Mocna proza, która nawiązuje do złotej ery opowiadań – historie o szukaniu harmonii, o tym, jak ciężko zrozumieć nie tylko innych, ale także samego siebie.


W drodze nad Morze ŻółteMatka, która straciła syna, weteran w depresji, amator BASE jumpingu, który przymierza się do skoku z łuku w St. Louis, jedenastoletni chłopiec z przerażeniem uświadamiający sobie, że może być podobny do swojego ojca nieudacznika, wyprawa śladem zaginionej córki, która zerwała kontakt z rodziną.
To tylko niektóre wątki jedenastu opowiadań twórcy serialu „True Detective”.

To historie o szukaniu harmonii, o tym, jak ciężko zrozumieć nie tylko innych, ale także samego siebie. Bohaterom nieustannie towarzyszą strach, wstyd i poczucie wyobcowania. Chcą zmian, ale nie wiedzą, jak się do tego zabrać. Nie umieją pogodzić się ze stratą, podejmują wyzwania, choć skazani są na porażkę.

Pizzolatto stawia czytelnika na skrzyżowaniu pragnień, tęsknoty i straty, gdzieś w drodze nad Morze Żółte.

*

„Gdyby na rynku było więcej książek Pizzolatty, połknęłabym je w kilka wieczorów”.
– Katarzyna Bonda

„Nic Pizzolatto to jeden z najciekawszych młodych pisarzy. Ten zbiór opowiadań jest tego najlepszym dowodem”.
– Steve Yarbrough, autor Jeńców wojennych i Końca Kalifornii

„Ta mocna proza nawiązuje do złotej ery opowiadań, gdy tworzyła O’Connor i jej podobni. Pizzolatto posiada nieograniczoną wyobraźnię i umiejętności narracyjne równe największym”.
– William Gay

„Piękna i przejrzysta proza Pizzolatty płynie jak woda albo muzyka. On wie, jak pisać, ma to w kościach. Brawo za talent, ten rzadki i piękny dar bogów”.
– Ellen Gilchrist

„Odważne, wzruszające i błyskotliwe opowiadania. Nic Pizzolatto pisze o ludziach, którzy z trudem sobie radzą ze stratą. Czy chodzi o poszukiwania zaginionej córki, czy o stracone złudzenia, bohaterowie Pizzolatty walczą. To, że rzadko wygrywają, nie ma znaczenia. Ciekawe i piękne rzeczy dzieją się W drodze nad Morze Żółte”.
– Molly Giles

Nic Pizzolato (ur. 1975) – scenarzysta, producent, powieściopisarz. Jego opowiadania zdobyły nominację do nagrody National Magazine Award, a debiutancki zbiór Between Here and the Yellow Sea uznano za jeden z pięciu najciekawszych debiutów literackich. Galveston trafił w 2010 roku na listę finalistów Discover Award oraz nagrody im. Edgara Allana Poego dla najlepszego debiutu, powieść wyróżniono także Spur Award oraz nagrodą Akademii Francuskiej dla najlepszego zagranicznego debiutu.
Galveston ukaże się w szesnastu krajach, trwają także prace nad ekranizacją powieści.

Nic Pizzolatto
W drodze nad Morze Żółte
Przekład: Marcin Wróbel
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 3 lutego 2016
kup książkę

