Yann Martell dokonuje próby opisania „ja” totalnego i jednocześnie uniwersalnego, wyzwolonego z płci. Bohater nie ma imienia – ani jako chłopiec, ani jako dziewczyna. Jest połączeniem obojga, przy czym ważniejsze jest „ja” kobiece – pełniejsze i bardziej zróżnicowane wewnętrznie (i zewnętrznie).


Bohater, jak sam Martel, rodzi się w 1963 roku, jest francuskojęzycznym Kanadyjczykiem i szczęśliwe dzieciństwo spędza w podróżach z ukochanymi rodzicami – dyplomatami.

Mocnych chłopięcych doznań dostarcza mu szkoła z internatem, gdzie nie tylko poznał, czym jest przemoc i dominacja, ale też zgłębił potrzeby i zakamarki swojego ciała. W szkole dowiaduje się, że został sierotą.

Jest teraz człowiekiem znikąd, bezdomnym, na szczęście solidnie zabezpieczonym finansowo. Ma też podwójną, dwujęzyczną, angielsko-francuską tożsamość. Kiedy pewnego dnia budzi się jako kobieta, myśli już po angielsku.

Studiuje, podróżuje, przeżywa romanse, zaczyna pisać. I wreszcie spotyka swą drugą połówkę. Doświadczenie kobiecości zaczyna zbliżać się do pełni. Szczęście jednak jest złudne…

***

Eksperymentalna powieść hybryda, w której słychać echa książki Virginii Wolf „Orlando” i jej znakomitej ekranizacji z Tildą Swinton w roli tytułowej.

***

Yann Martel (ur. 25 czerwca 1963 w Salamance) – kanadyjski pisarz i podróżnik. Urodzony w Hiszpanii, syn kanadyjskich dyplomatów. Dorastał na Alasce, Kolumbii Brytyjskiej, Kostaryce, Paryżu, Ontario i Meksyku. W młodości już samodzielnie podróżował po całym świecie (odwiedził między innymi Indie, Turcję i Iran). Ukończył studia filozoficzne na Trent University w Peterborough. Imał się rozmaitych zajęć: pracował w knajpach zmywając naczynia, jako ochroniarz, czy na plantacjach roślin. Już wtedy pisał, jednak prawdziwą karierę literacką rozpoczął w wieku 27 lat i od tamtej pory utrzymuje się z pisarstwa. Otrzymał nagrodę Bookera za “Życie Pi” (2002).

Yann Martel
Ja
Przekład: Anna Dobrzańska-Gadowska
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 23 marca 2016
kup książkę

