Broda zalana krwią to znakomita powieść o poszukiwaniu tożsamości, o nieuchronności losu oraz odkrywaniu źródeł mitów i legend, to również powieść o granicach przebaczenia.


Hipnotyzująca historia młodego człowieka, którego wyjazd nad morze w poszukiwaniu spokoju przeradza się w dramatyczną walkę z przeszłością.

Główny bohater po śmierci ojca wyjeżdża do Garopaby, małego brazylijskiego miasta na wybrzeżu. Próbuje odszukać ślady dziadka, który mieszkał tu i rzekomo utonął wiele lat wcześniej.

Chłopak, instruktor pływania i triatlonista przemierzający miasto w towarzystwie psa, cierpi na rzadką chorobę, prozopagnozję – nie potrafi odróżniać ludzkich twarzy, Garopaba zaś zdaje się cierpieć na zbiorową amnezję, kiedy tylko jest mowa o jego dziadku.

Poszukiwania uruchamiają ciąg zaskakujących wydarzeń.

Daniel Galera (urodzony w 1979 w São Paulo) – brazylijski pisarz, tłumacz i redaktor. Jest uważany przez krytyków za jednego z najbardziej wpływowych pisarzy młodego pokolenia. Jego książki były adaptowane na scenariusze filmowe i sztuki teatralne.

Daniel Galera
Broda zalana krwią
Przekład: Wojciech Charchalis
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 15 marca 2016
kup książkę

Broda zalana krwią


Kiedy zmarł mój wujek, miałem siedemnaście lat i znałem go tylko z dawnych fotografii. Z jakiegoś tajemniczego powodu rodzice mówili, że propozycja spotkania powinna wypłynąć od niego, i odmawiali zawiezienia mnie na wybrzeże Santa Catarina w odwiedziny. Byłem ciekawy, kim on jest, i pewnego razu nawet przejechałem bardzo blisko Garopaby, miejsca, w którym mieszkał, ale w końcu zawsze i tak zostawiałem to na inną okazję. Kiedy człowiek ma naście lat, reszta życia wydaje mu się wiecznością, więc jest przekonany, że na wszystko starczy czasu. Wiadomość o jego śmierci dotarła do mojego ojca z niejakim opóźnieniem, bo spędzał urlop w chacie w górach São Paulo, pracując nad zakończeniem nowej powieści. Wujek utopił się, ratując plażowicza, który wpadł do oceanu ze skał na plaży Ferrugem w dzień gigantycznego przypływu, przy trzymetrowych, rozbijających się o brzeg falach. Plażowicz uczepił się koła ratunkowego i został wyciągnięty przez innych ratowników.
Ciała wujka nigdy nie odnaleziono. Wyprawiono mu w Garopabie symboliczny pogrzeb, na który pojechaliśmy. Matka pokazała mi, gdzie było jego pierwsze mieszkanie, dzisiaj nie ma już tego domu. Na zdjęciach z tamtych czasów widać beżowy piętrowy budyneczek z tarasem, zaraz nad samym oceanem, ponad skałami. Przy plaży nie stały jeszcze wysokie budynki, a woda nadawała się do kąpieli. Mieszkańcy starego miasteczka, do dzisiaj wyglądającego na wymarłe, jeszcze częściowo żyli z tradycyjnego rybołówstwa, które teraz już zanikło, ustępując miejsca rejsom turystycznym. Poznaliśmy wdowę po nim, kobietę o bardzo bladej skórze pokrytej spłowiałymi tatuażami, i dwoje małych dzieci, chłopaka i dziewczynkę, oboje o niebieskich oczach matki. Moich kuzynów. Na pogrzeb przyszło niewielu ludzi. Matkę napadł niewyjaśniony atak spazmatycznego szlochu, a potem przez pół godziny pustym wzrokiem wpatrywała się w ocean i gadała sama do siebie, chyba że z kimś rozmawiała.
Inni też patrzyli w ocean, jakby na coś czekali, a ja odnosiłem dziwne wrażenie, że wszyscy oni myślą o wujku, chociaż opisywano go jako odludka i osobę niezbyt znaną, co było pozostałością po poprzedniej epoce. Przyszło mi do głowy sfilmować wypowiedzi na jego temat i rodzice pozwolili mi spędzić w miasteczku kilka dni. Nikt nie znał blisko mojego wujka, ale wyglądało na to, że wszyscy mieli coś do powiedzenia na jego temat. Na początku poprzedniego dziesięciolecia otworzył malutki klub, w którym dawał lekcje stretchingu i pilatesu. Większość ludzi pamięta go jako trenera triatlonistów, zdaje się, że miało z nim do czynienia co najmniej kilku mistrzów stanu i kraju. W okresie letnim porzucał swoje zwyczajowe zajęcia i najmował się w charakterze ratownika.
Był najlepszy. Przez cały rok trenował ochotników. Pod wieczór, po dwunastu godzinach ratowania, zajmowania się przypadkami udaru słonecznego i poparzeniami przez meduzy, spacerowania po pozbawionym warstwy ozonowej Południu, często wchodził do wody i pływał sam, bardzo daleko, za nic mając wzburzony ocean, deszcze i nagle zapadający zmrok. Był człowiekiem samotnym, ale w pewnej chwili swojego życia ożenił się z tą kobietą, o której nikt nie wiedział, skąd się wzięła, i zbudował domek na zboczu wzgórza zwanego Ambrósio. Wszyscy pamiętający mojego wujka z najdawniejszych czasów wspominają, że miał kulawego pieska, który potrafił pływać jak delfin i wypływał z nim daleko w ocean. I to by było na tyle, jeśli chodzi o fakty. Cała reszta opowieści składa się z kalejdoskopowej mieszanki plotek, legend i malowniczych historyjek. Mówiło się, że był w stanie spędzić pod wodą dziesięć minut. Że łażący wszędzie za nim pies był nieśmiertelny. Że podczas jednej bójki stawił czoło dziesięciu miejscowym i wygrał. Że nocami pływał od plaży do plaży i był widywany bardzo daleko stąd. Że zabił kogoś i dlatego był wycofany i powściągliwy. Że pomagał każdemu, kto go o to poprosił. Że mieszkał przy tej plaży od zawsze i na zawsze tam pozostanie. Wiele osób powiedziało, że nie wierzy w to, że on naprawdę nie żyje.

