Powieść Maginiego porusza niezwykle aktualne kwestie. To opowieść o potwornościach wojny etnicznej, sile nienawiści i kruchości człowieczeństwa – i o tak bardzo umownych granicach między dobrem a złem.


Jakby nikogo nie byłoW Srebrenicy, latem 1994, podczas czterech dni masakry z rąk Serbów straciło życie ponad osiem tysięcy bośniackich mężczyzn i chłopców. Masowe egzekucje trwały od rana do nocy, zaś ludobójstwo narodu bośniackiego zostało uznane w Europie za największą tragedię od czasów czystek etnicznych podczas drugiej wojny światowej.

Dražen Erdemović to jedyny członek 10. plutonu sabotażowego osądzony jako zbrodniarz wojenny – dwudziestoletni chłopak, pół Serb, pół Chorwat, który przytłoczony ogromnym poczuciem winy, dobrowolnie złożył zeznania i poddał się procesowi.

W powieści Maginiego jego opowieść splata się z historią Dirka – jednego z błękitnych beretów sił pokojowych ONZ-u, oraz z opowieścią Romeo Gonzalesa, sędziego uczestniczącego w procesach haskich, któremu w dwa lata po zakończeniu konfliktu przychodzi sądzić Erdemovicia, „chłopaczka w źle uszytej, taniej, zielonej koszuli”.

Choć od wydarzeń w Srebrenicy minęło ponad dwadzieścia lat, powieść Maginiego porusza niezwykle aktualne kwestie. To opowieść o potwornościach wojny etnicznej, sile nienawiści i kruchości człowieczeństwa – i o tak bardzo umownych granicach między dobrem a złem.

Marco Magini urodził się w Arezzo we Włoszech, w 1985 roku uzyskał dyplom inżyniera w London School of Economics. Pracował i studiował w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, Belgii, Turcji i Indiach. Obecnie mieszka w Zurychu. Jego debiutancka powieść, „Jakby nikogo nie było”, była wielokrotnie nagradzana i wyróżniana w prestiżowych konkursach literackich.

Kto w Srebrenicy chciał ocalić swą niewinność, musiał umrzeć.

Marco Magini
Jakby nikogo nie było
Przekład: Agata Pryciak
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 10 maja 2016
kup książkę

Jakby nikogo nie było

Prolog

Dirk

Wolałbym nie obudzić się znowu we własnym towarzystwie.
Wstaję i zaczynam się golić.
Jest już po jedenastej. Dzisiaj też nie pożegnałem się z dzieciakami, zanim wyszły do przedszkola. Kręci mi się w głowie, ruszam niepewnie w kierunku łazienki, w której unosi się chemiczny zapach lawendy. Christine.
Rozpyliła dezodorant, żeby ukryć zapach wymiocin z wczorajszego wieczoru. Gdyby mogła, wypryskałaby tak pewnie całe nasze życie. Im dłużej się mu przyglądam, tym bardziej chce mi się rzygać. Kołysanki na dobranoc, które Christine śpiewa dzieciom, to jej „skarbie” i „kochanie” jak kropka na końcu każdego zdania, to wszystko sprawia, że cały ten teatrzyk jest coraz bardziej żałosny.
Kręci mi się w głowie. Siadam na klozecie, żeby się wysikać i nie stracić równowagi. Szczoteczka do zębów, płyn po goleniu, krem do twarzy – każdy najdrobniejszy przedmiot stoi na swoim miejscu, od zawsze i na zawsze. Dźwigam się na nogi. Jedyne, co zupełnie nie pasuje do tej kurewskiej łazienki, to widok mojej własnej gęby w lustrze.
Wychodzę, żeby uciec od natarczywych myśli.
Wyciągam z szafy pierwszą koszulkę, która wpada mi w ręce, i idę do kuchni. Na stole, jak zawsze, czeka na mnie odręcznie napisany liścik.

Dzień dobry, Skarbie, w lodówce są owoce. Zjedz je sobie z jogurtem. Na obiad jest pieczeń, specjalnie zrobiłam, bo wiem, jak lubisz.
Kocham cię
Cri