W drodze nad Morze Żółte

1987, wyścigi

Oaklawn, wyniosła niczym rezydencja plantatora, trzypiętrowa biała budowla z flagami powiewającymi przed wejściem, przytłoczyło ich. Policjanci ukryci w cieniu dmuchali w gwizdki, kierując ruchem. Ojciec prowadził jedenastoletniego, całkiem czerwonego lincolna. Syn wiedział, że samochód kupiono w roku jego narodzin. W obszernej kabinie nad podłogą, nad śmieciami i resztkami frytek, krążyło kilka much. Andru spędzał z ojcem zazwyczaj połowę miesiąca, a od lutego do kwietnia jeździli do Oaklawn.
Budynek był dla niego jak wehikuł czasu, kojarzył mu się z gangsterami, którzy rządzili tutaj w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Chłopak lubił słuchać opowieści o tych ludziach: Luckym, Meyerze, Bugsym, o spotkaniach w Hot Springs i dzieleniu łupów nad krwistym stekiem w jednej z tutejszych restauracji lub podczas kąpieli w solankach.
Wyobrażał sobie facetów w fedorach i prochowcach, którzy przeciskali się przez tłum, taszcząc futerały na skrzypce. Dochodziła pierwsza, ojciec zaparkował kilka przecznic od toru wyścigów. Andru wcale go nie słuchał, choć później uświadomi sobie, że pamięta każde słowo.
– Obstawianie polega na założeniu, że historia się powtarza, rozumiesz? Żeby zrozumieć te wszystkie cyfry, musisz być prawdziwym matematykiem. – Dave, ojciec, zgasił silnik i wystawił papierosa przez szparę w oknie, wpuszczając delikatny podmuch wiatru. Czerwoną tapicerkę na drzwiach pokrywały czarne, okrągłe ślady po przypaleniach.
Czasem, kiedy chłopak mocno się skoncentrował, ślad po papierosie zamieniał się w muchę, która krążyła chwilę nad ich głowami i wracała w to samo miejsce.
– Rozumiesz? – Ojciec nieco zachrypł. Pstryknął niedopałkiem przez okno, a do wnętrza posypały się pomarańczowe iskry.
– Rozumiem – odparł chłopiec, mrużąc oczy przed iskrami gasnącymi mu tuż przed buzią.
Dave otrzepał szary garnitur i pozbierał okruchy tytoniu z białej koszuli, która pożółkła już nieco na szwach. Marynarka była poprzecierana na łokciach, ale świeżo odprasowana. Pachniał wodą kolońską Polo, która zawsze leżała obok ciuchów na tylnym siedzeniu. Przygładził włosy. Na jego szerokiej, włochatej dłoni błyszczał złoty sygnet z diamentowymi inicjałami DS.
– Co tam, Dru? – zapytał. – Podoba ci się tutaj?
Chłopiec usiadł, spojrzał wprost na niego, a potem na potężny ceglany mur przed samochodem. Przez szybę biegło pojedyncze długie pęknięcie.
– Pewnie – odpowiedział. – Obojętnie mi w sumie. Fajnie jest.
– Wielu ludzi marzy o tym, by odwiedzać Hot Springs dwa razy w miesiącu.
– Wiem. – Słowa ojca wywołały rumieńce na jego policzkach.
– Bawimy się. Jak faceci, prawda? – Pogładził nastroszone, brązowe włosy syna.
Na twarzy Andru pojawił się uśmiech. Był tak wymuszony, że natychmiast wzbudził w ojcu wściekłość. Andru rozpoznał ją po zaciśniętych zębach i trzasku zamykanych drzwi. Podszyty paniką gniew pojawiał się zawsze wtedy, gdy okazywał zmęczenie tymi wycieczkami. Czując jego strach i złość, chłopak chciał mu jakoś ulżyć, ale nie potrafił znaleźć żadnych słów pociechy.
Dopiero jakąś dekadę później uświadomił sobie, że strach towarzyszył ojcu na każdym kroku, był czymś, co ciągle tliło się w jego wnętrzu i nie potrzebowało żadnych bodźców.
Ludzie tłoczyli się przy torze jak Indianie wokół fortu na filmach z Johnem Wayne’em, które oglądali razem z ojcem, jedząc smażonego kurczaka albo pizzę. Starzy samotni mężczyźni, rodziny, młode dziewczyny, debiutantki z Little Rock w drogich sukienkach, lśniące włosy, zęby odbijające promienie słoneczne. Chłopiec przyglądał się temu jak zawsze.
Gniew Dave’a minął. Przygładził garnitur i przejechał dłonią po gęstych, ciemnych włosach zaczesanych do tyłu.
– W porządku, stary. Zacznijmy dzień na wyścigach. – Pacnął syna delikatnie w ramię.
– Dobra. – Chłopiec przyglądał się, jak ojciec nabiera nowej energii, jak zwykle przed wejściem na teren gonitw. Dziś zdawała się ona większa niż zwykle. Wciąż poprawiał mankiety, bawił się guzikami przy rękawach marynarki, zginał i rozprostowywał palce jak pianista przed występem. Mrugnął nawet do policjanta.