Yann Martel Ja


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kiedy się obudziłem, matka była przy mnie. Jej ręce wyciągnęły się i podniosła mnie. Chyba miałem niewielkie zaparcie. Posadziła mnie na nocniczku na stole w jadalni i usiadła naprzeciwko. Zaczęła gruchać i zachęcać mnie do działania, przebiegając palcami po moich plecach.
Ale nie byłem przyjaźnie nastawiony do jej zabiegów. Wyraźnie pamiętam, że ta kobieta wydała mi się wysoce irytująca.
Przestała. Oparła łokcie na stole i głowę na dłoniach. Nastąpił okres płodnego milczenia – ona patrzyła na mnie, ja na nią. Byłem spięty, nadąsany, w głębi mojego serca czaił się gniew, lecz także potrzeba pogodzenia się z nią i wspólnej wesołości. Sprawy mogły potoczyć się rozmaicie, nic nie było pewne i zdecydowane.
Nagle dźwignąłem się na nogi, potężny jak Kolos z Rodos, schyliłem się lekko i jednym skurczem wypchnąłem to z siebie. Matka była zachwycona. Uśmiechnęła się i wykrzyknęła:
– Gros caca! – Jaka wielka kaka!
Odwróciłem się. Co za widok! Co za zapach! Był to imponujący balasek, w przedniej części słabo uformowany, jak skalny zlepek, który jeszcze nie zdążył się zespoić, ciemnobrązowy, prawie czarny, dalej przechodzący w głęboki, kasztanowy odcień, układający się w fascynujące zwoje. Brał początek w głębi nocnika, tworzył ze dwie pętelki i wznosił się ku górze niczym wprawiona w trans kobra, aby wreszcie oprzeć się o moją łydkę. Pamiętam emanujące zeń intensywne ciepło – jest to moje pierwsze wspomnienie, związane z odczuwaniem temperatury. Balas kończył się wspaniałym, wilgotnym wypiętrzeniem. Spojrzałem na matkę, która wciąż się uśmiechała. Z wysiłku poczerwieniałem na twarzy, spociłem się i byłem w siódmym niebie. Czułem, że sprawiłem jej przyjemność i sam doznałem wielkiego zadowolenia. Otoczyłem jej szyję ramionami.
Inne wczesne wspomnienie, jakie zachowało się w mojej pamięci, jest niewyraźne, sprowadzone do odległego uczucia, jakie czasami potrafię wychwycić, lecz najczęściej nie. Możliwe, że jest to w ogóle moje pierwsze wspomnienie, sądząc po jego ostrości.
Uświadomiłem sobie, że w mojej głowie odzywa się jakiś głos. Co to takiego, zastanawiałem się. Kim jesteś, głosie? Kiedy wreszcie się zamkniesz? Pamiętam uczucie strachu. Dopiero znacznie później zdałem sobie sprawę, że tym głosem były moje własne myśli i że tamten moment niepokoju był pierwszą wskazówką, iż jestem nieustającym monologiem, zamkniętym wewnątrz siebie.
Późniejsze wspomnienia są wyraźniejsze i bardziej spójne.
I tak, na przykład, pamiętam pewien kataklizm w ogrodzie.
Sądziłem wtedy, że słońce i księżyc są elementami przeciwstawnymi, że ich współistnienie jest sprzeczne, niemożliwe. Moim zdaniem księżyc był wyłączonym słońcem, czymś w rodzaju zgaszonej żarówki, słońcem w stanie uśpienia. Uważałem, że dziurki na powierzchni księżyca są porami na skórze olbrzymiej powieki, że księżyc jest słonecznym popiołem, słońcem zwęglonym, bladą, marną pozostałością po dziennym ognisku, że, tak czy inaczej, w żadnym razie nie mogą one istnieć równocześnie. Był już późny letni wieczór, a ja siedziałem jeszcze w ogrodzie.
Słońce zachodziło. Gasnący blask raził mnie, ale nie spuszczałem z niego oczu, mrugając, mrużąc powieki, uśmiechając się i wyobrażając sobie, jakie jest płomiennie gorące, gorętsze niż ogień we wszystkich razem kuchenkach w okolicznych domach. W pewnej chwili odwróciłem się i zobaczyłem to coś, płynące po niebie, szare i złowrogie. Rzuciłem się do ucieczki. Mój ojciec był dla mnie największym autorytetem, więc zawołałem go i wyciągnąłem do ogrodu, ale jego dorosły umysł nie pojął, że to zjawisko postawiło na głowie całą moją astrofizyczną wiedzę.
– C’est la lune. Et alors? Je me cachais derriere lui -pour me proteger de la radioactivite. – Viens, il est tard. Temps de faire dodo.
– Przecież to księżyc, – o co ci chodzi? Schowałem się za nim, chcąc uniknąć promieniowania radioaktywnego. – Chodź, czas spać, jest już późno.
Wziął mnie za rękę i zaprowadził do domu. Ostatni raz zerknąłem przez ramię na księżyc. Mój Boże, kula żeglująca po niebie i po całym wszechświecie, kula podobna do słońca!
Nie miałem cienia wątpliwości, że któregoś dnia muszą się ze sobą zderzyć.
