to kafelków, na których żadnych szkód ani brudów nie widać.
W kamienicy, prócz banku, dentysty i tym podobnych, mieści się prywatne mieszkanie z pękiem suszonych kwiatów na oknie. W ciągu dnia uwija się po mieszkaniu żonka, odziana w fartuch z dowcipnym napisem na piersiach: „Tę pracę dostałam od »Przyjaciółki«”. Pod wieczór powraca do domu łysoń, którego żonka cier­pliwie karmi, aż do Wiadomości. W niedziele, nierzadko, kobieta wyjeżdża na wieś do matki, a wtenczas łysonia odwiedza chło­pak w prążkowanej kurtce. Najpierw piją, nie za długo, na odwagę, a potem wychodzą przyprowadzić sobie kobiety. Nie chodzą chyba daleko, najwyżej na stację albo do kiosku, bo po godzinie znów są z powrotem. Kobiety z początku zapalają światło i puszczają muzykę. Jest to stary jazz, z czasów, kiedy łysoń zbierał płyty. Weselsza z kobiet, kiedy trochę wypije, zakłada na gołe ciało fartuch żonki. I przeważnie ma taki pomysł, że napis idzie do tyłu: „Dostałam tę pracę od »Przyjaciółki«”.
Około poniedziałku albo wtorku wszystko wraca do normy. Przypomina mi to dzień, kiedy wycięto mi serce. Jeszcze rano czekałam na mężczyznę, którego pragnęłam jak Boga. Miał mnie zawieźć motocyklem nad rzekę, aby tam łowić ryby. Jednakże około jedenastej przed południem zadzwonił nieswoim głosem, że jest to jednak niemożliwe. Nie jest to możliwe – jest niemożliwe. Jeszcze tego samego dnia była operacja. Nic nie bolało, z wyjątkiem zastrzyku. Przez cały czas spałam. Wszyscy byli w niebieskich fartuchach. Są różne szpitale.

Czwartek, 7 lutego

Dziś widziałam trupa wiewiórki. Ktoś ją przejechał autem. Nieczęsta to zwierzyna, ale tu, u nas, w C. – dużo zieleni, stąd zamiast ptactwa – wiewiórki. Trzymają się w gromadach albo po dwie, czy po jednej, a zjedzą byle co, nawet kawałek chleba czy ciasta.
Beznadziejny skrzypek, który pracuje wraz ze mną, karmi je pojedynczymi orzechami, które sam wprost zbiera na ulicach, jak wiewióra. Drażni mnie to.
Wczoraj, a raczej przedwczoraj, przyprowadziłam sobie na noc studenta. Student był w rozpaczy. Miał przy sobie kajet z poezjami, który natychmiast pogniótł i podarł. Opowiedział mi następujące zdarzenie:
Dawno temu, kiedy student był jeszcze młody, wstąpił do lo­kalu Dwa Kartofle na kieliszek niedrogiego trunku. Po jego lewej stronie siedziała dziewczyna ubrana w krótkie, złotawe fu­terko. Kolor futerka, zdaniem studenta, zlewał się w jedno z ko­lorem włosów i oczu dziewczyny. Jej twarz, bardzo jeszcze dziecinna, wyglądała, zdaniem studenta, jak wymyta w ciepłym, złotym jeziorze.
Obok dziewczyny siedział mężczyzna nietęgi i niestary, lecz niezwykle ordynarny. Miał na lewej ręce nieprzyjemny bulwiasty zegarek na srebrnej bransoletce, na grzbiet narzuconą skórzaną kurtkę, w ręce papierosa z filtrem, a twarz pociła mu się jak po wannie. Dziewczyna i student porozumieli się bez słowa. Kiedy bulwiasty wyszedł do telefonu – uciekli. Mieli oboje wrażenie, jakby zanurzali się w sobie tak szybko, jak słynna Alicja – w czarodziejskiej jamie. Ta mała, zdaniem studenta, czmychnęła z nim jak szalona dziewczynka zdecydowana zrobić coś wspaniałego i ostatecznego.
W domu, na wąskim łóżeczku studenta, Alicja wyznała, że mężczyzna, z którym wiele ją łączy, jest producentem siatki ogrodowej. Nie jest to człowiek zły, lecz niezwykle prymitywny. Alicja gardzi nim i jeśli student chce znać całą prawdę, gardzi również sobą. Na przykład owo futro złotawego koloru, futro, które nosi Alicja, kosztowało ją niejedną łzę! Dziś, kiedy szła przez rzekę, choć wiał lodowaty wiatr, miała ochotę zerwać z siebie złociste piżmaki i rzucić je bez słowa do wody. Alicja, kiedy producent siatki ją obejmuje, czuje się nieraz jak ktoś, kto oddaje się za parę nylonów. Myślała, że przynajmniej matka pomoże jej się z tego wyzwolić… Niestety. Alicja jest jak w matni. Matka uważa producenta za uczciwego człowieka. Matka wierzy, że producent kiedyś ożeni się z Alicją. Niech tylko uzy­ska rozwód z żoną, czterdziestoletnią właścicielką motelu na prowincji, a wtedy wszystko się jakoś ułoży. Alicja jednak nie­nawidzi takiego życia. Dlaczego więc sama nie próbowała się wyr­wać, dlaczego nie poszła na filologię klasyczną? Sama tego nie wie… Jest niezwykle słaba, nieraz po całych nocach boli ją głowa. Ponadto nie spotkała dotąd nikogo takiego jak student, nikogo, kto podałby jej rękę.
Student do dziś pamięta dłonie Alicji. Przypominają mu ręce niewiast, które widuje się w katedrach.
Student obiecał Alicji, nie – student przysiągł Alicji, że wyciągnie ją z tego koszmaru. Jeśli producent będzie jej groził, student załatwi sprawę po męsku, a gdy to nie pomoże – porozmawia z matką Alicji.
Dziewczyna płakała. Obiecała studentowi, że będą mieli dziecko. Na imię będzie miało tak jak jego ojciec: Student.
Zasnęli objęci.
Rano Alicja zadzwoniła do producenta. Najpierw krzyczała coś niewyraźnie, a potem, widać ochłonąwszy, spokojnym już głosem usprawiedliwiała wczorajsze zniknięcie atakiem migreny, ogólnie złym stanem nerwów i konfliktami z matką. Obiecała poprawę.
Student, mój Boże, słyszał to wszystko przez uchylone drzwi od łazienki.
Odeszła bez pocałunku. Na pamiątkę zostawiła studentowi maskotkę przedstawiającą Myszkę Mickey i parę wąziutkich rękawiczek.
Student, jak twierdzi, nie płakał.
Początkowo zapuścił brodę, teraz jednak i to nie wydaje mu się konieczne. Dużo czyta. Unika kobiet. Jeśli go coś przyciśnie, udaje się do lokalu Dwa Kartofle i zadowala się, jak dziś, byle kim.

