Znakomicie skonstruowana powieść psychologiczna z elementami thrillera. Hitchcockowskie klimaty – atmosfera rodem z „Psychozy”…


Tysiąc różMichał i jego żona Elżbieta wiodą spokojne życie w domu na uboczu. Regularnie włączają zraszacz, rozmawiają z sąsiadem, odwiedza ich listonosz, mają swoje nawyki i zwyczaje. O stałej porze słychać stukot maszyny do pisania. Bo Elżbieta jest pisarką popularnych romansów, Michał zaś grafikiem projektującym okładki.

Tak było. Jeszcze do wczoraj.
Bo już tak nie będzie.

Jedna chwila zmienia ich życie w teatr pozorów. Tylko kto w nim obsadza role?

Znakomicie skonstruowana powieść psychologiczna z elementami thrillera. Hitchcockowskie klimaty – atmosfera rodem z „Psychozy”… i wyczekiwanie na pojawianie się matki Normana.

Magda Rem urodziła się w Koninie, ale od lat mieszka w Anglii. Wyjechała tam z rodzicami jako nastolatka w 1999 roku. Założyła polsko-angielską rodzinę, pracuje jako grafik komputerowy, a powieści – czytane przez nią, teraz zaś także przez nią pisane – stanowią jej sposób na codzienny kontakt z językiem ojczystym, bo w Polsce bywa rzadko. Uważa, że o człowieku i jego wrodzonych dobrych skłonnościach więcej mówią ludzkie zbrodnie niż zacne uczynki. To brutalny kontrast sił i zamiarów sprawia, że życie ludzkie bywa rozpaczliwie dramatyczne. Żeby o tym opowiedzieć, trudno sobie wymarzyć lepszy gatunek od thrillera.

Magda Rem
Tysiąc róż
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 3 marca 2016
kup książkę

Tysiąc róż

WSTĘP

POWRÓT

Utkwił mi w głowie ten dzień. To było akurat po zestrzeleniu malezyjskiego boeinga przez Ruskich, pamiętna data. Leciał z Amsterdamu do Kuala Lumpur. Piłem poranną kawę przy telewizorze, któryś redaktor przeglądał tytuły z zagranicznej prasy. Ofiary Putina, Rzeź na wysokości trzydziestu trzech tysięcy stóp, Podniebny mord… Świat – pomijając rozmaite Kuby czy Wenezuele – mówił jednym głosem, zaś kremlowskie media, jak stara pozytywka, grały własną melodię. Mieli gdzieś, że uszy od niej puchną.
Moja żona Magda poleciała z dzieciakami na miesiąc do jej rodziny. Byczyli się na Riwierze Adriatyckiej, w tygodniu przysłała e-mailem zdjęcia, a na nich – słońce, uśmiechy, oszronione drinki. Ale mogli polecieć w inny zakątek świata, do Acapulco albo właśnie do Kuala Lumpur. Przed wyjazdem Maciek narzekał, że są ciekawsze miejsca od włoskich plaż, gdzie zna każde ziarenko piasku. Przez przypadkowy wakacyjny kaprys mogli wsiąść do tego nieszczęsnego samolotu. Ja też mogłem do niego wsiąść. Teoretycznie każdy mógł wsiąść do zestrzelonego nad Ukrainą malezyjskiego samolotu. Wkurza mnie, gdy opatrzność przypomina, że jedyna reguła, traktowana przez nią śmiertelnie serio, brzmi: „Na kogo wypadnie, na tego bęc!”.
Zamierzałem za kilka dni zadzwonić do Magdy i zapytać ją, co słychać. Ale na razie nie miałem do tego głowy.
Od rana lało. To źle na mnie wpływa. Cały mój biznes kręci się w cieple i w słońcu, a od deszczu zachodzi rdzą. Pole golfowe, pod które dziesięć lat temu wykupiłem cztery sąsiadujące parcele, stało puste, mokła opustoszała przystań nad jeziorem, nikt nie zaglądał do wypożyczalni sprzętu, nie czekał w kolejce do poduszkowców ani lotni ciągniętych przez motorówki. Kursowały wycieczkowe stateczki, działało spa i sale gier, ale to był program na przeczekanie.
W wakacyjnym kurorcie otoczonym przez malownicze jeziora i lasy jedynym rywalem dla mojej oferty był Łuk Triumfalny, wzniesiony dwieście lat temu dla Napoleona. Poza nim i Letnią stajnią rozrywek Bylewskiego (taki slogan dawaliśmy do materiałów promocyjnych), nie było w okolicy nic godnego uwagi. Cesarz nie przejechał przez swoją bramę. Z armią wymarzniętych, głodnych niedobitków wracał spod Moskwy nie tędy, ale gdzieś bokami. Pompatyczna konstrukcja z napoleońskim orłem na szczycie, nie większa niż wrota stodoły, przypominała mi, że załamanie pogody może dać w kość najlepszemu.
Zgasiłem telewizor po prognozie pogody. Była pocieszająca. Upały, temperatura trzydzieści stopni, opady lokalne i przejściowe. Kliknąłem radio na tablecie. Zamrugał niebieskim oczkiem, łącząc się z głośnikami. Wiatr się zerwał w zaułkach, trąca drzewa jak struny… – German śpiewała Tańczące Eurydyki, których kiczowatość lata zamieniły w nostalgię.

Już niedługo na widnokrąg
świt różowy spełznie wolno,
mgły rozwieją się jak przędza,
zbledną światła, pryśnie czar.

Przez okno widziałem trzypiętrowy pensjonat po przeciwnej stronie klombu, od ośmiu lat mojego żywiciela. O ile, rzecz jasna, nie mókł na deszczu jak teraz, bo w tym stanie wyglądał niczym nawiedzony hotel z horroru Kinga. Siedlisko upiorów, krwawych wspomnień i tajemniczych jęków po nocach.
Zegar nad kominkiem pokazywał siódmą, gdy zobaczyłem nieznajomego. Ten dopiero był jak z horroru. Niesamowity.
W każdym razie sprawiał na mnie takie wrażenie, ale dlaczego? Z powodu wyglądu? Zachowania? Nosił niemodny garnitur, pod marynarkę włożył polo z profilem tyranozaura i napisem The Lost World: Jurassic Park – jakby wyciągnął swoją koszulkę z gardzieli zeszłego wieku. Nieporuszony stał na środku trawnika bokiem do mnie. Odsunął się od pensjonatu, starając się objąć wzrokiem jego wielką bryłę. W opuszczonej dłoni trzymał starą skórzaną walizkę spiętą paskiem. Nie miał parasola. Ociekał deszczem, na jego łysiejącej czaszce siwe włosy posklejały się w strąki – a on jakby tego nie zauważał.
Zadzierał głowę ku szyldowi TYSIĄC RÓŻ.
Majewski nie zgasił po nocy neonu nad frontowym wejściem. Widocznie nie był pewien, czy noc rzeczywiście się skończyła i ciemnoszare niebo należy do nowego dnia. Litery czerwieniały w półmroku dżdżystego poranka, kładły krwiste refleksy na mokrym chodniku.
– Szuka pan miejsca? – krzyknąłem. – Mamy komplet.
Odwrócił się, jakby go zaskoczyło, że jest tu ktoś oprócz niego. Niemożliwe, żeby przeoczył wczasowiczów, kręcących się za oknami pensjonatu i na balkonach.
Wyciągnął rękę ku neonowi.
– Skąd ta nazwa?
– Żona uwielbia róże. Wokoło kazała nasadzić ich tyle, że gdyby nie padało, sam by pan zwęszył, skąd nazwa.
– No tak. Bo czytadła umierają razem z autorami.
Tak odpowiedział, podchodząc. Bez sensu.
W miarę jak się zbliżał, wydawał mi się starszy. Jakby z każdym krokiem przybywało mu lat. Liczył sobie co najmniej sześćdziesiątkę, ale mógł mieć sześćdziesiąt pięć albo i siedemdziesiąt lat. Zmarszczka na zmarszczce, wory pod oczami, pożółkłe zęby. Zaniedbany – mówi się o takich ludziach.
Patrzyłem na niego z parterowego podestu, przed którego schodami się zatrzymał.
– W życiu zdarzają się dziwne przypadki – orzekł. Filozof. Z tych, co za dużo myślą. Wymownie rozłożyłem ręce, bo co mu na to miałem odpowiedzieć? – Już raz tak stałem w tym miejscu – dodał po chwili. – Tam, gdzie pan, był płot z siatki, w płocie dziura. Ale to gdzie indziej…
Machnął ręką w nieokreślonym kierunku.
– Pan z daleka? – zapytałem.
– Z daleka – potwierdził. – I z dawien dawna.
