Książka nagrodzona prestiżową nagrodą im. José Saramago. Piękna pod względem stylistycznym i językowym, wyrafinowana, mistrzowska powieść, którą po prostu się smakuje…


Historia trojga bohaterów, których dzieciństwo przypada na lata 60. i 70. XX wieku w Brazylii okresu dyktatury.

Rodzina, pozornie spokojna i przeciętna, przemilcza brutalne działania wojska i policji, starając się chronić dzieci przed brutalnością świata.
Dopiero w dorosłości, po śmierci matki, dziewczyny zaczynają odkrywać rodzinne tajemnice, które nie zostały bez wpływu na ich życie, z którym obie nijak nie potrafią sobie poradzić.
Okazuje się, że zło było bliżej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać.

Maria Ines, Clarice, Tomás – troje bohaterów, trzy historie życia, które przeplatają się, tworząc coraz bardziej wciągającą i coraz bardziej niesamowitą opowieść. Jej sednem są traumy z dzieciństwa i pragnienie zemsty, bolesne rodzinne tajemnice, zawiedzione uczucia, zdrada i seksualne niespełnienie, nigdy niewyjaśnione sprawy i poszukiwanie siebie i własnego miejsca.

Wydarzenia rozgrywają się zarówno na zalewanej słońcem brazylijskiej fazendzie, jak i w klimatyzowanym luksusie Rio de Janeiro.

Adriana Lisboa (urodzona w 1970 w Rio de Janeiro) – pisarka brazylijska. Jest autorką opowiadań, sześciu powieści, pisze także książki dla dzieci.

Adriana Lisboa
Symfonia w bieli
Przekład: Wojciech Charchalis
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 29 marca 2016
kup książkę

