Bezpruderyjna i szczera do bólu historia pisana z perspektywy dorosłej kobiety dorastającej w angielskiej popkulturze lat 90-tych. Jej autorką jest Caitlin Moran – gwiazda brytyjskiej publicystyki, feministka i prowokatorka, autorka głośnej książki „How to Be a Woman”.


Dziewczyna, którą nigdy nie byłamJohanna pochodzi z robotniczej rodziny, jest nieatrakcyjna i mieszka na prowincji. Boi się, że umrze jako dziewica, którą nigdy nie zainteresował się żaden mężczyzna. Dojrzewa, ma swoje obsesje i lęki, szuka bliskości. Jej świat wywraca się do góry nogami, gdy otrzymuje propozycję pracy dla londyńskiego magazynu muzycznego. Odrodzona jako Dolly Wilde rzuca się w wielkomiejskie muzyczne podziemie rozbrzmiewające piosenkami My Bloody Valentine i nęcące przygodnym seksem i używkami.

Książka numeru jeden brytyjskiej kobiecej publicystyki – Caitlin Moran to bezkompromisowa, pełna niewybrednego humoru i jednocześnie bardzo mądra opowieść o przeżywaniu młodości, „próbowaniu” się ze światem, o przekraczaniu i wytyczaniu granic.
Doceniona przez czytelników za szczerość i humor w Anglii szybko zyskała status Bestsellera Sunday Timesa oraz zebrała świetne recenzje w prasie. „Moran jest świetną narratorką: zabawną, nieokiełznaną, pomysłową i przenikliwą” – pisał o powieści „Guardian”.

„Dziewczyna, którą nigdy nie byłam” dla dzisiejszych trzydziestolatków stanowi niemal dokumentalny opis angielskiej popkultury lat 90-tych. Po rządach Margaret Thatcher w 1991 roku liczba bezrobotnych w Wielkiej Brytanii sięga blisko dwóch i pół miliona. Z niezadowolenia klasy klasy robotniczej wyłania się nowa, undergroundowa scena, na której po raz raz pierwszy rozbrzmiewają kultowe dziś kawałki The Pixies czy Smashing Pumpkins. Londyn lat 80-tych i 90-tych to mekka dla ubranych w martensy i skóry młodych ludzi, pełnych sprzeciwu wobec zastanych norm, szukających swojego miejsca w kształtujących się subkulturach.

***

„Przezabawna powieść o wielkim sercu. Niechlujna i żywa w najlepszym znaczeniu tych słów”.
New York Times

„To żywa, surowa, ale wysmakowana, naiwna, ale głęboka i budząca wspomnienia opowieść o tym, czego mogą nauczyć nas najgorsze błędy naszej młodości”.
Independent

„Moran jest świetną narratorką: zabawną, nieokiełznaną, pomysłową i przenikliwą”.
Guardian

„W powieści mnóstwo się dzieje i – co nie dziwi, biorąc pod uwagę że napisała ją Moran – jest niezwykle zabawna”.
Time

„Mimo wszystkich upokorzeń (a jest ich niemało) jakich doświadcza główna bohaterka, Johanna jest niezwykłą narratorką opowiadającą niemal dokumentalną, a przy tym zabawną historię o wytrwałości i sukcesie”.
Washington Post

„Johanna zabiera nas w wyśmienitą podróż do świata dziewczyny, która jest inteligentna i zabawna, lubi pokera, sprośne żarty, gry wideo, tanie piwo i trójkąty seksualne”.
Slate

„Prawie każda strona tej książki sprawi, że się uśmiechniesz, zasmucisz lub zaczniesz myśleć, a często wszystko to naraz, w ciągu jednego zdania”.
The Spectator

„Niezwykle wciągające, buntownicze zawołanie”.
Irish Times

Przezabawna powieść o wielkim sercu. Niechlujna i żywa w najlepszym znaczeniu tych słów.

Caitlin Moran – znana brytyjska pisarka, feministka i felietonistka „Timesa”. Dorastała w biednej rodzinie nigdy nie otrzymując formalnego wykształcenia. W wieku 16 lat napisała pierwszą książkę. Jest laureatką licznych nagród m.in. „British Press Award” za wywiad z Lady Gagą. Wydana w 2011 anty-biografia „How to Be a Woman” sprzedała się w niemal półmilionowym nakładzie przynosząc jej sławę i status gwiazdy brytyjskiej publicystyki.