Piątek, 8 lutego

Dziś odwiedziła mnie w pracy niewiastka, która ubóstwia pikniki. Wygląda, jakby nazywała się Izabela. Powiedziała, że czeka na mnie od kilku godzin. Rzeczywiście, spóźniłam się nielicho, wiele czasu zabrała mi bowiem wyprawa na drugą stronę rzeki. Pojechałam, żeby zobaczyć mężczyznę, o którym pisałam na samym początku. To z jego powodu (prawdopodobnie) wycięto mi serce. Szpieguję go nieraz z rana, kiedy jest najlepiej wi­doczny. Dziś wyjątkowo długo stałam pod jego wielookiennym domem i nie dostrzegałam żadnych znaków, nie czułam nawet zapachu dymu. Przybliżyłam się niemal do samej bramy i ledwie zdążyłam odskoczyć, kiedy się pojawił. Jeszcze chwila, a byłby mnie spostrzegł!!
W lewej ręce dźwigał spory i wcale nielekki pakunek. To niedobrze. Bardzo to dla niego niedobrze. Pamiętam: nie lubił być objuczony. Ciążyło mu to. Rada bym była zobaczyć, co dźwiga w pakunku, ale lękałam się podejść na niebezpieczną odległość. Nie chcę, aby wycięto mi również i oczy. Postarałam się jak najprędzej zniknąć za kioskiem, i bokiem, ulicą Nadrzeczną, a następnie Wiklinową, i mostem Karola – powróciłam na mój skwerek pod bankiem. Wyglądałam, jakbym długo patrzyła na słońce, i Izabela nie od razu mnie poznała. Ona też była lekko odmie­niona. Nad uszami miała zgrabne loczki, uczynione za pomocą go­rących żelazek, a na głowie – zgrabny niebieski beret. Kosz, jak zwykle naładowany, pachniał zbożem. Izabela zaproponowała, żebym razem z nią wybrała się na piknik.
Początkowo próbowałam się wymówić, bo miałam już jedną wy­cieczkę za sobą, ale I. nalegała:
– To nie będzie wcale daleko, zobaczysz.

 
Wesprzyj nas