Symfonia w bieli


Motyl, zabronione kamieniołomy

Zostało jeszcze trochę czasu do jej przyjazdu.
Duszne letnie popołudnie odklejało się od drogi pod postacią kurzu i prężyło w powietrzu. Wszystko było spokojne albo niemal spokojne i miękkie, napuchnięte snem. Mężczyzna o szeroko otwartych oczach (i przejrzystych, niepospolicie jasnych) udawał, że skupia się na drodze. Jednak jego oczy krążyły po innych miejscach, snuły się wewnątrz niego i odgrzebywały skorupy pamięci jak dziecko zbierające muszelki na plaży. Raz po raz wkradała się teraźniejszość, narzucała się i on myślał w następnej pracy użyję ziemi. Wtedy jednak brązowy i wyschnięty, i zakurzony świat znowu się kurczył i widział dziewiczą biel, dziewczynę ubraną na biało, przywodzącą na myśl obraz Whistlera.
Tomás pamiętał ją.
Miłość. Gdzie się podziała? Miłość była jak blada blizna pozostała na ścianie po obrazie usuniętym po latach wiszenia w tym samym miejscu. Miłość tworzyła niejasną wyrwę w jego duszy, w przejrzystości jego oczu, w postarzałym obrazie jego istnienia. Kiedyś miłość krzyknęła w jego wnętrzu, rozpaliła jego trzewia. Kiedyś. Nawet wspomnienie nie było oczywiste, było poszarpane, kawałki szkieletu prehistorycznego monstrum, zakopane i zachowane w wyniku działania przypadku, niemożliwe do ponownego złożenia.
Trzydzieści lat później. Dwieście milionów lat później. Pies spał u stóp Tomasa i śnił bez wspomnień o ubranej na biało dziewczynie. Od czasu do czasu skamlał. W pewnej chwili uniósł znienacka czarno-biały łeb i zaczął gryźć łapę, starając się pochwycić pchłę. Perliczki Jorginy, kucharki, powtarzały w kółko do-piachu, do-piachu, czego ona słuchała, nie słysząc. Popołudnie nudne i sfatygowane jak kawał starej gumy, jak łysa opona. Skamielina, dwieście milionów lat. Bugenwille kwitły jak dzikie, niemal agresywnie, nieeleganckie gałęzie bezceremonialnie się narzucały, a ciernie przeczyły delikatności kwiatów. Te bugenwille były tam na długo przed przyjazdem Tomasa. Kto wie, może pozostaną, kiedy on, w ten czy inny sposób, już odejdzie.
Pies bez imienia ani właściciela, który zwyczajnie wybrał sobie ten dom i uważał za swoje resztki jedzenia wykładane przez kucharkę dwa razy dziennie na gazecie koło sadzawki, skończył operację eksmisji pchły i ponownie zagłębił się w swoje tajemnicze sny.
Jak sny niemowląt. Tomás często zadawał sobie pytanie o to, jakież to sny mogą się roić noworodkowi. Czy ma wspomnienia z macicy i śni płynne i czerwone obrazy? Przez moment fantazjował, że dziecko śni chwilę swojego poczęcia, jakby było jej świadkiem, jakby towarzyszyło krok po kroku – uważny obserwator – fazom własnego rozwoju, gąszczowi komórek, któremu naukowcy nadali zgoła niepoetyckie nazwy morula, blastula, gastrula (czy to naprawdę to?), embrion, płód. Że od samego początku, od zapłodnionego jaja, potrafi niemal świadomie, emocjonalnie identyfikować niczym informację genetyczną: swoją matkę.
Swojego ojca.
Czy tak jest? Nie można mieć pewności.
Jasne oczy Tomasa czasem stają się wilgotne, pewien nawyk towarzyszył mu od dzieciństwa, miał manię niemrugania najdłużej jak się da, w okrutnym zakładzie z samym sobą, który zawsze wygrywał i nieuchronnie przegrywał. Kończył, łzawiąc. Zatem w duszny i suchy dzień Tomás wypuścił z oczu dwie srebrne strużki, których nikt nie zauważył, ani pies, ani kucharka Jorgina. Czy w tych łzach skrywały się słowa? Czy to łzy poza słowami, poza światem, poza sennym popołudniem i upalnym latem, które palcami grzebało w jego ranach, w tym schronieniu?