Część pierwsza

1.

Widzi kartoflany nos, błyszczący i podziurawiony jak skórka pomarańczy. Usta dziwnie młode pomiędzy brodą i policzkami znaczonymi cienkimi zmarszczkami, skóra nieco sflaczała. Jest ogolony. Wielkie uszy z jeszcze większymi płatkami zdają się rozciągnięte pod wpływem własnego ciężaru. Tęczówki w kolorze rozwodnionej kawy w pożądliwych, spokojnych oczach. Trzy głębokie bruzdy na czole, poziome, doskonale równoległe i równo od siebie oddalone. Pożółkłe zęby. Gęste blond włosy, złamane jedną falą na głowie i spływające do szyi. Jego oczy nerwowo zerkają na wszystkie strony, a on może przysiąc, że nigdy w życiu nie widział tego człowieka, ale wie – to jego ojciec, dlatego że nikt inny nie mieszka w tym domu w Viamão i dlatego, że po prawej od mężczyzny w fotelu leży suka, niebieski owczarek australijski, towarzysząca mu od wielu lat.
Co to za twarz?
Ojciec uśmiecha się, dowcip jest stary, udziela odpowiedzi jak zwykle.
Ciągle ta sama.
Teraz patrzy na jego ubranie, spodnie z ciemnoszarego materiału i błękitną koszulę z długimi rękawami podwiniętymi do łokci, poplamioną potem pod pachami i nad okrągłym brzuchem, na sandały, które wyglądają, jakby zostały wybrane na siłę, jakby tylko upał nie pozwalał mu włożyć skórzanych półbutów, i na butelkę francuskiego koniaku oraz rewolwer na stoliku obok rozkładanego fotela.
Siadaj, mówi ojciec, wskazując głową białą dwuosobową kanapę, skóropodobną.
Jest początek lutego i bez względu na to, co wskazują termometry, odczuwalne ciepło w Porto Alegre i okolicach znacznie przekracza czterdzieści stopni. Podjeżdżając pod dom, zobaczył, że dwie tabebuje rosnące przed wejściem są obsypane liśćmi i cierpią w nieruchomym powietrzu. Kiedy był tu poprzednim razem, wiosną, ich kwitnące na fioletowo i żółto korony kołysały się na chłodnym wietrze. Jeszcze w samochodzie minął pnącą się winną latorośl po lewej od domu i zobaczył liczne kiście drobniutkich winogron. Można było je sobie wyobrażać, jak pocą się cukrem po miesiącach suszy i upału. Miejsce nie zmieniło się ani trochę przez te kilka miesięcy, nigdy się nie zmieniało, płaski prostokąt trawy obok drogi gruntowej, z małym boiskiem do piłki nożnej, nigdy nieużywanym, tradycyjnie zaniedbanym, irytujące ujadanie drugiego psa na podwórku, otwarte na oścież drzwi wejściowe.
Co z samochodem?
Sprzedałem.
Dlaczego masz rewolwer na stoliku?
To jest pistolet.
Dlaczego masz pistolet na stoliku?
Warkotowi motocykla przejeżdżającego ulicą akompaniuje szczekanie Bagrego, chrapliwe jak kaszel nałogowego palacza.
Ojciec marszczy czoło. Nie znosi tego bezczelnego i hałaśliwego kundla, a trzyma go tylko z poczucia obowiązku. Możesz porzucić dziecko, brata, ojca, z całą pewnością żonę, są sytuacje, w których wszystko da się usprawiedliwić, ale nie możesz porzucić psa, jeśli zajmowałeś się nim przez jakiś czas, powiedział mu kiedyś, gdy jeszcze był dzieckiem, a rodzina w komplecie mieszkała w domu na Ipanemie, przez który przewinęło się co najmniej kilka psów. Psy pozbywają się po części instynktu, żeby żyć z ludźmi, i później nie są już w stanie całkowicie go odzyskać. Wierny pies jest stworzeniem okaleczonym. To pakt, którego my nie możemy zerwać. Pies może, chociaż zdarza się to bardzo rzadko. Człowiek nigdy nie ma do tego prawa, mawiał ojciec. Musiał więc znosić suchy kaszel Bagrego. Oto, co w tej chwili robią oboje, ojciec i Beta, stary owczarek australijski leżący u jego boku, naprawdę fantastyczny, inteligentny i rozważny, silny i mocny jak dzik.