Otwieram zamrażalnik i wyciągam lód, żeby zrobić sobie gin z tonikiem.
Na zewnątrz sąsiad kosi trawnik. Zajmuje się tym, od kiedy się tu sprowadził, jakby nie miał nic lepszego do roboty. Na oko ma mniej więcej siedemdziesiątkę, jest gruby i pot ciemną strużką znaczy mu koszulkę na plecach i pod pachami. Przedstawienie szybko mnie nuży, robię sobie następny gin z tonikiem i nieco chwiejnym krokiem wchodzę do salonu.
I dopiero wtedy to widzę.
Co jej, kurwa, strzeliło do głowy?
Półki przy telewizorze, tam gdzie trzymaliśmy pamiątki z naszych podróży, teraz uginają się od zdjęć, zdjęć starannie oprawionych w srebrne ramki. Zdjęć z czasów, kiedy byliśmy narzeczeństwem, zdjęć z naszego ślubu, zdjęć dzieci, moich zdjęć w mundurze z dnia rozdania dyplomów w Akademii Wojskowej. Zburzyła ład naszego pokoju dziennego. Włączam telewizję i siadam na kanapie.
Poranne programy sprawiają, że czujesz się sam jak palec, wciśnięty gdzieś pomiędzy powtórki i seriale dla kur domowych. Popijam drinka małymi łykami, niespiesznie obracając lód w szklance. Zdjęcie gapi się na mnie nieruchomo sponad telewizora – młody ja, uśmiechnięty i w mundurze, pozuję na tle flagi.
Świetny pomysł, Christine.
Wracam do kuchni, napełniam lodem metalowe wiaderko i biorę butelkę ginu. Przełączam z kanału na kanał, tak jakbym naprawdę czegoś szukał. Wreszcie natrafiam na jakieś wyścigi kolarskie. Zawodnicy są wciąż zbyt daleko od mety, by móc wzbudzić jakiekolwiek zainteresowanie, ale i tak pogłaśniam na cały regulator w nadziei, że głos komentatora zagłuszy ciszę w mojej głowie.
Mylę się.
Ja sprzed lat, zastygły obok telewizora, patrzę się na siebie z uśmiechem.
Czego się, kurwa, cieszysz?
Wstaję, upijam łyk ze szklanki i wyglądam przez okno, licząc na to, że coś odciągnie moją uwagę. Sąsiad wrócił do domu, a na ulicy panuje spokój zwykłego poranka, wszyscy już pewnie dawno wyszli do pracy. I chociaż go nie widzę, to i tak wiem, że się na mnie gapi.
I się śmieje.
Odwracam się i przyglądam fotografiom, jednej po drugiej.
Ja i Christine, dopiero się poznaliśmy, na biwaku nad jeziorem, ja i Christine w dniu naszego ślubu, dwójka odświętnie wystrojonych małolatów, i dalej dzieci, dzieci, coraz większe z każdą ramką. Naprawdę, świetny miałaś pomysł, Christine… No, wreszcie, jest i ono – zdjęcie z dnia rozdania dyplomów, o, proszę – ja w mundurze szczerzę się w idiotycznym uśmiechu. „Gotów, by służyć ojczyźnie”. Biorę je do ręki.
– Z czego się cieszysz? Z czego? Masz jakieś powody do radości? – szepcę mu z nienawiścią.
Mam ochotę ścisnąć je w dłoniach z całej siły. Upuszczam szklankę. Rozpryskuje się na kawałeczki, szkło wala się po wypolerowanym parkiecie. Nic mnie to nie obchodzi, muszę z nim porozmawiać, muszę zrozumieć.
– Czego ty się, kurwa, spodziewałeś? Jak ty to sobie wyobrażałeś, myślałeś, że co będziesz robił? – słyszę swój głos.
Patrzę mu prosto w oczy, ale zdaje się, że ma to gdzieś, wciąż mnie obserwuje. I się śmieje. To nie jestem ja, to nigdy nie byłem ja. Trzymam kurczowo ramkę w dłoniach, wbijam palce w szkło, coraz mocniej i mocniej, aż w końcu zaczyna trzeszczeć i pęka pod naporem mojego uścisku. Wyrzucam ramkę. Krew ścieka mi po rękach, chwytam zdjęcie i rwę je na małe kawałeczki, które sypię za siebie jak garść konfetti.
– Taki miałaś plan, Christine? – mówię cicho, prawie szeptem, tak jakby ci z telewizji mogli mnie usłyszeć.
Kieruję się do kuchni, otwieram szuflady, nic nie mogę znaleźć, otwieram kredens, dalej nic. Obiema rękoma podnoszę krzesło za nogi i ciskam nim we włączony telewizor, uderzam raz po razie, coraz mocniej.
– Nie chcę ich widzieć, nie chcę ich widzieć. – Głos, który słyszę, nie należy do mnie, ale nie ma to znaczenia.
Łapię za nogę krzesła, chcę roztrzaskać na kawałki te wszystkie półki, jedną po drugiej, z całą wściekłością, która we mnie siedzi, tak żeby nikt nie pomyślał, że stało się to przypadkiem. Przesuwam się w róg pokoju i rozwalam szklaną witrynę i wszystkie te żałosne bibeloty, chwytam za ciężki przycisk do papieru i rzucam nim w okrągły stolik stojący na środku salonu. Odczuwam fizyczną wręcz przyjemność, widząc, jak rozpada się na kawałki. Nienawidziłem od zawsze tego stolika ze stosem kolorowych magazynów, których nikt nigdy nie czytał. Wczepiam palce w sofę i rozrywam tapicerkę.
Przystaję na chwilę na środku pomieszczenia i podziwiam efekty swojej furii, i krzyczę, wreszcie krzyczę, wreszcie robię coś, czego od tak dawna potrzebowałem. Zgrzytam zębami, biegnę do łazienki i zrzucam wszystko na podłogę. Wszystko, wszystko, szczoteczki do zębów, kosmetyki, półki i stojące na nich drobiazgi, całkowicie uwalniam się od tego twojego przeklętego porządku, Christine! Walę pięścią w lustro, raz po raz, aż w końcu zostaje z niego tylko kilka odłamków. Zatrzymuję się, dyszę ciężko i patrzę na swoje zakrwawione knykcie. Wreszcie coś czuję, wreszcie czuję chociaż ból.
– Świetny, kurwa, pomysł, Christine!
Usiłuję złapać oddech, uspokoić się, wyciągam szklane drzazgi wbite w dłonie. Rozglądam się dookoła i widzę siebie, patrzę na łazienkę, potrzaskane buteleczki, z których coś wycieka na podłogę, rozpoznaję się, to ja.
Wlekę się do salonu z pustką w głowie, niezmąconą przez ani jedną myśl.
Klękam, patrzę na swoje ręce pokryte krwią i zaczynam płakać.

 
Wesprzyj nas