Nie był szczęśliwym człowiekiem. Ani nieszczęśliwym. Czuł się wyważony, i za to zapłacił cenę, którą uważał za sprawiedliwą, i otrzymywał odsetki-dywidendy-indeksację. Porzucił różne terytoria. Zrezygnował z marzeń o imperium. Królował zaledwie samemu sobie i nad tą zupełnie nieważną chatą, zapomnianą pośród pól, i nad polnymi drogami spowitymi pyłem w porze suchej i będącymi rzekami błota w porze deszczowej, zwykle nie przechadzały się po nich ambicje. Kiedy tam zamieszkał (ale nie z tego powodu), miał pewność: koniec marzeń. A teraz myślał o tym, żeby użyć ziemi do przyszłego dzieła, do przyszłego obrazu, ziemia i farba? Jego myśli były tak błahe. Tak nieistotne. Jak smuga perfum pozostawiona w powietrzu przez kobietę.
Na bardzo dalekim niebie niemal bezszelestnie przeleciał samolot, wysoko, w pobliżu nie ma lotniska, na pewno leciał na Galeão albo na Santos Dumont, do stolicy. Jorgina, kucharka, która straciła większość zębów i teraz z dumą obnosiła się z bardzo białym uzębieniem, milcząco podeszła do Tomasa i postawiła filiżankę parującej kawy, ładnie pachnącej, na stoliku z kutej stali, na werandzie. Nie była to kobieta gadatliwa, tak naprawdę nie lubiła słów. Uważała, nie zastanawiając się nad tym, że są zdradliwe jak zwierz wodzący oczami za swoją ofiarą i niemal zawsze niesprawiedliwe. Spojrzała na zegarek i wydała nic nieznaczące westchnienie. Później wróciła do domu i do kuchni, gdzie dymiła fasola, ryż, pieczone mięso. Z daleka Tomás wypatrzył nowego pick-upa Iltona Xaviera, toczącego się w pośpiechu po drodze, wzniecającego tumany kurzu. Wszystkie te dyskretne ruchy były jakby oznakami oddechu uśpionego ciała, tylko tyle, i nawet nie muskały popołudnia.
Kawa była bardzo słodka, zbyt słodka, ale Tomás nauczył się lubić ją właśnie taką, bo ludzie tutaj taką pijali, oszczędność kawy, zbytek na cukrze. Pies, któremu przeszkadzały owady, zwinnie uniósł głowę i jednym kłapnięciem pochwycił gza w locie. Tomás bez zainteresowania zaczął przyglądać się własnym nogom wychodzącym z nogawek bermudów. Na skórze nosił znaki tego miejsca bez asfaltu i betonu jak tatuaże: mnóstwo śladów ukąszeń moskitów, kleszczy, gzów i innych żyjątek, niewielką bliznę na lewej łydce, z której na pogotowiu w Jabuticabais wyciągnięto larwę muchówki. Rzeczy, które gromadził przez ostatnie lata, odkąd tutaj zamieszkał. Tak blisko i tak daleko od tej dziewczyny w bieli. Tuż przy jego stopach pracowita ścieżka mrówek kreśliła żywy rowek w ziemi.
Ani szczęśliwy, ani nieszczęśliwy. Człowiek pragnący jedynie tej odrobiny ciszy, tego łzawienia bez powodu i ze wszystkich powodów. Pomieszanie samego siebie z kurzem, który nowy pick-up Iltona Xaviera zostawiał za sobą jak myśl.
W niewielkim pokoju o podłodze ze schodzonego czerwonego betonu stały stłoczone obrazy, po które Cândido przyjedzie w weekend, obrazy o bezpretensjonalnych intencjach i rozmiarach, sprzedawane po sto reali za sztukę i przeznaczone do ozdabiania mieszkań klasy średniej z interioru, gabinetów lekarskich, skromnych kancelarii adwokackich. Notariusz z Jabuticabais kupił dwa, według Cândida. Jeden wisiał w kancelarii, a drugi został ofiarowany siostrzenicy w prezencie ślubnym.