Moje najwcześniejsze doznanie estetyczne związane było z małą buteleczką z przezroczystego plastiku, zawierającą jabłkowozielony płyn do kąpieli. W oczach moich rodziców była to po prostu próbka produktu kosmetycznego, którą ktoś wetknął im do ręki w supermarkecie, dla mnie natomiast był to klejnot, odkryty podczas wieczornej kąpieli. Wpadłem w zachwyt nad nieskończoną, niewyczerpaną zielenią płynu, jego gęstawą, żelowatą konsystencją i boskim zapachem. Zaniemówiłem, ogłupiały z rozkoszy.
Kiedy tydzień później ujrzałem swój pusty, zgnieciony skarb, bo ktoś bezmyślnie zużył płyn – dokładnie pamiętam, że stało się to w chwili, gdy matka podcierała mi pupę, a ja tkwiłem w niezbyt wygodnej pozycji, patrząc na wannę – roz-wrzeszczałem się jak szalony i urządziłem najgorszą scenę wczesnego okresu mego dzieciństwa.
Inne ważne fakty mojego życia – na przykład to, że urodziłem się w 1963 roku, w Hiszpanii, z rodziców, którzy jeszcze studiowali – poznałem dopiero później, ze słyszenia. Własne wspomnienia rozpoczynają się w mojej ojczyźnie, a dokładniej, w jej stolicy.
Poza normalnymi zachowaniami, wynikającymi z wykonywania obowiązków rodzicielskich, ani moja matka, ani ojciec nie podejmowali niepotrzebnych prób przekraczania granic mojego świata. Niezależnie od tego, czy moja przestrzeń była rzeczywista, czy istniała jedynie w mojej wyobraźni, czy była wanną, czy Morzem Aralskim, moim pokojem czy amazońską dżunglą, zawsze ją szanowali. Nie potrafię wyobrazić sobie lepszych rodziców. Czasami odwracałem się, gdy na mnie patrzyli, i w ich wzroku odczytywałem bezgraniczną miłość i czułość, niezłomne poświęcenie na rzecz mojego dobrobytu i szczęścia. Delektowałem się tą miłością, syciłem się jej smakiem i poczuciem bezpieczeństwa. Nie było takiego skalistego zbocza, z którego mógłbym skoczyć, takiego morza, w którym mógłbym zanurkować, takiej przestrzeni, takiej otchłani, w którą mógłbym się rzucić, a z której nie wyciągnęłaby mnie sieć miłości moich rodziców. Czuwali w centralnej części peryferii mojego życia, byli moimi kochającymi, autorytatywnymi służącymi.
W supermarkecie biegałem i skakałem, radosny i beztroski, bawiąc się pudełkami z muesli i kaszkami, potrząsając dużymi butelkami płynów do płukania ust i obserwując różnych zabawnych ludzi, dopóki matka znajdowała się w polu mojego widzenia. Jednak jeśli tylko – jakże ważne jest to „jeśli tylko” – niespodziewanie zajrzała na chwilę do innej alejki, gdy tymczasem ja nadal przyglądałem się plastikowym opakowaniom z mięsem, zastanawiając się, jak teraz wygląda ta krowa, jeśli tylko pobiegła po owoce, kiedy ja oglądałem słoiki z marynatami, jeśli tylko, innymi słowy, gdzieś mi się zgubiła, sytuacja zmieniała się diametralnie. Moje ciało sztywniało, w brzuchu zaczynały figlować łaskoczące motylki, do oczu napływały łzy. Nieprzytomnie biegałem między półkami, nie zwracając uwagi na nic i na nikogo, całą istotą skupiony na poszukiwaniu matki. Gdy w końcu znowu ją dostrzegałem, co, na szczęście, zdarzało się zawsze, świat natychmiast odzyskiwał normalne proporcje. Strach, to uczucie przerażające i potężne niczym boa dusiciel, znikał bez śladu. Doznawałem gwałtownego, ognistego wybuchu miłości, uwielbienia, zachwytu i czułości dla mojej najdroższej matki, wybuchu, któremu towarzyszył krótki grzmot nienawiści za ten przelotny dotyk unicestwienia, na jaki mnie naraziła. Oczywiście, matka nigdy nie zdawała sobie sprawy z egzystencjalnych burz, jakie przeżywałem, ze stanu Sturm und Drang, który na moment stawał się moim udziałem. Żeglowała przez supermarket całkowicie nietknięta uczuciem niepokoju co do mojego miejsca pobytu, pewna, że kiedy dotrze do kasy, znajdzie mnie u swego boku, bo przecież właśnie przy kasach leżały na półkach czekoladowe batoniki.
Nie przypominam sobie, żebym jako małe dziecko dostrzegł między moimi rodzicami różnicę, którą mógłbym przypisać płci. Wiedziałem, że nie są identyczni, lecz dzielące ich różnice nie znajdowały wyrazu w ustalonych, przypisanych rolach. Oboje obdarzali mnie czułością i wymierzali kary, jeżeli zaszła taka konieczność. W pierwszych latach mojego dzieciństwa w Ottawie ojciec pracował poza domem, w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, która to nazwa budziła wtedy we mnie głęboki podziw, natomiast matka pisała w domu pracę magisterską z lingwistyki i filozofii. Nie miałem pojęcia, co robi w pracy ojciec, i dlatego wydawało mi się to bardzo odległe, za to codziennie byłem świadkiem zmagań matki ze stosami grubych książek, wówczas jeszcze po hiszpańsku, oraz produkcji niezliczonych kartek papieru, pokrytych jej starannym pismem. Tematem pracy była twórczość hiszpańskiego filozofa, Jose Ortegi y Gasseta. Kiedyś wyjęła młotek, podsunęła mi go pod nos i powiedziała, że natura młotka, jego istota (tak to nazwała) jest określona przez jego funkcję. Krótko mówiąc, młotek jest młotkiem, ponieważ spełnia funkcję młotka. Oświadczyła, że jest to jedno z czołowych spostrzeżeń Ortegi y Gasseta, o fundamentalnym znaczeniu dla jego filozofii, i że później zapożyczył je Heidegger. Doszedłem do wniosku, że jest ono dość oczywiste i ja także mógłbym uraczyć ją podobnym spostrzeżeniem, niemniej wyraziłem spodziewany podziw. Matka najwyraźniej zajmowała się skomplikowanymi, trudnymi kwestiami. Wziąłem młotek, wyszedłem na dwór i wybiłem kilka dziur na krawędzi naszego podjazdu, potwierdzając istotę i tożsamość młotka.
Uważałem za wysoce prawdopodobne, że w czasie, gdy matka siedziała w domu i rozważała naturę młotków, ojciec tkwił w biurze i zastanawiał się nad śrubokrętami. Tak czy inaczej, ten stan, owo rozdwojenie, okazało się tymczasowe -kilka lat później oboje pracowali w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.
Również pod innymi względami moi rodzice byli trudni do rozróżnienia. O ile mi wiadomo, dzielili się obowiązkami domowymi, chociaż trudno byłoby nazwać mnie wiarygodnym świadkiem, ponieważ uciekałem na samą wzmiankę o jakiejkolwiek pracy w domu, przerażony, że mogliby mnie o coś poprosić. Oboje byli kucharzami średniego lotu. Muszę oddać sprawiedliwość matce i przyznać, że niektóre potrawy wychodziły jej całkiem nieźle i że wykazywała się większą wyobraźnią niż ojciec, który przez całe moje dzieciństwo bezskutecznie próbował ugotować jajko na miękko. Aby być naprawdę sprawiedliwym, powinienem jednak dodać, że robił pyszne taco i wspaniałą tortillę de papas, omlet ziemniaczany. W późniejszych latach to raczej on zajmował się gotowaniem. Na placówkach w Meksyku i na Kubie rodzice byli zachwyceni (ja także, gdy ich tam odwiedzałem), że mają kucharza lub kucharkę na stałe.
W kwestii kar: dostawałem w tyłek tylko wtedy, jeżeli dopuściłem się jakiegoś naprawdę ohydnego wykroczenia, a i tak były to raczej klapsy niż porządne lanie. Karany, wrzeszczałem, jakby żywcem obdzierali mnie ze skóry, pobudzany świadomością, że najwyższemu wymiarowi kary powinno towarzyszyć najbardziej przerażające i rozpaczliwe zawodzenie. Karę tę rodzice zastosowali nie więcej niż trzy razy, poza tym nigdy nie podnieśli na mnie ręki. W szczególnych przypadkach, kiedy ojciec był naprawdę rozgniewany i chciał mnie dobitnie skarcić, chwytał moją rękę tuż nad łokciem, aby skupić moją całą uwagę, i czasami zaciskał palce, co trochę bolało. Matka gniewała się niezwykle rzadko, ale kiedy już do tego doszło, patrzyła na mnie przenikliwie spod zmrużonych powiek i nie tyle mówiła, ile syczała przez zaciśnięte zęby, budząc w moim sercu prawdziwe przerażenie. Kiedy zdarzyło mi się ogolić Lunę, suczkę matki, albo podpalić żywopłot sąsiadów, wiedziałem, że posunąłem się za daleko i robiłem wszystko, co w mojej mocy, by odpokutować przewiny, cierpiąc wewnętrznie. Na szczęście tylko kilka razy sprowokowałem jej gniew.
Rodzice świetnie się rozumieli i byli ze sobą naprawdę szczęśliwi. Szczerze mówiąc, nigdy nie widziałem tak dopasowanej, doskonale uzupełniającej się pary. Matka była osobą obdarzoną darem wymowy. Ojciec był publikowanym poetą. Ona posiadała zdyscyplinowany umysł, który potrafił pracować niezwykle intensywnie i wydajnie, umysł zawsze otwarty na świat. On stracił ojca, kiedy miał dziesięć lat, i był podatnym na melancholię i zmiany nastrojów, kruchym człowiekiem, zdolnym nieustannie dziwić się i zachwycać światem. Matka miała optymistyczne usposobienie i kochała sztukę, która była pokarmem dla jej duszy i mądrości. Nigdy nie myliła się w uczuciach. Ojciec