Jak tam życie, synu?
A ten rewolwer? Pistolet?
Wyglądasz na zmęczonego.
Tak, jestem trochę zmęczony. Przygotowuję jednego gościa do wyścigu Ironmanów. Lekarza. Facet jest dobry. Świetny pływak, reszta też mu zaczyna wychodzić. Jego rower waży siedem kilo z oponami, trzeba by za niego zapłacić coś z piętnaście tysięcy dolarów. Chce ukończyć wyścig w przyszłym roku i zdobyć kwalifikację na mistrzostwa świata najdalej w ciągu trzech lat. Uda mu się. Tylko że jest upierdliwy jak jasna cholera, muszę go znosić. Krótko spałem, ale było warto, dobrze mi płaci. Dalej prowadzę kursy na basenie. Kilka dni temu w końcu udało mi się naprawić karoserię samochodu. Jestem na zero. Kosztowało mnie to dwa tysiące. A w zeszłym miesiącu byłem na plaży, spędziłem miesiąc w Farol z Antonią. Tą blondyną. Ach, przecież ty jej nie poznałeś. Teraz już i tak za późno, pokłóciliśmy się w Farol. I to już chyba wszystko, tato. Reszta bez zmian. Dlaczego masz tu ten pistolet?
Blondyna, mówisz? Tę skłonność masz po mnie.
Tato.
Zaraz ci powiem, dlaczego mam ten pistolet na stoliku, dobra? Do cholery, nie widzisz, że chcę sobie najpierw trochę pogadać?
W porządku.
Kurwa.
W porządku, przepraszam.
Chcesz sobie golnąć?
Jeśli ty też się napijesz.
Ja się napiję.
Ojciec ciężko unosi ciało z miękkiego fotela. Przez te ostatnie lata skóra na jego ramionach i szyi nabrała trwałego rumieńca, no i jakby gęsiej faktury. Grywał w piłkę, jeszcze kiedy on i brat byli nastolatkami, i regularnie chodził do siłowni do czterdziestego któregoś roku życia, ale później, jakby w miarę rosnącego zainteresowania młodszego syna coraz to nowymi dyscyplinami sportu, przeszedł na absolutnie siedzący tryb życia. Zawsze jadł i pił jak koń, palił papierosy i cygara od szesnastego roku życia, lubił też kokainę i środki halucynogenne, więc już trochę ciężko było mu wlec ze sobą to cielsko. Idąc w stronę kuchni, przechodzi obok ściany korytarza, na której wisi kilka nagród za reklamy, certyfikatów pod szkłem i metalowych tabliczek w większości z lat osiemdziesiątych, szczytowego okresu jego kariery. W innym miejscu salonu, na mahoniowym blacie niskiej komody, również stoi kilka trofeów. Beta podąża za nim w tej wyprawie do lodówki. Suka wydaje się równie stara jak pan, ożywiony totem, podążający za nim krok w krok, bezszelestnie i płynnie. Ciężkie przemieszczanie się ojca wzdłuż tych pamiątek odległej chwały zawodowej, wierne zwierzę zmierzające jego tropem i bezsensowność niedzielnego popołudnia budzą w nim emocje zarówno niewyjaśnialne, jak znajome, uczucie, które mogłoby towarzyszyć widokowi kogoś, kto pilnie stara się podjąć jakąś decyzję albo rozwiązać drobny problem, jakby od tego zależał domek z kart sensu życia. Widzi ojca na cienkiej granicy tego wysiłku, żeglującego niebezpiecznie blisko rezygnacji.
