Opowieści z ostatnich dni to trylogia, na którą składają się trzy krótkie powieści, w których Pawłow wciąga czytelnika do jądra ciemności chylącego się ku upadkowi Związku Radzieckiego – w świat kazachskich stepów i łagrów, pomieszania grozy i absurdu.


Opowieści z ostatnich dni. TrylogiaDoński kozak owładnięty strachem przed półbogiem Legawym, który chce zaprząc jego wolną duszę do sowieckiego kieratu, oficer wydziału specjalnego Skripicyn, który snuje swe pajęcze sieci w pułku pośrodku pustkowi, kapitan łagrowej straży, który za posadzenie przydziałowych ziemniaków stanie się wrogiem systemu – to tylko kilku spośród wielu bohaterów zamieszkujących ten okrutny i odrealniony świat.

Opowieści z ostatnich dni to trylogia, na którą składają się trzy krótkie powieści: Służbowa baśń, Sprawa Matiuszyna i Karagandyjska tryzna. Pierwsza z nich opisuje dzieje kapitana ukaranego za to, że bez rozkazu obsadził pole kartoflami, by wyżywić swoich okradanych przez zwierzchność żołnierzy, druga – losy rekruta, który trafia do kompanii strzegącej jednego z obozów, trzecia – oniryczną podróż grupy żołnierzy z trumną zabitego kolegi.

Oleg Pawłow (ur. 1970) po ukończeniu szkoły pracował jako tragarz i niewykwalifikowany robotnik, odbywał obowiązkową służbę wojskową w kompaniach ochrony łagrów w obwodzie karagandyjskim (Kazachstan). Przeżycia tego okresu pozostawiły głęboki ślad w jego twórczości. Po przedterminowym zwolnieniu z wojska ze względu na stan zdrowia pracował w szpitalu, ukończył zaoczne studia w moskiewskim Instytucie Literatury. Opublikowana w roku 1994 powieść Służbowa baśń odniosła duży sukces i od razu postawiła Pawłowa w rzędzie najciekawszych rosyjskich pisarzy jego pokolenia. Pawłow uprawia również krytykę literacką, bierze udział w dyskusjach na tematy literackie i społeczne. Jego zawsze bardzo osobiste i wyraziste wypowiedzi często budzą zaciekłe spory. Jest laureatem wielu nagród literackich, m. in. Rosyjskiego Bookera (2002 r.) i nagrody Aleksandra Sołżenicyna (2012 r.), był też nominowany do Rosyjskiego Bookera dziesięciolecia (2011 r.).

Brutalność i dosadność dopełniona czarnym humorem jest znakiem rozpoznawczym Pawłowa, uznawanego za jednego z najciekawszych autorów nowej rosyjskiej prozy.

Oleg Pawłow
Opowieści z ostatnich dni. Trylogia
Przekład: Witold Dłuski
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 14 stycznia 2016
kup książkę

Opowieści z ostatnich dni. Trylogia


Sprawa Matiuszyna

Część pierwsza

W jego żyłach jak w zdezelowanych rurach płynęła ciężka, rdzawa krew, więc ledwie zaczął żyć, już czuł, cokolwiek by robił, nie przypływ sił, lecz zmęczenie, i to marnotrawił calutkie dni jak pogrążony w rozpaczy, to znów wybuchał nagle gorącym, potężnym pragnieniem życia, zdobywania wszystkiego co najlepsze, ale też gasł powolutku w codzienności. Całe swoje życie jakby znał z góry: stanie się to, co już się stało. Dlatego przejmująco wracały we wspomnieniach dawne przeżycia, a najbardziej pamiętne było dzieciństwo. Chociaż włóczęga z ojcem po garnizonach, monotonna tymczasowość i jego, i ojca, wiecznie grudą tkwiąca w gardle niemota i brak uczucia mogły go tylko wyjałowić.
Dzieci, a było ich w rodzinie dwóch braci, nie znały ani dziadków, ani babć, żyły bez choćby takiej starczej pieszczoty. Chłopcy urodzili się w oddalonych od siebie miastach, nie w jednym czasie, jakby rozdzieleni różnymi dziesięcioleciami, i rośli obcy sobie. Ten przytłaczający duch tkwił w ojcu. Grigorij Iljicz Matiuszyn osierociał, kiedy tylko przyszedł na świat. Można go było podrzucić w jakieś ciepłe, a przynajmniej ludne miejsce, ale ktoś go zaniósł na cmentarz, położył w głuchym kącie na płycie nagrobnej, tyle że ten ktoś nie odważył się go zabić własnymi rękami. Szmaciane zawiniątko z noworodkiem znaleźli ludzie, którzy przyszli na grób swoich krewnych. W domu sierot takie podrzutki zapisywano pod nazwiskami tych, którzy je znaleźli. A czyjaś rocznica śmierci, ta, którą krewni uczcili przyjściem na cmentarz, stała się dniem jego urodzenia, tym dniem, kiedy został znaleziony, zauważony. Dorastając, tylko tyle zdołał się o sobie dowiedzieć. Krzywda wypaliła i zatwardziła mu duszę bardzo wcześnie. Jako malec, kiedy był o coś obrażony, uciekał często z domu dziecka na stary miejski cmentarz. Tam go znajdowano, wiedziano, że skryje się zawsze w tym samym miejscu — przy grobie ze swoim nazwiskiem.
Wtedy jeszcze myślał pewnie o tych, co dali mu życie, jako o zmarłych. Jednak z upływem lat przestali oni być dla niego nawet zmarłymi. W dzieciństwie poznał wojnę, jej głód i chłód. Wyżył. Otrzymawszy przepustkę do życia, nie ruszył się z miejsca, syn ludu, pracował tam, gdzie wyrósł, w mieście Kopiejsk, przy wydobyciu węgla. Chciał pójść do technikum, pragnął wyuczyć się na inżyniera górnika, ale powołano go do wojska, skąd już nie zdołał się wyrwać, skazał siebie na służbę ojczyźnie. Służyć wypadło mu w Borisoglebsku, gdzie ten milkliwy, poważny żołnierzyk przytulił się w domu swojego dowódcy kompanii, człowieka równie milkliwego, lubiącego surowy porządek. Był to ofi cer chłopskiego wypieku, prostak, a w młodym żołnierzyku upatrzył sobie syna, tym bardziej że wiedział, że przyhołubił sierotę. Dzieci miał w bród, ale w domu smród, samych dziewczyn napłodził.
Jego żona, wiecznie z brzuchem chodząca, nie miała głowy do gospodarowania — najstarsza, Saszeńka, prowadziła dom i rządziła siostrami. Milczkiem zeszli się z Grigorijem Iljiczem, ten pomagał dowódcy w gospodarstwie jako ktoś w rodzaju pracownika, a wychodziło tak, że zawsze pomagał Saszeńce, to przy niej był pracownikiem, ona też go karmiła. Lat miała szesnaście, szkoły jeszcze nie skończyła. Grigorijowi zostawał rok służby. Dowódca córeczki strzegł i niby z uśmiechem, ale przecież dogadywał żołnierzykowi:
— Ty, Jegorku, uważaj, oczyma nie łyp, gołyś jak sokół, Saszce takiego narzeczonego nie trzeba, a i w gospodarstwie się przyda, niech matce pomaga, siostry na nogi stawia, narzeczeństwo potem.
Wyszło jednak tak, jak zechciała starsza córeczka. Pili kiedyś wieczorkiem herbatę przy rodzinnym stole, wszyscy razem i w domu dowódcy, a tu Saszeńka mówi nagle:
— Ja za Jegora wyjdę, u mnie dzieciątko jego na świat się prosi. Róbcie, co chcecie, a ja urodzę.
Dowódca omal nie ukatrupił Grigorija Iljicza, ten długo bity chodził. Ale co było robić? Saszeńce już czas było rodzić, a Grigorijowi obowiązkowej do odsłużenia zostawał jeszcze miesiąc, potem mógłby zniknąć z Borisoglebska, więc dowódca uległ. Urodził się chłopczyk, na jego cześć Jakowem nazwany. Zięcia dowódca urządził u siebie na służbie, jak mógł, na korzystnej magazynowej funkcji. Saszka została pod ręką, w domu. Pewnego razu jednak powiedziała nagle:
— Jegor na oficera musi się uczyć, pojadę z nim.
Grigorij naukę ukończył i odkąd otrzymał samodzielny przydział, ani z synem, ani pojedynczo, ani choćby jakoś przejazdem Matiuszynowie Borisoglebska nie odwiedzili, rodziny do siebie w gości nie zapraszali. Przyjeżdżać zaczęli dopiero na pogrzeby. Swego dowódcę Grigorij Iljicz jeszcze uszanował, ale matkę chować pojechała do Borisoglebska już tylko sama Aleksandra Jakowlewna.
Żonę Grigorij puszczał niechętnie: bo to koszt, a jeszcze siostry zaczną od niej na pogrzeb i stypę pieniądze wyciągać. Dzieci zostawia, a on przywykł żyć na gotowym: przychodzi żywiciel do domu, woła Saszę, żeby mu buty zzuła, powitała. Ale i uraza, głęboka, czarna uraza wybuchła mu w duszy: on przecież nie ma kogo chować, a już drugi raz ma na cudzy pogrzeb pieniądze wydawać. Grigorij Iljicz uważał, że wszystko w życiu zdobył sam i nie tyle szczycił się swoją pomyślnością, ile bał się przypuścić blisko do siebie, choćby na krótki czas, wiecznie pojękujących i niezaradnych krewnych żony. Niech oni swoim życiem żyją, a my naszym. Ja o pomoc ich nie proszę, to niech oni mnie nie proszą. Myśmy wyjechali, wszystko zostawili, Jakowa i Wasię samiśmy wychowali, tamtych o nic nie prosiliśmy. A oni nic, tylko żyli na koszt ojca i matki, to niech chociaż matkę swoją pochowają, niech ludźmi będą. Na ojca dałem im pieniędzy, sto rubli, żeby pomnik postawili, dali słowo, że wszystko zrobią i fotografię grobu przyślą, ale dziesięć lat minęło i tylko obiecują, dranie, bo te pieniążki przejedli i przepili.
Tak dręczył i dręczył Grigorij żonę, nie puszczając jej na pogrzeb matki, że nieoczekiwanie wezbrał w Saszce gniew na niego, jeśli nie wściekłość. Zaczęła mu wymyślać, że nie będzie go więcej opierać i karmić, służyć mu jak pies! Ona też pracowała, przy czym odmawiała sobie wszystkiego, żeby oszczędzić więcej pieniędzy, przecież marzył wtedy Grigorij Iljicz o własnym samochodzie. Słowo do słowa — doszło między nimi do bójki. Bili się w mieszkanku, na oczach dzieci.
Wrzask matki, rozlegający się echem w ciemnym domu, kiedy ojciec się zamachnął, by ją uderzyć — ale w końcu się nie odważył — był pierwszą rzeczą, jaką on, Matiuszyn, zapamiętał. Pamiętał, że ojciec przestraszył się wtedy dzieci, którymi matka osłoniła się jak tarczą — starszego, podrostka, i jego, jak mały kłębek przytulonego do jej kamiennych, niedostępnych nóg, boleśnie ściśniętego przez nią za ramiona, jakby nie rękoma, tylko obcęgami. I pamiętał, że powiedział ojcu: „Breżniew nie pozwala bić kobiet”. I pamiętał przerażenie, jakie te słowa wywołały na twarzy ojca, strach w jego pustych nagle oczach i jakąś tchórzliwą ucieczkę.
Ten wrzask, zrodzony, zdawało się, w jego pamięci, dręczył go potem, nie układał się w żaden sposób już nie w pamięci, lecz w świadomości. W ich rodzinie przeszłość została objęta milczącym zakazem, jakby nie istniało żadne inne życie poza tym, które wiedli obecnie. Brat pamiętał i wiedział więcej, ale Matiuszyn już sam trzymał się od niego z daleka, wiedział i pamiętał o nim tylko to co złe. Nie lubił brata i czuł, że ten odpowiada mu mściwą niechęcią.
Jakow nad wszystkich ludzi stawiał ojca. Grigorij Iljicz, bywało, pił samotnie po kolacji, zasiadywał się do późnej nocy, nie dając żonie zebrać ze stołu brudnych naczyń. Matka zostawiała wszystko i zgnębiona szła spać, zmuszała też braci, żeby się położyli. Ciemniało, ale ciemność narastała przejmująco długo. Cisza kruszyła ściany, robiło się strasznie. Parzył lodowaty strach matki, która leżała z nim w jednym łóżku. Tym samym strachem wiało też od łóżka, w którym nieruchomo leżał w ciemności starszy brat. Nikt nie spał. Za ścianą, gdzie przy stole został ojciec, było cicho. Ale oni czekali, nie spali, wiedzieli: musi nastąpić koniec, do którego on, dręcząc siebie wódką, zaciekle zmierza, i wszystko skończy się szlochem albo potworną awanturą między nim a matką.
Nigdy nie było słychać, jak wchodzi do pokoju. Skradał się, jakby nie chciał nikogo obudzić. Matiuszyn pamiętał, że jeśli zdążył zasnąć, to budził się ze strachu. Wokół płonęło oślepiające, bezlitosne światło. Ojciec wydzierał się, krzyczał. Ujadała matka. