Kolejny tom z cyklu o przygodach Erasta Fandorina – XIX-wiecznego rosyjskiego detektywa. Kto wskazał Sieńce drogę do skarbu? Jak zginął sprytny jubiler? Kto jest tajemniczym brodaczem?


Boris Akunin Kochanek śmierciRok 1900. Małoletni moskiewski ulicznik, Sieńka Skorik, pragnie się dostać do bandy Księcia. Ma szansę zrealizować marzenie, gdy zawiera znajomość z ukochaną herszta. Piękna dziewczyna, uzależniona od narkotyków, nosi przydomek “Śmierć”, jako że wszyscy jej mężczyźni zmarli w tragicznych okolicznościach.

Wkrótce Sieńka znajduje ofiary bezwzględnego morderstwa i dowiaduje się o skarbie ukrytym w podziemiach. Wśród poszukiwaczy jest też tajemniczy Erast Pietrowicz… Nameless.

Boris Akunin (Grigorij Szałwowicz Czchartiszwili), ur. w 1956 r. w Gruzji, od 1958 r. mieszka w Moskwie. Japonista, tłumacz, autor znanych serii powieści Przygody Erasta Fandorina, Przygody siostry Pelagii, Przygody magistra, Gatunki. W 2000 roku był nominowany do nagrody Bookera i otrzymał tytuł Rosyjskiego Pisarza Roku. Azazel i Gambit turecki zostały przeniesione na ekran.

Boris Akunin
Kochanek śmierci
Przekład: Wiesława Karaczewska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 13 stycznia 2016
kup książkę