i ja razem odkrywaliśmy pisarzy (na przykład niezwykłego Dino Buzzatiego), i obaj lubiliśmy golfa, chociaż rzadko dane nam było cieszyć się tą grą. Mam czarno-białą fotografię, przedstawiającą nas obu na plaży gdzieś we Francji – ojciec otacza mnie ramionami i nasze cztery ręce trzymają kij golfowy, którym ojciec uczy mnie uderzać. Obiektyw uchwycił mnie w chwili, gdy weń patrzyłem, z uśmiechem na twarzy i jednym okiem wyzierającym spomiędzy rozwichrzonych kosmyków długich włosów. To matka została mianowana ambasadorem Kanady na Kubie. To ona była rozważniejsza, bardziej skłonna do szukania owocnych, pragmatycznych kompromisów. Ojciec tylko czasami zdradzał szaleńczą odwagę, chęć chwytania dnia, życia całą gębą.
Pamiętam, że jako dziecko czasami wyobrażałem sobie, iż muszę dokonywać wyboru między rodzicami. Wisieli przybici do krzyży i torturowani, a ja musiałem zdecydować, które z nich ma zostać przy życiu, albo może to na mnie torturami wymuszano decyzję, nie mogę sobie przypomnieć… Jeżeli nawet za którymś razem zdecydowałem, kto ma nadal żyć, to dziś naprawdę już tego nie pamiętam.
Ojciec, wtedy tłumacz, redaktor i wydawca, w ostatniej chwili zdecydował się towarzyszyć matce do Mexico City, dokąd wybierała się na regionalną konferencję szefów kanadyjskich placówek dyplomatycznych. Niecałe piętnaście minut po starcie z lotniska w Hawanie samolot stanął w ogniu i runął do Zatoki Meksykańskiej, podobny do płomiennej kuli. Kiedy zdajemy sobie sprawę, jak toczy się koło życia, widzimy, że tragedia najczęściej wkracza w nasze życie zupełnie nagle, ale chyba wybiegam za daleko – najpierw muszę opowiedzieć o marchewce, pralkach i wielu innych rzeczach.
Chociaż zdarzają się godne uwagi wyjątki od reguły, zwykle nie pamiętamy, kiedy pierwszy raz coś zrobiliśmy, albo pamiętamy tylko fakt powtarzania czynności, mamy świadomość, że wykonaliśmy ją wielokrotnie. Tak właśnie przedstawia się w moim przypadku sprawa gotowania marchewki. Całymi popołudniami przyglądałem się, jak gotuje się marchewka. Dom, który wynajmowaliśmy w Ottawie, był tak urządzony, że z krzesła, na którym stałem przy kuchence, mogłem zerknąć przez ramię i widzieć matkę pracującą przy swoim biurku (albo raczej to ona, ze swojego krzesła, mogła zerknąć przez ramię i zobaczyć mnie, wpatrzonego w garnek). Kiedy marchewka była już kompletnie rozgotowana, co stwierdzałem za pomocą długiego widelca do fondue, wołałem głośno, a ona przychodziła, wylewała zawartość garnka do zlewu, napełniała go czystą wodą i znowu stawiała na kuchence. Potem lekko cmokała mnie w policzek i wracała do pracy. Byłem już dość duży, rozsądny i ostrożny (nigdy nie zrobiłem sobie nic złego), aby mogła pozostawić mi dokonanie wyboru następnych twardych marchewek, grubych i pomarańczowych, które wrzucałem do wody, zapoczątkowując cały spektakl od nowa. W czasie tych popołudniowych godzin moja wyobraźnia wrzała i pieniła się jak gotująca się woda. Przeprowadzałem badania i dostrzegałem głębokie powiązania między pewnymi faktami. Matka mówiła później, że fascynowała mnie transformacja twardej materii w miękką – rzeczywiście, od najmłodszych lat proces przeobrażania odgrywał kluczową rolę w moim życiu. Ponieważ rodzice byli dyplomatami, w dzieciństwie wiele razy zmieniałem szkoły, języki, kraje i kontynenty, i nigdy nie wydawało mi się to nienaturalne. Po każdej zmianie miałem okazję kreować siebie od nowa, przedstawiać światu nową fasadę, grzebiąc dawne błędy i fałszywe przedstawienia faktów. Kiedyś w tajemnicy próbowałem ugotować młotek, zastanawiając się, czy jego podstawowa natura, jego istota (jej słowo), ulegnie przemianie. Gdy zacząłem tracić mleczne zęby i dowiedziałem się, że w ich miejscu wyrosną większe i trwalsze, potraktowałem to jako pierwszy namacalny dowód na istnienie metamorfozy w świecie ludzi. Udało mi się już zgromadzić informacje o metamorfozie dnia i nocy, pogody, pór roku, żywności i odchodów, a nawet życia i śmierci, aby wymienić tylko parę przykładów, lecz sprawa zębów dużo bardziej trafiała mi do przekonania, była bowiem przejrzysta, jasna i nieodwracalna. W moim mniemaniu życie stanowiło serię przemian, następujących jedna po drugiej, bez końca.

 
Wesprzyj nas