Drzwi lodówki otwierają się z zasysającym skrzypieniem, szkło uderza o szkło, a w kilka sekund później on i suka wracają, lżejsi teraz niż przy wędrówce w tamtą stronę.
Ta latarnia Santa Marta jest gdzieś w okolicach Laguny, nie?
Tak.
Odkręcają kapsle z długich szyjek, lekceważące syknięcie uciekającego gazu, wznoszą toast za coś nieokreślonego.
Żałuję, że nie bywałem częściej na wybrzeżu Santa Catarina. W latach siedemdziesiątych robili to wszyscy. Twoja matka tam jeździła, jeszcze zanim mnie poznała. Ja zacząłem ją wozić na południe, do Urugwaju i tak dalej. Te plaże trochę mnie przygnębiały. Mój ojciec zginął w okolicach Laguny, Imbituby.
W Garopabie.
Zajęło mu kilka chwil zrozumienie, że chodzi o jego dziadka, nie żył już, kiedy się urodził.
Dziadek? Zawsze mi mówiłeś, że nie wiesz, jak umarł.
Mówiłem?
Wiele razy. Że nie wiesz ani gdzie, ani jak umarł.
Hm. To możliwe. Zdaje się, że rzeczywiście tak mówiłem.
To nieprawda?
Ojciec zastanawia się nad odpowiedzią. Nie wydaje się, że chce zyskać na czasie, naprawdę się zastanawia, grzebie w pamięci, a może tylko dobiera słowa.
Nie, to nieprawda. Wiem, gdzie umarł, i wiem też mniej więcej jak. To się zdarzyło w Garopabie. Dlatego nigdy za bardzo nie lubiłem jeździć w tamte strony.
Kiedy?
To było w sześćdziesiątym dziewiątym. Wyniósł się z Taquary w… sześćdziesiątym szóstym. Pewnie zatrzymał się w Garopabie jakiś rok później, mieszkał tam gdzieś ze dwa lata, aż go zabili.
Wyrzuca z siebie krótki nosowy śmiech i wykrzywia kąciki ust. Ojciec patrzy na niego i też się uśmiecha.
Kurwa, tato. Jak to, zabili dziadka?
Śmiejesz się tak samo jak twój dziadek, wiedziałeś o tym?
Nie. Nie wiem, jaki był jego śmiech. Nie wiem też, jaki jest mój. Zapominam.
Ojciec mówi, że on i dziadek nie tylko śmiech mieli taki sam, ale też fizycznie byli do siebie bardzo podobni, i w zachowaniu. Dziadek miał ten sam nos, odrobinę węższy niż jego. Twarz dość pociągłą, oczy trochę zatopione w czaszce. Tę samą karnację. Bo ta krew krajowców dziadka przeskoczyła jego i wypłynęła u wnuka. Ta twoja atletyczna budowa, mówi ojciec, możesz być pewien, że pochodzi od twojego dziadka. Był wyższy niż ty, miał pewnie z metr osiemdziesiąt. W tamtych czasach nikt nie uprawiał sportu tak jak ty, ale sądząc po sposobie, w jaki twój dziadek rąbał drzewo, ujeżdżał konia, kosił trawę, załatwiłby wszystkich tych dzisiejszych triatlonistów. Zanim skończyłem dwadzieścia lat, to było też moje życie, nie myśl sobie, że nie wiem, o czym mówię. Pracowałem w polu razem z ojcem, kiedy byłem mały, i jego siła robiła na mnie wrażenie. Kiedyś szukaliśmy zgubionej owcy i natrafiliśmy na nią obok ogrodzenia, była chora, prawie przeszła na stronę sąsiada. Jakieś trzy kilometry od domu. Ja zastanawiałem się, w jaki sposób uda nam się tam dojechać samochodem, żeby ją zabrać, przewidując już, że ojciec będzie kazał mi wrócić konno, ale on zarzucił sobie zwierzę na plecy, założył