Boris Akunin Kochanek śmierci

Jak Sieńka po raz pierwszy zobaczył Śmierć

Z początku oczywiście tak jej nie nazywano, tylko zwyczajnie, imieniem Małania albo może Agrypina. Nazwisko też miała. No bo jakżeby inaczej? To Żuczek, który biega po podwórku, nie ma nazwiska, ale człowiek musi je mieć, po to przecie jest człowiekiem.
Kiedy jednak Sieńka Skorik zobaczył ją po raz pierwszy, nosiła już to przezwisko. Nikt o niej inaczej nie mówił, nie pamiętano jej imienia ani nazwiska.
A oto jak było.
Siedzieli z chłopakami na ławeczce przed sklepem kolonialnym Dieriugina. Palili i pletli, co ślina na język przyniesie.
Nagle zajeżdża kabriolet: na gumach, złociste szprychy, górą żółta skóra. I wysiada z niego dziewczyna, jakiej Sieńka jeszcze nigdy nie widział, nawet na Kuźnieckim moście, nawet na placu Czerwonym podczas cerkiewnych świąt. Chociaż nie, nie dziewczyna, panienka, a właściwie panna. Czarne włosy upięte w koronę, na ramiona narzucona jedwabna kwiecista chusta, mieniąca się kolorami, suknia też z jedwabiu, ale nie odzienie wszak jest ważne. Twarz… Twarz miała taką, że… słów brak, żeby to opisać. Popatrzy człowiek i mało nie zemdleje z wrażenia. No i z Sieńką właśnie tak było.
– Co to za damulka? – zapytał i żeby nie dać nic po sobie poznać, splunął przez zęby na bok (a pluł najdalej ze wszystkich, na sążeń – był szczerbaty, co ułatwiało sprawę).
Procha na to: od razu widać, żeś ty, Skorik, przystał do nas niedawno. (Fakt, Sieńka na Chitrowce dopiero się zadomawiał, nie dalej jak dwa tygodnie temu dał drapaka z Suchariewki). Sam jesteś damulka, powiada. Przecież to Śmierć!
Sieńka nie od razu się zorientował, o co chodzi z tą śmiercią. Pomyślał: to takie powiedzonko Prochy – piękna, że skonać można na jej widok…
I prawda – piękna była, aż trudno oczy oderwać. Czoło wysokie, jasne. Brwi wygięte w łuk, biała cera, wargi pąsowe, a oczy! Och, co za oczy! Sieńka widział takie na Końskim Targu, u koni rasy turkiestańskiej – ogromne, wilgotne, połyskujące. Tylko że ta panna, co wysiadła z kabrioletu, miała oczy jeszcze piękniejsze.
Patrzy Sieńka na to cudowne zjawisko, powiekami mruga, aż Michejka Puchacz strącił okruszynę tytoniu z wargi i poczęstował Sieńkę kuksańcem: ty, Skorik, powiada, gap się, ale znaj granice. Bo ci Książę uszy obetnie i każe zjeść, tak jak kiedyś handlarzowi koni z Wołokołamska. Tamten też się na Śmierć zagapił. I doigrał się.
A Sieńka i tym razem nie skumał, co z tą śmiercią – zbyt zaintrygowały go owe uszy.
– I co ten handlarz, zeżarł je? – zdumiał się. – Ja bym tam za Boga nie…
Procha łyknął piwa z butelki. Zeżarłbyś, mówi. Gdyby Książę cię ładnie poprosił, po dobremu, zszamałbyś, aż miło, i jeszcze „dziękuję” powiedział. Handlarz jedno ucho żuł, żuł, ale nie mógł przełknąć, no to Książę odciął mu drugie i zaczął pchać do gęby, a żeby tamten się pospieszył, dźgał go jeszcze nożem w brzuch. Potem handlarzowi cały łeb spuchł, podszedł ropą. Kwękał koniarz parę dni, aż w końcu wykitował, nie wrócił do swego Wołokołamska. Tak to już jest u nas, na Chitrowce. Zakarbuj to sobie, Skorik, w pamięci.