Wewnątrz roiło się od ludzi ściskających w dłoniach kartki, skupionych na programie wyścigów, a z przekrzywionych głośników nad ich głowami unosiło się elektroniczne poskrzekiwanie. Gracze patrzyli w górę, sprawdzając statystyki wyświetlane na dziesiątkach monitorów. Ojciec wrócił z kuponem i zaczął typować, opierając się o ścianę. Sztuczne światło w Oaklawn było przyblakłe, wypełnione dymem i głosami.
– Wspaniałe, no nie? Ci wszyscy ludzie. – Zanim syn zdążył odpowiedzieć, David zaczął się rozglądać, jakby wypatrywał kogoś w tłumie. – Przejdźmy się trochę, dobra?
Przecisnęli się przez ludzką masę na drugi koniec pierwszego piętra, kiedy jednak dotarli do stoiska z pamiątkami, ojciec zawrócił i skierował Andru tam, skąd przyszli.
– Chodź. – Ruszył szybkim krokiem, opierając dłoń na plecach syna, a w drugiej ręce ściskając pognieciony program.
Wyszli na górny padok, gdzie kręciło się jeszcze więcej ludzi czekających na gonitwy. Ojciec rozejrzał się uważnie, a potem zacisnął usta.
– Szukasz kogoś? – zainteresował się chłopiec.
– Nie, właściwie nie. – David przyjrzał się synowi, dotykając jego kurtki; chłopak był cichy, a jego twarz pod strzechą nastroszonych włosów wciąż dziecięco delikatna. – Posłuchaj, tylko… Co byś powiedział, gdybym zaczął się spotykać z jakąś panią?
– Nic. Świetnie.
– Nie miałbyś nic przeciwko?
– Nie. Zupełnie nic. Serio, tato.
– No tak… – W głosie ojca pobrzmiewała lekka irytacja. – Czemu w sumie miałbyś się sprzeciwiać.
– Właśnie.
– Mama znalazła sobie Franka, no nie? Ja też powinienem sobie kogoś znaleźć, co myślisz?
– Tak. Pewnie. – Popatrzył na ojca, który nagle stracił tę dziwną energię. Trwało to jedynie ułamek sekundy, chwilę później znów się uśmiechał.
Wymienił z synem wymyślny uścisk dłoni i odezwał się niby-młodzieżowo:
– Ostry z ciebie kolo, koleżko. Jak kosa.
Zeszli z padoku i wspięli się na antresolę. „Antresola” to jedno z tych słów, których Andru nauczył się na wyścigach. Lubił je. Brzmiało tak, jakby miało jakieś ukryte znaczenia. Ojciec przecisnął się przez tłum na drugi koniec antresoli. Później wybrali się na dolne i górne balkony, a po jakichś trzydziestu minutach, tuż przed pierwszą gonitwą, David stwierdził, że powinni coś zjeść, zeszli więc na sam dół, gdzie pomiędzy okienkami kasowymi a restauracją mieścił się mały bar serwujący ostrygi. Po dotarciu na miejsce ojciec uśmiechnął się z wyraźną ulgą. Przy ladzie stała Therese, skupiona na wysysaniu zawartości skorupy.
Przystanęli w pewnej odległości. David z gorączkową radością odwrócił się do syna.
– Pamiętasz panią Therese, no nie? Już ją kiedyś poznałeś.
Chłopak przypomniał sobie kobietę, która jakieś dwa miesiące temu spędziła z nimi kilka godzin w restauracji na górnym balkonie, po czym oddaliła się chwiejnym krokiem. Teraz pochylała się nad talerzem ostryg, rozmawiając z jakimś postawnym mężczyzną w beżowym garniturze. Wokół nich kręciła się grupka elegancko ubranych ludzi.
Ojciec poprawił garnitur i przygładził włosy.
– Mówiłem ci, że była modelką? W Nowym Jorku. I występowała w teatrach. Nieźle, nie?
– No.
Stali jeszcze przez chwilę, przyglądając się Therese, która śmiała się ze słów towarzyszącego jej faceta.
– To Bill Hays. Chodzili kiedyś ze sobą.
– Teraz już nie?
– Nie. Przyszli ze znajomymi. – David spojrzał na syna, jakby poczuł się zmuszony do wyjaśnień. – Ludzie się rozstają i dalej przyjaźnią, Dru. Tak jak ja i twoja mama. Nadal się lubimy, prawda?
– Tak.
Milczenie. Andru czuł narastające napięcie, nie wiedząc, czego ojciec od niego oczekuje. Bill Hays beknął dyskretnie w zwiniętą dłoń, otarł usta serwetką, rzucił ją na ziemię i pogładziwszy Therese po ręce, ruszył do okienka zakładów.
David klepnął syna w ramię.
– Chodźmy.
Była wysoka, szczupła, w zielonej sukience do kolan, miała zaciśnięte usta i prostą grzywkę. W jej uśmiechu, przerysowanych brwiach i lekko skrzywionych wargach kryło się coś przewrotnego, jakby zamierzała za chwilę opowiedzieć nieprzyzwoity dowcip. Ogólnie jednak wydawała się dziwnie zasuszona, jej jasne włosy nie miały połysku, jakby obsypano je kredą. Zapaliła papierosa i dmuchnęła dymem w stronę światła, a kiedy dostrzegła Davida z synem, natychmiast przybrała zniechęcającą pozę.
– Cześć, Therese. – Ojciec uśmiechnął się do niej.
– Cześć. – Spojrzała na niego, unosząc brew.
– Pamiętasz mojego chłopaka? Andru? Wypatrzył cię już z daleka.
Cmoknęła cicho na widok chłopca.
– Hej, Dru. Strasznie wyrosłeś. – Odwróciła głowę i wydmuchnęła dym. Popatrzyła z ukosa na Davida, z profilu jej rzęsy wydawały się grudami czerni.
– Postanowiliśmy coś przekąsić – wyjaśnił ojciec.
– Zjadłabym jakiś owoc. Może persymonę?
– Masz ochotę na persymonę?
Chyba ją rozbawił. Woń jej perfum była tak intensywna, że szczypała chłopca w oczy. Patrzył na Therese, na ojca, na przestrzeń, która dzieliła tych dwoje, na ludzi, którzy ich otaczali, i rozumiał, że nie należą do tego towarzystwa. Ale ojciec musiał o tym zapomnieć, jeśli chciał osiągnąć swój cel.
– To moje ulubione owoce. Tutaj trudno je dostać. Uwielbiam je od dziecka. – Uśmiechnęła się do chłopca, wypuszczając dym przez zęby. – I co ty na to? Wierzysz, że kiedyś byłam dzieckiem?
Andru poczuł, że się czerwieni.
Mrugnęła do niego i znów spojrzała na ojca, który przyglądał się jej z niewzruszoną cierpliwością.
Dokładnie w tej chwili powrócił Bill Hays, potężny i elegancki w tym swoim jasnym garniturze. Był wyższy niż wszyscy wokół i mocno opalony. Miał kowbojskie buty z cienkiej, lśniącej skórki.
– Co tam, Dave? Masz jakieś typy?
Ojciec w ułamku sekundy jednocześnie skurczył się i nadął, pochylił głowę, ale wypiął pierś.
– Przyszedłem z synem. Pomyślałem, że coś zjemy, popatrzymy na koniki.
Hays zmierzył Andru życzliwym spojrzeniem zielonych oczu. Chłopak miał na sobie czarną koszulkę z logo Iron Maiden, skórzaną kurtkę, niebieskie dżinsy, a jego nastroszone włosy były sztywne od żelu.
– Lubisz wyścigi?
Dru wzruszył ramionami.
– Pewnie. Chyba tak.
Mężczyzna uśmiechnął się, opierając dłoń na plecach Therese.
– Widać, że chłopaka to naprawdę kręci.
David patrzył na niego bez emocji, poklepując się po udzie programem wyścigów.
Otaczający ich ludzie zaczęli się zbierać. Bill odwrócił się do Therese.
– Powinniśmy ruszać.
Skinęła głową, gasząc papierosa, i podniosła torebkę. Ponownie mrugnęła do Andru.
– Uważaj na niego, żeby się w coś nie wpakował, dobra?
– No, no, daj spokój – zaśmiał się David. Coś w tym śmiechu, jakaś wymuszona przesada, zawsze wzbudzało w chłopcu niepokój.
Ruszyli razem z Billem i Therese.
– Gdzie siedzicie? – zapytał ojciec.
Bill odpowiedział mu uśmiechem.
– Loża Trzech Koron, cały dzień.
– Aha.
Hays uniósł dłoń jak strażnik na przejściu granicznym.
– Trzymaj się, Dave.
Chłopiec i jego ojciec stali nieruchomo w tłumie, przyglądając się, jak mężczyzna w beżowym garniturze i szczupła kobieta wsiadają z grupką znajomych do windy. Dru nie chciał patrzeć na przytłoczonego rozczarowaniem ojca, skupił się więc na szklanych, przezroczystych drzwiach wejściowych i widocznej za nimi zalanej słońcem ulicy, po której spacerowali ludzie.
– Ha! – wykrzyknął nagle Dave, strzelając palcami i uśmiechając się szeroko, jakby wpadł na doskonały pomysł. – Zaczekaj chwilę.
Podszedł do okienka, w którym przyjmowano zakłady, i przejrzawszy program, wypełnił kilka kuponów. Chłopiec przez dłuższą chwilę przyglądał się szybkim ruchom jego dłoni, nerwowo postukującym obcasom i pochylonej sylwetce. Ojciec skończył obstawiać i uśmiechnął się do kasjerki. W końcu wetknął kupony do kieszeni i wrócił do syna.
– Dobra. Idziemy – powiedział.
– Dokąd?
– Na zakupy.
– A co z jedzeniem?
Ojciec pokierował go do wyjścia.
– Kupimy coś po drodze.
Wyszli na zewnątrz, gdy rozbrzmiała syrena oznajmiająca początek pierwszej gonitwy.