Od czasu do czasu ktoś zamawiał obraz, wtedy cena się podwajała, Cândido był zadowolony, ale humor Tomasa nie zmieniał się zanadto, ciągle był jednakowy niczym to suche popołudnie. Na malowanych pejzażach niemal zawsze była droga prowadząca donikąd. Ginęła za drzewami albo za zakrętem, albo za wzgórzem. A w prawym dolnym rogu znajdował się ten niemy podpis, którym oznaczał swoje obrazy, bo klienci tego od niego wymagali. Kiedyś, w wieku dwudziestu lat, Tomás odmawiał zanieczyszczania swoich prac podpisem burzącym całą kompozycję jak człowiek kaszlący podczas koncertu, jak światła w sali projekcyjnej zapalane przed końcem filmu. Teraz robił to, czego życzyli sobie klienci, a w oczach tych klientów podpis dodawał obrazowi autentyczności, podnosił jego status. Nawet podpis nieznanego malarza. Nie można się bez niego obejść. W porządku. Wszystko jedno. Wypisywał swoje imię czarną farbą, pismem ucznia szkoły podstawowej.
Pewnego razu jedna klientka opowiedziała moja siostrzenica pojechała do Europy. Była w Paryżu. I przywiozła mi stamtąd wielką reprodukcję fotografii, czarno-białej fotografii mężczyzny i kobiety całujących się na środku ulicy. Nigdy w życiu nie powieszę tego u siebie. Pańskie obrazy tak. Pańskie pejzaże, takie śliczne, a przede wszystkim to są obrazy olejne, mają swoją wartość.
Tomás pomyślał o mistrzowskiej fotografii Roberta Doisneau i uśmiechnął się, i zapalił papierosa, i spirala dymu zawładnęła przestrzenią niczym zaklinany wąż. Na chwilę utworzyła w powietrzu kobiecą postać, która zaraz się rozpłynęła. Zmęczony długim snem pies podniósł się, podrapał za uchem tylną łapą i zapomniał o tej łapie zawieszonej w powietrzu na dokładnie tyle cennego czasu, przez ile wpatrywał się w dal, w coś, co umykało człowiekowi. Odwrócił głowę i zobaczył za sobą otwarte drzwi, i miał psie przeczucie, do którego uśmiechnął się psim uśmiechem, tak delikatnym, że niedostrzegalnym. Następnie położył się o dwa metry dalej, gdzie trawa była wyższa i przez to być może chłodniejsza.
Dla Tomasa nie działo się nic nowego. Słów było niewiele, co wynikało z faktu, że większość czasu dzielił z kucharką, która nie lubiła pogaduszek i porozumiewała się uśmiechami i monosylabami, albo nie było ich wcale. Zaledwie raz na jakiś czas jechał do Jabuticabais, najbliższego miasta, na bardziej niż skromne zakupy. Poza tym zdarzały się tylko odwiedziny jego przyjaciółki Clarice. I odwiedziny u Clarice. Które służyły potwierdzeniu prawdy: nie działo się nic nowego. Trasa została pokonana i Tomás mógł teraz usiąść w cieniu, naprzeciw linii mety będącej jednocześnie linią startu, jak gdyby w ogóle się nie ruszył albo jakby zakreślił wielkie koło, 360 stopni. Została mu zatem jedynie obserwacja prędkości obrotu planety i nieuchwytnego następowania po sobie pór roku. Towarzystwo Clarice wpasowywało się w tę rzeczywistość w sposób naturalny, bezwiednie, bez puszenia się. Nie tworząc dysonansów wymagających odpowiedzi, cichej jak cała reszta. Jeśli spirala dymu rzeźbiła kobiecą postać, ta postać nie przypominała Clarice, zdecydowanie nie. A jednak, Tomás musiał to przyznać, być może jeszcze przywoływał tę drugą, mimo wszystko. Tę, którą miał ponownie spotkać następnego dnia.
Kobietę, którą pamięć zawsze ubierała w biel i w młodość.