O Księciu Sieńka oczywiście słyszał, choć obijał się tu dopiero od niedawna. Kto zresztą o nim nie słyszał? Toż to najgroźniejszy rabuś i bandyta, słynny na całą Moskwę. Na targowiskach o nim mówią, w gazetach piszą. Policja na niego poluje, ale ręce ma za krótkie. Chitrowka swojaka nie wyda – wszyscy tu dobrze wiedzą, jaki los czeka zdrajców.
Ale, tak czy siak, własnego ucha bym nie zeżarł, pomyślał Sieńka. Wolałbym już zginąć od noża.
– A ona to kto, Księcia kobita czy jak? – zapytał o urodziwą pannę, tak sobie, z ciekawości. Postanowił w duchu, że więcej nie będzie na nią patrzył, to zbyt niebezpieczne. Zresztą już jej nie było, weszła do sklepu.
„Sy jak”, przedrzeźnił go Procha (z powodu wybitego zęba Sieńka trochę seplenił). Samżeś, powiada, kobita.
Jeżeli na Suchariewce ktoś chłopaka nazwał kobitą, dostawał bezlitosny wycisk, i Sieńka już się przymierzał, żeby trzasnąć Prochę w kościstą gębę, ale rozmyślił się. Po pierwsze, może tu u nich, na Chitrowce, panują inne obyczaje i Procha nie chciał go obrazić. Po drugie, kawał z niego chłopa, nie wiadomo, kto bardziej by oberwał w razie bójki. A po trzecie, Sieńka okropnie chciał się dowiedzieć wszystkiego o tej dziewczynie.
Procha z początku się ociągał, ale w końcu zaczął opowiadać.
Mieszkała, jak należy, u ojca i matki, w Dobrej Słobodzie czy na Razgulaju, słowem, gdzieś w tamtych stronach. Wyrosła na prawdziwą piękność, postawną, zgrabną, od chętnych do żeniaczki trudno się było opędzić. No i wyswatano ją, kiedy przyszła pora. Jechali z narzeczonym do ślubu, do cerkwi, saniami, kiedy nagle dwa wielkie czarne psiska przebiegły im drogę. Gdyby się wtedy połapali i zmówili modlitwę, pewnie inaczej by się wszystko potoczyło. Albo gdyby przeżegnali się krzyżem świętym. Ale jakoś na to nie wpadli, a może nie zdążyli. Konie przestraszyły się czarnych psów, poniosły i na zakręcie buch! -z wysokiego brzegu spadły do Jauzy. Narzeczony zabił się na miejscu, woźnica utonął, a dziewczyna wyszła z tego bez jednego draśnięcia.
Ale cóż, różnie bywa. Na pogrzebie chłopaka narzeczona szła za trumną. Rozpaczała strasznie – podobno bardzo go kochała. A kiedy kondukt znalazł się na moście, naprzeciwko miejsca, gdzie doszło do wypadku, dziewczyna nagle jak nie krzyknie: żegnaj, ludu chrześcijański! I skoczyła przez barierkę do wody. Poprzedniego dnia chwycił tęgi mróz, rzekę ścięło lodem, tak że nieszczęsna musiałaby sobie niechybnie roztrzaskać głowę albo skręcić kark. Tymczasem nic takiego się nie stało. Trafiła prosto w miejsce ledwie z wierzchu zaciągnięte cienką warstewką lodu, przyprószoną śniegiem, i zniknęła w wodzie.
Wszyscy myśleli, że się utopiła. Biegają, wymachują rękami. A topielicę nurt wlókł pod lodem z pół setki sążni i wyrzucił ją u przerębli, gdzie baby prały bieliznę. Zahaczyli dziewczynę bosakiem czy jakimś kijem i wyciągnęli na brzeg. Wyglądała jak martwa, biała, bez kropli krwi, ale poleżała trochę, rozgrzała się i znów – jakby nigdy nic. Żywiuteńka.
Właśnie za tę kocią żywotność ludzie przezwali ją Żywa; inni mówili: Nieśmiertelna, ale to jeszcze nie był ostatni jej przydomek. Potem się zmienił na inny.
Minął rok, może półtora, i rodzice znowu postanowili ją wydać za mąż. Dziewczyna rozkwitła jeszcze piękniej. Przysłał swaty pewien kupiec, niemłody, ale bardzo bogaty. Żywej było wszystko jedno – kupiec to kupiec, bez różnicy. Ci, co ją wtedy znali, powiadają, że bardzo tęskniła za swoim ukochanym -tym, który zginął.
I co się dzieje? Nowy narzeczony dzień przed ślubem, w cerkwi podczas jutrzni, nagle zachrypiał, zatrzepotał rękami -i obalił się na bok. Wierzgnął nogą, zarzęził parę razy i oddał ducha Bogu. Szlag go trafił.
Po tym wypadku dziewczyna już słyszeć nie chciała o wyjściu za mąż i wkrótce potem uciekła z domu rodziców z pewnym oficerem. Zamieszkała u niego na Arbacie jak jaka królowa; ubierała się po pańsku, do ojca i matki przyjeżdżała w odwiedziny lakierowanym powozem, z koronkową parasolką w ręce. Oficer nie mógł się z nią ożenić, bo nie miał na to ojcowskiego błogosławieństwa, ale świata poza dziewczyną nie widział, kochał ją do szaleństwa.
Jednak tego trzeciego także przywiodła do zguby. Był krzepkim i hożym młodzieńcem, jak to się mówi, krew z mlekiem, a wystarczyło, że z nią trochę pożył – i zaczął mizernieć. Zrobił się blady, słabowity, nogi nie chciały go nosić. Doktorzy cuda z nim wyprawiali. I do wód, i za granicę biedaka wysyłali, ale wszystko na nic. Mówili, że jakiś rak go toczy i całe wnętrzności mu przeżarł.
No a kiedy dziewczyna pochowała swego oficera, to już do wszystkich, nawet do tych najgłupszych, dotarło: coś z nią jest nie w porządku. I wtedy zmieniono jej przezwisko.
W rodzinne strony nie mogła wrócić, a zresztą nie chciała. Jej życie całkiem się teraz odmieniło. Ludzie usuwali się dziewczynie z drogi, unikali z nią wszelkich kontaktów. Kiedy przeszła obok, żegnali się krzyżem świętym i spluwali przez ramię. A lgnął do niej wiadomo kto – złodzieje, bandyci, tacy, co śmierć mają za nic. Widziałeś przecie, jak rozkwitła, kiedy ze swego oficera wszystkie soki wyssała. Cóż, najpierwsza moskiewska piękność. Bez dwóch zdań.
No i dalej już poszło. Kolka Czop (słynny w złodziejskim fachu, jego rewir to Mieszczany) pożył z nią dwa miesiące, zabawił się – i swoi ludzie go zadźgali, o łup poszło.
Potem był Jaszka z Kostromy, koniokrad. Kłusaki czystej krwi wyprowadzał prosto ze stajni i Cyganom sprzedawał za ogromne pieniądze. Nieraz po parę tysięcy miewał w kieszeni. Niczego jej nie żałował, obsypywał ją złotem. Zastrzelili Jaszkę psy, policaje, będzie temu z pół roku.
Teraz jest z nią Książę. Już trzy miesiące. Awanturuje się, szaleje. Dla popisu. Dawniej był zwyczajnym złodziejem, dziś dla niego wykończyć człowieka to tyle, co zgnieść muchę. Wszystko przez to, że się ze Śmiercią związał i wie: niedługie mu życie pisane. Jak mówią: prosisz śmierć w gości, nie czekaj litości. Przezwiska nie nadaje się ot, tak sobie, i to jeszcze takiego.
– Ale jakiego? – nie wytrzymał Sieńka, słuchający opowieści z otwartymi ustami. – W końcu żeś, Procha, nie powiedział.
Procha wytrzeszczył na niego oczy i postukał się w czoło. Ach, żeż ty, powiada, głupolu nierozgarnięty! Że też cię przezwali Skorik! Toż, mówi, od godziny ci tłumaczę. Śmierć – taką ma ksywkę. Wszyscy tak ją wołają. A ona nic, przywykła do tego imienia. I zawsze, jak je słyszy, to się odzywa.

Jak Sieńka został swojakiem Chitrowki

Procha myślał, że Sieńka ma taką ksywkę – Skorik. Chłopak żwawy, bystry, wyszczekany – stąd przezwisko*. Naprawdę zaś ksywka pochodziła od nazwiska. Ojciec Sieńki zwał się Trifon Stiepanowicz Skorikow. A jak się zwie teraz, jeden Bóg wie. Może wcale nie Trifon Stiepanycz, tylko jakiś anioł Trifaniel. Wątpliwe jednak, czy ojczulek powiększył grono aniołów -bądź co bądź, mocno popijał, chociaż dobry był z niego człowiek. Ale mamusia… ta to już na pewno nieopodal tronu Najwyższego miejsce znalazła.

* Od ros. skoryj – szybki, bystry.

Sieńka często rozmyślał o tym, kto z bliskich dokąd trafił. Co do ojca, nie był pewien, jednak matka, a także braciszkowie i siostrzyczki, którzy pomarli na cholerę razem z rodzicami, z pewnością przebywają w królestwie niebieskim. Nawet się o to dla nich nie modlił, bo wiedział, że i tak się tam znaleźli.
Cholera trzy lata temu nawiedziła ich osadę i wielu zabrała ze sobą. Ze wszystkich Skorikowów tylko Sieńka i jego brat Wania zostali na tym świecie bożym. Dobrze to czy źle? Zależy, jak na rzecz spojrzeć.
Dla Sieńki wszystko się raczej na złe obróciło, gdyż od tamtego czasu zmieniło się całkiem jego życie. Ojczulek był subiektem w dużym sklepie tytoniowym. Wynagrodzenie pobierał przyzwoite, tytoń dostawał za darmo. Jako mały chłopak Sieńka nigdy nie chodził goły i bosy. Jak to się mówi, był i syty, i umyty. W porę nauczony czytać, pisać i liczyć, przez pół roku zdążył jeszcze pochodzić do szkoły handlowej, kiedy jednak osierociał, edukacja się skończyła. No cóż, trudno, mała strata, krótki żal.
Bratu Wańce się poszczęściło, wziął go do siebie sędzia pokoju Kuwszynnikow, który u ojczulka zawsze kupował angielski tytoń. Sędzia i jego żona nie mieli dzieci, dlatego przygarnęli Waniatkę, który był maleńki i pulchny. A Sieńka – duży, kościsty – nie mógł liczyć na względy sędziego. Wziął chłopca do siebie daleki krewny, wuj Zot Łarionycz z Suchariewki. Tam też Skorik nauczył się nieposłuszeństwa i samowoli.
Bo i nie mógł inaczej.
Wuj, bydlę brzuchate, głodem go morzył, do wspólnego stołu nie pozwalał siadać, choć przecie Sieńka to ta sama krew, rodzina. W soboty Zot go bijał – nieraz sprawiedliwie, ale najczęściej ot tak, bez powodu. Grosza mu nie płacił, chociaż Sieńka tyrał w sklepie niezgorzej, tak jak inni chłopcy na posyłki, których zarobek wynosił osiem rubli. A najgorsze, że co dzień rano Sieńka musiał za swoim kuzynem Griszką nosić tornister do gimnazjum. Griszka kroczył dumnie przodem, zajadając landrynki, a Sieńka postępował za nim niczym dawny chłop pańszczyźniany, dźwigając ciężki tornister (psotny kuzyn czasami specjalnie wkładał tam cegłę). Ach, dobrze byłoby tego Griszkę wycisnąć jak czyrak, żeby nie zadzierał nosa i podzielił się landrynami, albo walnąć go cegłą w łeb. Ale nic z tego, musiał Sieńka znosić udrękę.
I znosił, dopóki mógł. Czyli całe trzy lata.
Oczywiście niekiedy się odgrywał za swoje krzywdy. Wtedy lżej mu się robiło na duszy.
Pewnego razu wpuścił Griszce mysz do poduszki. Ta w nocy wydostała się na zewnątrz i zaplątała we włosy kuzyna. Krzyku było co niemiara. Ale nikomu nie przyszło do głowy, że to sprawka Sieńki.
Albo w ostatnie zapusty, kiedy w domu napiekli, nagotowali, nasmażyli różności, a sierocie dostały się dwa dziurawe bliny i kapka oleju, Skorik się wściekł i do saganka z gęstym kapuśniakiem wlał wywaru owsianego, który zalecają jako środek przeciw zaparciom. Pobiegajcie sobie, obżartuchy, przetrząśnijcie tyłki. I wtedy też mu się upiekło – uznali, że to pewnie nieświeża śmietana im zaszkodziła.
Kiedy się tylko dawało, podbierał ze sklepu różne drobiazgi -nici, nożyczki, guziki. Co było można, sprzedawał na rynku Suchariewskim, co nie – wyrzucał. Nieraz, gdy coś zginęło, dostawał wciry, ale tylko jako podejrzany – za rękę nikt go nigdy nie złapał.
Za to kiedy już wpadł, to na dobre, z hukiem. A wszystko przez litościwe serce. Przez nie Sieńka zapomniał o ostrożności.
Pewnego dnia dostał wiadomość od brata Wani, o którym od trzech lat nie słyszał. Nieraz cieszył się w duchu, wyobrażając sobie, jak to szczęściarzowi Waniuszy musi być dobrze u sędziego Kuwszynnikowa, nie to co jemu, Sieńce. Aż tu nagle list.
Dziw, że doszedł. Na kopercie napisano: Do Moskwy na Suchariewkę dla braciszka Sieni, co mieszka u wuja Zota. Zot Łarionycz miał znajomego na pobliskiej poczcie, który domyślił się i przyniósł przesyłkę, daj mu Boże zdrowie.
Oto co było w liście:

Kochany braciszku Sienia co u ciebie słychać. U mie bardzo źle. Karzo mi pisać litery krzyczo i dokuczajo, chociaż niedługo moje imieniny. Prosiłem o konika a oni nie i nie. Pszyjedź i zabierz mie od tych nie dobrych ludzi. Twuj braciszek Waniusza.