Nie wiem dlaczego, ale zrobiło mi się go żal.
– Proszę wejść – zaprosiłem. – Obeschnie pan. Jeszcze się przyplącze zapalenie płuc.
Wszedł po kamiennych stopniach pod dach biura.
– Nie będę siadał, bo wszystko panu przemoczę – zastrzegł się, odstawiając walizkę na blachę przed kominkiem.
– Coś podłożę. Meblom nic się nie stanie.
Poczęstowałem go szklaneczką whisky na rozgrzewkę. Sam też miałem na nią ochotę, choć zwykle nie pijam od rana. Facet nie chciał kawy, nie chciał jeść. Nie sięgnął nawet po orzeszki w czekoladzie, które stały przed nim na biurku w szklanym pojemniku.
Zaproponowałem mu szlafrok, ale nie zamierzał zdjąć przesiąkniętego deszczem ubrania.
– Na mnie też wyschnie – zapewnił. – Chciałbym się panu zrewanżować za uprzejmość i gościnę.
– Nie ma potrzeby – odpowiedziałem. – Drobiazg.
– Nie wie pan czym.
– A czym? – zapytałem z zainteresowaniem.
Z jego słów wynikało, że nie ma na myśli wymiętej dziesięciozłotówki, którą wysupłał z kieszeni swojej mokrej marynarki.
– Opowieścią – wyjaśnił. – O Tysiącu róż. Siedemnaście lat temu.
– Wtedy pensjonat jeszcze nie istniał – uświadomiłem go.
– Wiem. – Skinął głową. – Ale było tutaj coś, co też nazywało się Tys­iącem róż… Zdumiewający zbieg okoliczności! No bo co innego, skoro nazwa pensjonatu, jak pan mówi, pochodzi od róż pańskiej żony, a nie od tytułu… W życiu zdarzają się dziwne przypadki.
Przerwał.
Miłośnik mówienia zagadkami! Przyjrzał mi się uważnie, jakby sprawdzał, czy niczego przed nim nie ukrywam.
– Słyszał pan o tragedii, która się tu zdarzyła? Na pewno pan słyszał, było o niej głośno, zwłaszcza że zwykle nic się tutaj nie dzieje. W każdym razie siedemnaście lat temu nie działo się nic więcej… – Zamyślił się. – Ale te stare plotki mają niewiele wspólnego z prawdą, zaręczam panu. Pomijają najistotniejszą rzecz. Sedno sprawy. To, jak było naprawdę.
Dolałem whisky do obu szklanek.
Jak wszyscy tutejsi mieszkańcy, słyszałem o tym, o czym wspomniał. Deszcz, strącony przez Putina samolot – dzisiaj do kompletu brakowało mi jeszcze tylko dawnej makabreski. Na co? Po co? Na nic i po nic! Co mnie obchodziło, jak było naprawdę!
Zresztą skąd ten dziwny przybysz mógłby znać prawdę, której jego zdaniem nie znali inni ludzie, zasiedziali w tej okolicy od lat?
– Nie mam dużo czasu – wykręciłem się. – Jak tylko przestanie padać…
– Zgoda – przerwał mi i skinął głową. – Gdy wyjdzie słońce, zabieram się stąd. To będzie coś na wzór rosyjskiej ruletki. Dokończę lub nie.
Rosyjska ruletka…
Całkiem stosowne skojarzenie jak na dzisiejszy poranek.
Wyłączyłem radio i usiadłem naprzeciw mojego gościa.