Caitlin Moran
Dziewczyna, którą nigdy nie byłam
Przekład: Joanna Golik-Skitał
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 27 kwietnia 2016
kup książkę

Dziewczyna, którą nigdy nie byłam


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Leżę w łóżku, a obok mnie śpi sobie słodko mój sześcioletni brat Lupin. Mam czternaście lat i nie śpię. Onanizuję się. Spoglądam na mojego brata i wspaniałomyślnie stwierdzam, że tego właśnie by chciał. Chciałby, abym była szczęśliwa. Przecież mnie kocha i nie chce, żebym się stresowała. Ja też go kocham, ale muszę przestać o nim myśleć podczas masturbacji. Tak nie można. Próbuję dojść. Muszę trzymać rodzeństwo z dala od mojej strefy seksualnej. I choć śpi- my dziś razem – Lupin gdzieś o północy zlazł z płaczem ze swojego piętrowego łóżka i położył się obok mnie – do mojej strefy seksualnej wejść nie może. Musi opuścić moją świadomość. Muszę to zrobić sama, przemawiam do niego stanowczo w myślach i kładę między nami po- duszkę, żeby zachować choć dozę prywatności. To taki nasz mały mur berliński. Świadome seksualnie nastolatki po jednej stronie (Niemcy Zachodnie), sześcioletni chłopcy po drugiej (komunistyczna Europa). Pewnych granic nie można przekraczać. Po prostu nie wypada.
Nic dziwnego, że się masturbuję – dzień był bardzo stresujący. Staruszek znowu nie został sławny. Po dwóch dniach nieobecności wrócił do domu w porze obiadowej, ramieniem obejmując jakiegoś młodego, niechlujnego, pryszczatego gościa w cienkim, szarym, błyszczącym garniturze i różowym krawacie.
Ten kutas – czule rzekł mój ojciec – to nasza przyszłość. Przywitajcie się z przyszłością, dzieciaki.
Grzecznie przywitaliśmy się z kutasem, naszą przyszłością. W przedpokoju, w oparach guinnessa, ojciec poinformował nas, że ów młody mężczyzna to niejaki Rock Perry, łowca talentów muzycznych z londyńskiego studia nagraniowego, „znany również jako Ian”.
Znów skierowaliśmy nasz wzrok na mężczyznę siedzącego na naszej starej, walącej się różowej sofie w dużym pokoju. Rock był bardzo pijany, twarz chował w dłoniach, a krawat miał zawiązany tak ciasno, jakby ktoś próbował go na nim powiesić. Nie kojarzył się z przyszłością. Wyglądał raczej jak rok 1984, co na początku lat dziewięćdziesiątych było już zamierzchłą przeszłością – nawet w Wolverhampton.
Rozegrajcie to dobrze, a będziemy, kurwa, milionerami – głośno szepnął ojciec.
Pobiegłam z Lupinem do ogrodu, żeby to uczcić. Bawiąc się na huśtawce, planowaliśmy naszą przyszłość.
Tymczasem mama i mój starszy brat Krissi zostali w domu. Już kiedyś widzieli, jak przyszłość wchodziła do naszego salonu, a później z niego wychodziła. Za każdym razem przyszłość inaczej się nazywa, inaczej wygląda, ale jedno nigdy się nie zmienia – zawsze przychodzi do naszego domu po pijaku. Ten stan nietrzeźwości należy podtrzymać, bo trzeba nakłonić przyszłość, żeby wychodząc, zabrała nas ze sobą. Musimy uczepić się jej futra jak rzep – całą naszą siódemką – i wyjechać na jej grzbiecie z tego naszego małego domku do Londynu, tam gdzie nasze miejsce, gdzie czekają nas sława, bogactwo i imprezy.
Do tej pory to się nie udawało. Ostatecznie przyszłość zawsze odchodziła bez nas. I tak już tkwimy na tym osiedlu w Wolverhampton od trzynastu lat, czekając na cud. Pięcioro dzie- ci – nieplanowane bliźnięta mają trzy tygodnie – i dwoje dorosłych. Musimy się stąd wkrótce
wynieść. Boże, musimy się wyrwać z tego miejsca. Nie możemy być dłużej biedni i niesławni. Lata dziewięćdziesiąte to nie jest dobra pora na bycie biednym i niesławnym.