Sieńka przeczytał – ręce mu się zatrzęsły i łzy polały z oczu. A to ci szczęściarz! Sędzia też dobry. Małego dzieciaka dręczy, żałuje mu na zabawkę. Po co sierotę brał na wychowanie? Słowem, poczuł się dotknięty do żywego i uznał, że byłby ostatnim łajdakiem, gdyby zostawił brata na pastwę losu w takim nieszczęściu.
Adresu zwrotnego na kopercie nie było, ale poczciarz powiedział, że stempel jest z Tiopłych Stanów, to miejscowość pod Moskwą, jakieś dziesięć wiorst za rogatką kałuską. A gdzie konkretnie sędzia mieszka, z pewnością można się dowiedzieć na miejscu.
Skorik niedługo się namyślał. Nazajutrz akurat wypadało świętego Jana, imieniny Waniuszki.
Wyruszył Sieńka z odsieczą dla brata. Jeżeli Wańce jest naprawdę źle, zabierze go ze sobą. Lepsza już wspólna poniewierka. Po co każdy ma się męczyć sam?
Wypatrzył w sklepie z zabawkami na Srietience pięknego konika, z puszystym ogonem i białą grzywą, ale strasznie drogiego – kosztował siedem i pół rubla. W południe, kiedy w sklepie wuja Zota został tylko głuchy Nikifor, Sieńka otworzył gwoździem kasę, wyjął stamtąd osiem rubli i w nogi! Nie myślał o tym, co będzie dalej. Zamierzał w ogóle nie wracać do wuja, tylko razem z Wańką zacząć życie na swobodzie. Przyłączyć się do taboru cygańskiego albo co… Później się zobaczy.
Szedł i szedł do tych Tiopłych Stanów, strach, jak długo, nogi go bolały, a i drewniany konik wydawał się z każdym krokiem cięższy.
Za to dom sędziego Kuwszynnikowa znalazł Sieńka łatwo, pierwszy napotkany mieszkaniec mu go wskazał. Piękny dom, z żeliwnym ażurowym daszkiem na kolumienkach u wejścia, z ogrodem.
Sieńka nie próbował wejść od frontu. Nie wpuściliby go zresztą, gdyż po długiej drodze był brudny, zakurzony i twarz miał rozciętą, zakrwawioną. Za rogatką kałuską, kiedy zmęczony uczepił się jakiejś kolasy, stangret, gnida, przeciągnął go batem, dobrze, że mu oka nie wybił.
Przykucnął Sieńka naprzeciwko domu i rozważał, co dalej robić. Z otwartych okien dobiegały miłe uchu nutki – ktoś powoli, niewprawnie wygrywał jakąś nieznaną Sieńce melodię. Od czasu do czasu rozlegał się dźwięczny głosik, bez wątpienia Waniuszki.
W końcu Skorik nabrał śmiałości, podszedł, stanął na podmurówce i zajrzał przez okno do środka.
Zobaczył wielki, piękny pokój. Przy dużej błyszczącej skrzyni (która się nazywa „pianino”, w szkole też taka była) siedział kędzierzawy malec w marynarskim ubranku i uderzał różowymi paluszkami w klawisze. Jakby Wańka, a jednocześnie nie on. Wyświeżony, czyściutki – można by go schrupać niczym piernik. Obok dama w okularach jedną ręką przewraca strony nut na pulpicie, a drugą gładzi chłopczyka po złocistej główce. W kącie piętrzy się sterta zabawek, a koniki, o wiele piękniejsze niż ten Sieńki, stoją aż trzy.
Zanim Sieńka zdołał coś z tego zrozumieć, nagle zza węgła wyjechała kolaska zaprzężona w parę koni. Ledwie zdążył uskoczyć i przywrzeć do płotu.
W kolasce siedział sam sędzia Ippolit Iwanowicz Kuwszynnikow. Sieńka od razu go poznał.

 
Wesprzyj nas