je na szyję jak szal i poszedł. Taka owca waży jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt kilo, a nie zapominaj, jaka jest tamta okolica, gdzie mieszkaliśmy, to same góry i skały. Ja miałem te swoje siedemnaście lat i poprosiłem, żeby mnie też dał ponieść, chciałem pomóc, ale ojciec mówił nie, teraz ona jest dobrze ułożona, ściąganie i zarzucanie męczy jeszcze bardziej, chodźmy, najważniejsze to iść naprzód. Ja na pewno nie wytrzymałbym z tym zwierzakiem na plecach nawet przez dwie minuty. Nigdy nie byłem ułomkiem, ale ty i on należycie do innego gatunku. I jesteście podobni z temperamentu. Twój dziadek też był taki spokojny jak ty. Facet milczący i zdyscyplinowany. Nie strzępił sobie języka po próżnicy, mówił tylko wtedy, kiedy było trzeba, i irytowali go tacy, którzy za wiele kładli mu do ucha. Ale na tym kończą się podobieństwa. Ty jesteś łagodny, dobrze wychowany. Twój dziadek miał krótki lont. Stary kozak. Był znany z tego, że z byle powodu chwytał za nóż. Facet szedł na potańcówkę i wdawał się w bójkę. I do dzisiaj nie rozumiem, jak on się w to wplątywał, bo mało pił, nie palił, nie grał i nie zadawał się z kobietami. Twoja babcia prawie zawsze wychodziła razem z nim i co zaskakujące, chyba jej nie przeszkadzała ta jego gwałtowna natura. Lubiła słuchać, jak on grał. Grał na gitarze. Kiedyś twoja babcia powiedziała mi, że on jest, jaki jest, bo ma duszę artysty, ale wybrał złe życie. Że powinien był jeździć po świecie, grając i wyrzucając z siebie te swoje filozoficzne myśli – tak dokładnie powiedziała, świetnie to pamiętam – zamiast pracować na roli i ożenić się z nią, ale on zlekceważył tę drogę, kiedy był bardzo młody, a potem zrobiło się za późno, bo był człowiekiem o niezachwianych pryncypiach i powrót oznaczałby bardzo poważny cios w te pryncypia. Dla niej takie było wyjaśnienie tego krótkiego lontu, a według mnie ma to sens, chociaż ja nigdy nie poznałem swojego ojca wystarczająco dobrze, żeby mieć pewność. Wiem tylko, że on rozdawał piąchy i ciął nożem na lewo i prawo.
Zabił kogoś?
Nic mi o tym nie wiadomo. Rzadko wyciągnięcie noża oznacza zabicie kogoś. Wydaje mi się, że on bardziej chciał się pokazać. Nie pamiętam też, żeby kiedykolwiek wrócił do domu pobity. Poza tym, jak go postrzelili.
Postrzelili?
W rękę. To już ci opowiadałem.
To prawda. Stracił palce, tak?
Podczas jednej z bijatyk rzucił się na jakiegoś gościa, a ten strzelił na postrach i drasnął ojcu palce. Stracił po kawałku dwóch palców, małego i tego obok. Lewej ręki, tej od chwytania strun. Po kilku tygodniach znowu złapał za gitarę i niebawem grał tak samo jak kiedyś albo jeszcze lepiej. Niektórzy mówili, że lepiej niż wcześniej. Ja nie potrafiłbym powiedzieć. Stworzył niesamowite palcówki do tych swoich milong i pieśni gauczów. Zdaje się, że te dwa palce w zasadzie są zbędne. Nie wiem. Jemu w ogóle nie były potrzebne. Załatwiła go śmierć twojej babki na zapalenie otrzewnej. Ja miałem osiemnaście lat. Życie zupełnie się zmieniło, zarówno dla niego, jak i dla mnie.
Ojciec zrobił przerwę i pociągnął łyk piwa.

 
Wesprzyj nas