Tymczasem w domu źle się dzieje. Matka, sycząc, wydaje mi polecenia:
Idź do kuchni i dorzuć zielonego groszku do bolognese! Mamy gości!
Przynoszę więc Rockowi talerz makaronu, lekko przy tym dygając, a on napycha nim usta z pasją człowieka, który za wszelką cenę chce wytrzeźwieć, z niewielką pomocą zielonej roś- liny strączkowej.
I wtedy przed Rockiem, trzymającym na kolanach talerz z gorącą strawą, staje lekko chwiejący się ojciec – zaczyna swoją prezentację, którą my, domownicy, znamy już na pamięć. „Prezentacji się nie przedstawia – powtarzał nam wielokrotnie staruszek. – Prezentacją się jest. Prezentację można uznać za udaną, jeśli odbiorcy poczują, że jesteś jednym z nich”.
Wisząc nad gościem, ojciec dzierży w ręku kasetę.
Synu – powiada. – Pozwól, że się przedstawię. Jestem człowiekiem, który może nie ma pieniędzy – co się wkrótce zmieni, he, he – ale ma dobry gust. Sprowadziłem cię dziś w to miejsce, żeby przekazać ci pewną prawdę. Otóż nie byłoby nas tutaj, gdyby nie trzej mężczyźni – mówi, próbując otworzyć pudełko z kasetą spuchniętymi od przepicia palcami. – Trójca Święta. Alfa, epsilon i omega wszystkich prawomyślnych ludzi. Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty. Trzej mężczyźni, których kocham. Trzej panowie na B: Bob Dylan, Bob Marley i Bob Lennon. – Rock Perry gapi się na tatę tak samo skonsternowany jak my, gdy pierwszy raz usłyszeliśmy ten wywód. – I wiesz, co każdy muzyk na ziemi próbuje teraz zrobić? – ciągnie tata. – Doczekać chwili, kiedy będzie mógł podejść do tych skurwieli w pubie i powiedzieć: „Słyszę cię, bracie, słyszę cię. Ale czy ty mnie słyszysz?”. Powiedzieć im: „Jesteś bawolim żołnierzem, Bobby. Jesteś Panem Tamburynem, Bobby. Jesteś, kurwa, morsem, Bobby. Wiem to. Ale ja – ja jestem Pat Morrigan. I jestem tym”. – Wtedy ojciec wyjmuje kasetę z pudełka i wymachuje nią przed twarzą Rocka Perry’ego. – Stary, wiesz, co to jest? – pyta.
Dziewięćdziesiątka? – odpowiada pytająco Rock.
Synu, to ostatnie piętnaście lat mojego życia – rzecze ojciec. Wręcza Rockowi kasetę. – Wcale tak nie wygląda, prawda? Nie pomyślałbyś, że możesz trzymać czyjeś życie w dłoniach. Ale właśnie trzymasz. I myślę, że jesteś teraz, kurwa, panem. Czujesz, że jesteś panem?
Rock Perry w osłupieniu przygląda się trzymanej w dłoniach kasecie. Wygląda raczej na kogoś, kto nie wie, o co chodzi.
A wiesz, co zrobi z ciebie króla? Wydanie tego i sprzedanie dziesięciu milionów egzem- plarzy na płycie kompaktowej – powiada nasz tata. – To jest jak alchemia, która zmieni nasze życie. Każdy z nas będzie miał po trzy jachty, lamborghini i nie będziemy mogli się opędzić od lasek. Muzyka, bracie, jest jak magia. Muzyka może odmienić twoje życie. Ale zanim do tego dojdzie, Johanna, przynieś panu coś do picia.
Te ostatnie słowa były do mnie.
Do picia? – upewniam się.
Z kuchni, z kuchni – mówi poirytowany. – Zrób panu drinka w kuchni, Johanna. Idę do kuchni, gdzie zastaję zmęczoną mamę z dzieckiem na ręku.
Idę się położyć – mówi.
Ale tata ma zaraz podpisać kontrakt płytowy! – tłumaczę.
Mama wydaje z siebie dźwięk, z jakiego wkrótce zasłynie Marge Simpson.
Prosił, żebym zrobiła Rockowi Perry’emu drinka – wyjaśniam tonem, który ma dać matce do zrozumienia, że sprawa jest dosyć pilna. – Ale my nie mamy żadnego alkoholu, prawda?