Rozdział I

ALTANA

poniedziałek, godz. 8.46

– Napijesz się kawy, koch…?
Michał Rot, lat czterdzieści dwa, łysiejący, ale wciąż przystojny szatyn, ugryzł się w język.
Lepiej bez „kochanie”.
Kropelka potu spłynęła mu po plecach. Zatrzymała się na pasku dżinsowych spodni, które obciął powyżej kolan, gdy wystrzępiły się ze starości. Było duszno, w trawie natrętnie grały świerszcze. Trzepoczący motyl fruwał w górę i w dół nad różową malwą, przygiętą do ziemi przez nocną nawałnicę.
Dawno nie przeżyli z Elżbietą tak potężnej burzy. Aż brał ich strach, że wielka lipa przy bramie, podkopana przy wymianie ogrodzenia, ulegnie złowrogim siłom natury. Przez pół nocy trzeszczała, jakby wyłamywano jej z ziemi korzenie, żeby padła pod uderzeniami wiatru. A wtedy po zabawie! Wiekową koroną zdruzgocze pochyły dach, rozgniecie poddasze od strony facjatki i wytłucze okna parteru, osuwając się po ścianach.
Ale z rana okazało się, że walkę z żywiołem przegrało tylko kilka szczudlastych malw. Jedna zawisła nad stopniem ganku jak barierka szlabanu. Michał przekraczał ją kilka razy, zanim uświadomił sobie, że mu zawadza. Nogą w żółtym plastikowym sandale przydepnął grubą łodygę. Trzasnęła i oklapła.
To była ostatnia ofiara nocnej burzy. Jej wspomnienie tłukło się po głowie Michała niczym ćma, przybierając formę rozmowy z żoną. Jak ze snu, który mu się nie przyśnił. Głupia i przykra małżeńska rozmowa, po której pozostanie niesmak.
– Nie przeżyłaś takiej burzy, kochanie, prawda?
– Takiej, mijo pajacco? Takiej burzy, powiadasz?
Jak w Aoście, gdy udawała, że mówi po włosku.
– Przepraszam. Tej, oczywiście, tej burzy, koch…
Stop, cholera! Zebrało mu się na czułości!
Kiedy ostatnio powiedział do niej „kochanie”? Nie tu, w każdym razie. Chyba nie tu… Wyszedł z wprawy? Czy jej nie nabrał przez pięć lat małżeństwa? Pogubił się.
„Napijesz, kochanie, się, kochanie, kawy, kochanie?”.
„Napijesz, nadmanganian potasu, się, nadmanganian potasu, kawy, nadmanganian potasu?”.
Czy Michał lub Elżbieta dostrzegliby jeszcze różnicę między tymi zdaniami? Dla niego już samo „napijesz się kawy” było trudne. Powinien zabrać się do tego swobodniej, bez dykcji obliczonej na słuch widza z ostatniego rzędu.
Musi uważać!
Bardziej się postarać!
Pomiędzy krzakami porzeczek, w szybie uchylonego okna na sąsiedniej parceli, widział odbicie tarasu sąsiadów.
„Szpakowaty” siedział na leżaku, niezdarnie wychylony ku przodowi. Manipulował przy obłym radioodbiorniku, który wylegiwał się u jego stóp podobny do jamnika z wyszczotkowaną, lśniącą od słońca sierścią. Uwodzący głos lektora umilkł, z głośników dobiegła melodyjka umcyk-umcyk.
Obecnie zmiana stacji nie była łatwym zadaniem dla „Szpakowatego”. Przeszkadzało mu brzuszysko, które opierało się na krawędzi gipsu, usztywniającego jego nogę po biodro.
Złamanie z przemieszczeniem!
To dlatego całymi dniami przesiadywał na tarasie, zamiast rozwijać biznes, brać sprawy w swoje ręce, doglądać obiecującej wytwórni kominków, grilli i palenisk.
Od przymusowej bezczynności nosiło go jak złapanego w potrzask wilka. Jego telefoniczne tyrady słychać było aż tutaj, a może nawet nad jeziorem po drugiej stronie szosy.
– Ciemnotę ci, kuźwa mać, wciska! Z dupy mu się dymi!… Powiedz mu, że to jest szwajcarskie szkło witroceramiczne i wytrzyma osiemset stopni… Jaki deflektor, kuźwa? Przecież on w ogóle nie wie, co to jest! Mądrala! Deflektor se wykombinował, patrzcie go! Niech wsadzi łeb do kominka, w tej durnej pale ma cug, to mu się nawiew wyreguluje, kuźwa!
Ksywkę „Szpakowaty” Michał i jego żona nadali mu dla kontrastu. Wymyśliła ją Elżbieta. Gawędziła z sąsiadem częściej niż jej mąż, to znaczy zamieniała parę grzecznościowych zdań, stojąc po swojej stronie ogrodzenia i wypinając pierś tym seksowniej, im seksowniej tamten wciągał brzuch. Białe włosy nad jego uszami były tak zwaną świńską siwizną, a nie szpakowatymi skroniami, jakimi szczycą się dystyngowani nafciarze z amerykańskich telenowel. Miał dość prostacki styl bycia, mimo że dla Elżbiety robił się czarujący jak na zawołanie.
W przypływie bolesnej szczerości zwierzył się niedawno Michałowi, że po pastylkach, które łyka garściami, cierpi na męskie niedomagania. Nie kłamał. Zachwyty nad Elżbietą dawały wyraz jego męskiej nostalgii, a nie uwodzicielskim skłonnościom. „Szpakowaty” był zbyt cwany, żeby zdradzać przed Michałem swoje dwuznaczne zamiary wobec jego żony. Gdyby je miał, liczyłby się z każdym słowem. Stałby się skryty i chytry jak lis – a czujny mąż potrafiłby docenić względną przyzwoitość takiego zachowania.
Nie każdego na nią stać. Michał coś o tym wiedział.
Obracający się zraszacz rozpryskiwał mgiełkę wody nad trawnikiem. Po upalnych dniach, w czasie których wiatr wywiewał tumany pyłu z wypłowiałej trawy, spieczona ziemia wchłonęła nocny deszcz niczym gąbka. Rano Michał podłączył „sokowirówkę”, jak Elżbieta nazyw­ała rurki spryskiwacza, zmieniającego wodę w świetlisty pył. Nie musiał tego robić, chciał jednak, żeby wszystko wyglądało jak wcześniej. Jak wczoraj, przedwczoraj. Znajomo i idyllicznie. Jakby przeszłość była bezpieczniejsza od teraźniejszości.
Mimo że nie była.
Poranne słońce rozszczepiało się na tęczę w kropelkach wodnej kurtyny. Przypominała rozsypujące się szkło.
Stłuczoną szybę terrarium.
Michał widział taką dawno temu, w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym – i tej przeszłości do dzisiaj nie zdołał uznać za bezpiecznie minioną.
Miał pięć lat, gdy w niedzielne przedpołudnie wybrali się całą rodziną do zoo. Pękające szkło, które strzaskał swoim bezwładem nieznajomy mężczyzna powalony przez udar serca, utkwiło w głowie Michała na zawsze. A zwłaszcza koszmar, który nastąpił zaraz potem.
Zielony piorun wystrzelił z oświetlonego wnętrza w półmrok pomieszczenia. Jadowita mamba. Jej nazwę Michał poznał później, zresztą zobaczył ją także później na ilustracji w encyklopedii. Tamtej niedzieli wszystko działo się za szybko, żeby cokolwiek dostrzec i w cokolwiek uwierzyć. Jedno, co pojął – to że śmierć uderza lotem błyskawicy.
Żywa sprężyna wbiła się w twarz jego młodszego brata. Drgające konwulsyjnie ciało Łukaszka wiło się po betonowej posadzce tak samo dziwacznie, jak pełznący zakosami kształt, umykający w ciemność pod postumentami szklanych szaf.
Przez długi czas Michałowi wydawało się, że uległ złudzeniu. Szczególnie że jeszcze tej samej nocy ujrzał to zdarzenie inaczej. W jego śnie wąż leciał i leciał z ogłuszającym hukiem odrzutowca. Spłaszczony łeb nadymał się jak balon, zielona skóra wyciągała się w ciastowate pasma, szczęki tworzyły owal, z którego sterczały jadowe zęby. Przerażony Mi chał widział to naprzeciw siebie, oczami nieżyjącego brata.
Gdy wyśnił mambę po raz pierwszy, zmoczył się. Obudziło go uczucie gorąca pełznące ku klatce piersiowej – i odtąd sikał w łóżko do jedenastego roku życia.
– Trauma, szanowni państwo, pozostawia bliznę w psychice dziecka. Jest jak dziki lokator, którego niełatwo wykwaterować albo oswoić z regulaminem domu.
Kolejni lekarze wyrażali tę diagnozę różnymi słowami. Czasem poprzestawali na milczącym kiwaniu głową, gdy wypisywali recepty popularnymi wówczas tanimi długopisami z plastiku. We mgle lat rozpłynęły się białe fartuchy pielęgniarek, białe parawany przy białych kozetkach, białe kafelki gabinetów zabiegowych, ale Michał wciąż pamiętał udrękę szkolnych wycieczek, kolonii, noclegów u odwiedzanej w innym mieście rodziny, gdy z całej siły starał się nie zasnąć.
Uniknąć kompromitacji. Nie dać się.
Nieraz, szczypiąc się i co rusz opuszczając nogi na zimną podłogę, męczył się godzinami. Ciągnęły się w nieskończoność, czarne i dręczące, dopóki za oknem nie wstał świt, zwiastujący ulgę po nerwowym czuwaniu.
Przedwczesną ulgę.
Godzinę później mały Michał budził się z kamiennego snu w środku cuchnącej plamy, która przesiąkała przez prześcieradło.
Nie pomagały terapie, napary ziołowe, nocne dyżury rodziców, którzy szarpali go za ramię w świetle nocnej lampki.
– Wstań do łazienki, synku, nie zaśpij.
Jego dzieciństwo przesiąkło fetorem moczu, sennością, poczuciem bezsiły i upokorzenia.

 
Wesprzyj nas