*

Wiele lat wcześniej ta kobieta w bieli była po prostu Marią Inês.
I dopiero co zasadziła drzewo pieniędzy w towarzystwie dalekiego kuzyna, który jeszcze był zaledwie João Miguelem. Dwoje kuzynów o podwójnych imionach – to było wszystko, co mieli ze sobą wspólnego.
Jeszcze nie kiełkuje, poskarżył się João Miguel, a Maria Inês wzruszyła tylko ramionami i powiedziała naprawdę strasznie jesteś niecierpliwy. Myślisz, że to tak działa? Że człowiek zasadzi nasionko, a ono od razu kiełkuje? Musisz czekać bardzo długo.
Jak długo?
Zależy. Dni, tygodnie.
Aż tyle?
Ona nie odpowiedziała. Przygładziła ziemię niemal z matczyną czułością, potem powiodła wzrokiem za motylem przelatującym nad malutką łączką aż do kamieniołomów i śmiało rzucającym się w otchłań.
Słuchaj no, nic nie mów mojemu ojcu, że tu byliśmy, to zabronione, powiedziała Maria Inês.
Zabronione?
Tak. On zabronił, bo to bardzo niebezpieczne.
João Miguela obleciał strach, ale jednocześnie było dla niego oczywiste, że drzewo pieniędzy, które właśnie zasadził z kuzynką, musi znajdować się w tajemnym miejscu. Trudno dostępnym. W miejscu zabronionym. Przez godzinę dzieci szły w górę wzgórza, mijając pastwisko i mały lasek na szczycie (jak resztki włosów na niemal doszczętnie łysej głowie), wystawiając się na kleszcze, aż do granic wielkich kamieniołomów, gdzie rodziny jaszczurek leżały znieruchomiałe w słońcu.
Ze szczytu, wychyleni ponad najwyższą skałą, mogli dojrzeć cały świat, albo przynajmniej to, co Marii Inês wydawało się całym światem, nakreślonym jej dziewięcioletnią głową. Po jednej stronie rzeka, kawałek złocistego sznureczka, zwierzęta na pastwisku niczym miniaturki, dom i zagroda jak kolorowe zabaweczki z plastiku. A po drugiej stronie cisza i pustka podkreślone gwałtowną otchłanią: w dole, w domostwie opuszczonej Fazendy Tabebuj, kręciły się duchy, okrągłe ślimaki bardzo powoli kreśliły wzory na śpiących ścianach, a na dachu rosły soczyste rośliny. Farba na oknach powoli się łuszczyła, wszystko się starzało i z dnia na dzień stawało coraz bardziej tajemnicze.Bardziej bolesne. Jak inne rzeczywistości, które Maria Inês niebawem miała tak dobrze poznać.
Opowiadałam ci już o Fazendzie Tabebuj? zapytała João Miguela, a on skłamał, mówiąc nie, bo chciał jeszcze raz usłyszeć historię linczu.
Ona opowiedziała: mówią, że właściciel oszalał, bo przyłapał żonę z innym, wiesz, jak to jest. Poszedł do kuchni, złapał za nóż. Zdaje się, że był pijany, nie wiem, czy ktoś zrobiłby coś takiego, gdyby nie był pijany. Może był wariatem. Złapał za nóż i zabił żonę, swoją własną żonę! Wyobrażasz sobie? Pchnął ją siedemnaście razy. Kochankowi udało się uciec, wezwał policję, faceta aresztowano.
Maria Inês zrobiła przerwę, posmakowała ciszy na czubku języka i poczuła jej słodko-kwaśny smak, jak cukierków tamaryndowych. Potem mówiła dalej, kompetentna opowiadaczka historii, snując opowieść o tym, jak malutka społeczność Jabuticabais wściekła się, wzniosła się niczym fala, napadła na posterunek i zlinczowała zabójcę na środku ulicy, kijami i kamieniami, a później ogniem. Jego córka, zgorzkniała córka, która odziedziczyła te ziemie, musiała dojrzeć przed czasem, jak owoce w szklarni. Miała na imię Lindaflor, mała i dzielna Lindaflor, która w okolicy jest przywoływana jak mit. Niektórzy mówili, że była złotowłosa jak aniołek, inni zaklinali się, że miała włosy w kolorze żywego ognia i bardzo białą cerę albo że była śniada jak Indianka, o włosach grubych i gładkich. Czasem była skryta jak matka, a czasem porywcza jak ojciec, czasem była delikatna, a czasem szalona. Informacje na temat jej obecnego miejsca zamieszkania też były bardzo różne. Miała być u wujostwa we Friburgo. Z kuzynami w Rio de Janeiro. Miała się wyprowadzić za granicę, do Niemiec, gdzie poszła na służbę u pewnego małżeństwa muzyków, niemieckiego pianisty i brazylijskiej wiolonczelistki (nikt nie potrafiłby powiedzieć, skąd wzięła się ta hipoteza tyleż fantastyczna, ile nieprawdopodobna). Maria Inês nie była w stanie wyjaśnić tego u rodziców, bo – rzecz jasna – ta sprawa również była zabroniona.
Rzeczy zabronione nęciły ją w takim samym stopniu, w jakim osaczały Clarice, jej starszą siostrę, która niebawem miała skończyć trzynaście lat i była posłuszna jak wytresowany piesek, bo nie zbliżała się do wielkich kamieniołomów ani nie zadawała pytań na temat tragedii w Fazendzie Tabebuj. Rzeczy zabronionych.
Chcesz wiedzieć, co zrobię ze swoją częścią pieniędzy, zapytała Maria Inês kuzyna, odnosząc się do drzewa pieniędzy, w dniu, kiedy stanę się dorosła i będę miała pełno owoców-monet? Pojadę w podróż, powiedziała. Statkiem, do Europy.
W odpowiedzi João Miguela było pozorne oderwanie się, ale głęboki smutek sprawił, że spuścił oczy. Powiedział mój ojciec dużo podróżuje. Do Europy, statkiem i samolotem. Zasadzenie drzewa pieniędzy, z monetą jako nasieniem, było pomysłem Marii Inês, naturalnie – pomysłowej Marii Inês, śmiałej, ciekawskiej. Spojrzała na kuzyna ze szczerym współczuciem.
Kiedy João Miguel wspominał ojca i stawał się zachmurzony jak deszczowy poniedziałek, nachodziło ją to pragnienie chronienia go, biednego, porzuconego kuzyna, wzięcia go na ręce. Wiele podróżował, jego ojciec. Do Europy, do swoich rodzinnych Włoch. Samolotem. Z kochanką. Podczas gdy małżonka marniała zamknięta w szpitalu dla psychicznie chorych. Rzecz jasna wiedza o tych sprawach była w stu procentach zabroniona, ale Maria Inês miała swoje sposoby, żeby podsłuchać rozmowy dorosłych. Do Europy. Z kochanką. A jedyny syn pozostawał zapomniany przez trzy miesiące wakacji w gospodarstwie kuzynów, w interiorze stanu.

 
Wesprzyj nas