Pojechali w stronę miasta. Ojciec zapalił papierosa. Popołudnie było chłodne i rześkie, opromienione idealnym błękitem bezchmurnego nieba. Jadąc Grand Avenue, Dave zatrzymał się przy pierwszym spożywczaku.
– Rusz się – ponaglił syna, pędząc do wejścia. Poły jego marynarki załopotały jak wielkie, ciemne skrzydła. Świetlówki oblewały wnętrze sklepu paskudną rozproszoną bielą. Ojciec przystanął przed działem warzywnym i dał chłopcu dychę na jakąś kanapkę. Podając mu banknot, nie odrywał wzroku od owoców leżących pod nawilżaczem, który wypuścił z siebie delikatną mgiełkę.
Andru kupił kanapkę z wołowiną i usiadł przy niewielkim stoliku. Ojciec wrócił szybkim, sztywnym krokiem. Zaciskał dłonie w pięści, na czoło opadło mu kilka luźnych kosmyków.
– Zbieramy się. Zjesz w samochodzie.
Znowu w drodze. Andru czekał w samochodzie, gdy Dave zatrzymywał się przed trzema kolejnymi sklepami. Jadł powoli kanapkę, patrząc wciąż na tę samą scenę: rozsuwające się drzwi i ojca, który wracał jakąś minutę później i przystawał na chwilę, by przygładzić włosy. Był to jeden z jego najbardziej charakterystycznych gestów: ręka unosiła się odruchowo, by przyklepać wypomadowaną czerń. Chłopiec miał świadomość, że sam również często tak robi. Ojciec wciąż poprawiał włosy, na jego palcu migotał złoty sygnet.
– W porządku. Musimy sprawdzić jedno miejsce – stwierdził, wracając do samochodu i wrzucając bieg. – Sprzedawca powiedział mi, że w każdą sobotę odbywa się tutaj targ. Zamykają zwykle koło trzeciej, ale powinniśmy zdążyć. To niewiarygodne, że w całym tym cholernym miasteczku nie da się kupić persymon.
Chłopiec skinął głową. Plastikowe opakowanie po kanapce spadło na podłogę, gdzie przyciągnęło ciekawskie muchy.
– I jak ta kanapka?
– Dobra.
Ojciec pogłośnił radio i zjechali ze wzgórza, kierując się ku Central Avenue.
Dopiero koło czwartej udało im się znaleźć zupełnie opustoszałe targowisko z kilkoma pozamykanymi straganami. Nie licząc samotnego człowieka ładującego skrzynki na pakę ciężarówki, otaczający ich olbrzymi, popękany betonowy parking był zupełnie pusty. Chłopiec wepchnął dłonie do kieszeni kurtki. Ojciec poszedł pogadać z facetem ładującym ciężarówkę, chwilę później patrzył w milczeniu, jak samochód wyjeżdża z parkingu. Kiedy obrócił się powoli wokół własnej osi, omiatając wzrokiem otaczającą ich zalaną słońcem, jałową przestrzeń, zerwał się wiatr, który zatrzepotał jego marynarką i rozczochrał mu włosy. Andru nie potrafił sprecyzować swoich uczuć, ale wiedział, że było w tym coś ostatecznego, jakaś absolutna pewność. Ojciec mrużył oczy od światła, na jego twarzy malowało się całkowite zagubienie.
– Kurde – westchnął i powlókł się ze zwieszoną głową do auta, odruchowo poprawiając włosy.
Nim wrócili do Oaklawn, raz jeszcze przystanęli przed sklepem, w którym byli już wcześniej. Dave wyszedł stamtąd po dziesięciu minutach, niosąc jakiś pakunek. Podał go chłopcu i wsiadł do auta. Papierową torbę wypełniały pomarańcze, brzoskwinie, jabłka, śliwki i winogrona.
– Ten facet, wiesz, tam na parkingu, powiedział mi, że nie dostanę persymon przed pierwszymi przymrozkami. Ale mu nie wierzę, kurde, gdzieś tam przecież ktoś musi je hodować i eksportować przez cały rok, no nie? Więc czemu, do chuja, nigdzie ich nie ma? – Ojciec zapalił papierosa i nie odezwał się przez resztę drogi.

 
Wesprzyj nas