Matka, słaniając się ze zmęczenia, pokazuje na kredens, gdzie stoją dwie szklanki w połowie wypełnione guinnessem.
Wyniósł je z baru. W kieszeniach – mówi. – Ten kij do bilardu też. – Ruchem ręki wskazuje na oparty o piec kij bilardowy skradziony z baru Red Lion. Pasuje do naszego domu jak świni siodło. – Miał go w spodniach. Nie wiem, jak to robi – wzdycha. – Wciąż jeszcze mamy ten, który przyniósł ostatnim razem.
To prawda. Mamy już jeden skradziony kij bilardowy. A że nie mamy stołu do bilardu – nawet tata nie potrafi go ukraść – Lupin używa go jako laski Gandalfa, kiedy bawimy się we Władcę Pierścieni.
Rozmowę o kijach bilardowych przerywa dochodzący z salonu rozdzierający uszy dźwięk muzyki. Od razu rozpoznaję piosenkę – to najnowsze demo taty, utwór pod tytułem Dropping bombs. To znak, że przesłuchanie właśnie się rozpoczęło.
Jeszcze do niedawna Dropping bombs było balladą w średnim tempie, ale potem tata odkrył tryb reggae na organkach Yamahy: „Guziczek Boba Marleya! Tak! Dajesz! Wciskamy!” – i odpowiednio je przerobił.
To jeden z „politycznych” songów taty. Niezwykle poruszający. Pierwsze trzy wersy na- pisane są z perspektywy bomby atomowej zrzuconej na kobiety i dzieci w Wietnamie, Korei i Szkocji. Przez trzy pierwsze wersy bomba spokojnie wyobraża sobie zniszczenie, jakiego dokona – o tym zniszczeniu opowiada tata, korzystając z funkcji mikrofonu, która przekształca jego głos w głos robota.
„Skóra wam się przypali / a lud będzie się żalił / zadając sobie pytanie / czemu ziemia z ciał gotuje sobie posłanie” – smutno zawodzi bomba głosem robota.
W ostatnim wersie bomba nagle zdaje sobie sprawę, że postępuje źle, buntuje się przeciwko amerykańskim siłom zbrojnym, które ją skonstruowały, i postanawia wybuchnąć w połowie drogi, deszczem tęcz spadając na skulonych ze strachu ludzi.
„Kiedyś ludzie padali trupem – teraz ludzie padają z wrażenia” – głosi refren w akompaniamencie wpadającego w ucho riffu na organach Yamahy numer 44 „fletnia orientalna”.
Tata uważa, że to jego najlepszy utwór. Grał go nam co wieczór przed snem, dopóki Lupin nie zaczął mieć koszmarów. Śniły mu się płonące dzieci i znów zaczął się moczyć.
Idę do pokoju, niosąc dwie do połowy opróżnione szklanki guinnessa; dygam, spodziewając się, że zastanę Rocka Perry’ego zachwyconego Dropping bombs. Zamiast tego zastaję tatę krzyczącego na Rocka Perry’ego.
To nie w porządku! – drze się zagłuszany przez muzykę. – Tak się nie robi!
Przykro mi – powiada Rock. – Nie chciałem.
Niee – mówi tata, wolno kiwając głową. – Niee. Tak nie można powiedzieć. Po prostu nie i już.
Krissi, który cały czas siedział na kanapie – trzymając w rękach keczup, na wypadek gdyby Rock Perry poprosił o sos pomidorowy – szeptem zdaje mi relację. Okazuje się, że Rock Perry porównał Dropping bombs do Another Day in Paradise Phila Collinsa, no i tata wpadł w furię. Co mnie akurat dziwi, bo tata nawet lubi Phila Collinsa.
Ale on nie jest Bobem – mówi tata przez zaciśnięte usta, w których zaczyna pojawiać się piana. – Ja mówię o rewolucji, a nie o jakimś pieprzonym popowym albumie. No jackets required *. W dupie mam marynarki. Ja nie mam żadnej marynarki. Nie wymagam od ciebie, żebyś nie żądał od innych włożenia marynarki.

* Wstęp bez marynarek (przyp. tłum).

Przepraszam. Chciałem tylko powiedzieć, że właściwie to lubię Phila Collinsa… – mówi żałośnie Rock. Ale tata już wyjmuje mu z rąk talerz makaronu i popycha go w kierunku drzwi.
No to idź stąd, skurwielu – mówi. – No już, ty gnoju. Wypierdalaj stąd.
Rock staje niepewnie w progu, zastanawiając się, czy tata żartuje, czy może jednak nie.
Spierdalaj, mówię. Wy-pier-da-laj.
Akcentuje trochę jak Chińczyk. Nie bardzo wiem dlaczego. W przedpokoju mama podchodzi do Rocka.
Przepraszam – mówi z wyćwiczoną miną. Rozgląda się dokoła, zastanawiając się, jak by tu załagodzić zaistniałą sytuację. Po czym bierze kiść bananów ze skrzynki z podłogi. Zawsze kupujemy mnóstwo owoców w hurtowni. Ojciec ma sfałszowaną kartę, która zapewnia sprzedawcę, że nasz tata jest właścicielem małego sklepu spożywczego w wiosce Trysull. Tata nie ma żadnego sklepiku w Trysull. – Proszę, niech pan je weźmie.
Przez chwilę Rock Perry wpatruje się w mamę wręczającą mu kiść bananów. Mama jest na pierwszym planie. W dali widać ojca, który podkręca dźwięk wieży stereo na cały regulator.
Może jednego? – mówi Rock Perry, próbując zachować zdrowy rozsądek.
Proszę – nalega mama, wciskając mu w dłoń całą kiść.
Rock Perry bierze banany i wychodzi, wyraźnie oszołomiony. Nie jest jeszcze w połowie drogi do bramy, gdy w drzwiach staje tata.
Bo to jest moja muzyka! – krzyczy do Rocka.
Rock delikatnie przyspiesza kroku i szybko przechodzi na drugą stronę ulicy, wciąż trzyma- jąc w ręku banany.
To jest moja muzyka! To jestem ja! – krzyczy dalej tata. W oknach sąsiednich domów poruszają się firanki. Pani Forsyth wyszła przed drzwi i robi tę swoją minę, która ma wyrażać dezaprobatę. – To jest, kurwa, moja muzyka! To moja dusza!
Rock Perry dociera na przystanek po drugiej stronie ulicy i chowa się za krzakiem. Siedzi tam aż do przyjazdu autobusu 512. Wiem, bo idziemy z Krissim na górę i obserwujemy go z okna naszego pokoju.
Szkoda tych sześciu bananów – mówi Krissi. – Mógłbym je jeść z płatkami przez cały tydzień. A tak znów będą te mdłe, nijakie śniadania. Super!
Moje, kurwa, serce! – ojciec drze się za odjeżdżającym samochodem, waląc przy tym pię- ścią w pierś. – Wiesz, co tu zostawiasz?! Moje, kurwa, serce!

Pół godziny później, po tym, jak Dropping bombs kończy się triumfalnym dwunastominutowym finałem – ojciec znowu wychodzi.
Idzie utopić smutki w tym samym pubie, w którym znalazł Rocka Perry’ego.
Może chce sprawdzić, czy Rock nie zostawił tam swojego brata bliźniaka, którego też mógłby obrazić – mówi Krissi z sarkazmem.
Staruszek wraca dopiero o pierwszej w nocy. Zawsze wiemy, kiedy wraca, bo słychać, jak przywala furgonetką w drzewo przy wjeździe. Puszcza sprzęgło, a ze skrzyni biegów wydoby- wa się zgrzyt. Znamy dźwięk puszczanego sprzęgła w volkswagenie, słyszeliśmy go już wiele razy.

Gdy rano po przebudzeniu schodzimy na dół, na środku salonu stoi duży betonowy posąg w kształcie lisa, tyle że bez głowy.
To dla waszej mamy z okazji rocznicy ślubu – wyjaśnia tata, siedząc na schodku przy wejściu do domu. Pali papierosa i ma na sobie mój szlafrok, który jest na niego za mały. Spod
szlafroka wystają mu jądra. – Kocham waszą matkę jak cholera. – Zaciąga się i spogląda w nie- bo. – Pewnego dnia będziemy żyć jak królowie. Jestem bękartem Brendana Behana i ci wszy- scy skurwiele będą mi się jeszcze kłaniać.
A co z Rockiem Perrym? – pytam po dłuższej chwili, kiedy oboje kontemplujemy tę nieuniknioną przyszłość. – Spotkasz się z nim jeszcze?
Dziecko, ja się nie zadaję ze ściemniaczami – mówi kategorycznie, zakrywając jaja szlafrokiem i robiąc kolejnego macha.
Potem dowiadujemy się – od wujka Aleda, który ma znajomości tu i tam – że Rock Perry tak naprawdę ma na imię Ian, wcale nie jest łowcą talentów z wytwórni płytowej, tylko sprzedawcą sztućców z Sheffield, i jedyny deal, jaki moglibyśmy z nim zrobić, to kupić na raty komplet osiemdziesięciu ośmiu powlekanych sztućców wartości pięćdziesięciu dziewięciu funtów.

Dlatego właśnie, leżąc obok Lupina, cichutko się onanizuję. Po części ze stresu, a trochę dlatego, że to przyjemne. Bo jestem – jak napisałam w moim pamiętniku – „beznadziejną romantyczką”. Skoro nie mogę pójść na randkę z chłopakiem – mam czternaście lat, a nigdy z żadnym się nie umówiłam – mogę chociaż umówić się z samą sobą. Na randkę do łóżka, na brandzlowanko.
Dochodzę, myśląc o Herbercie Violi z serialu Na wariackich papierach, kolesiu, który moim zdaniem ma ładną twarz. Naciągam z powrotem koszulę, całuję śpiącego Lupina i zasypiam.

 
Wesprzyj nas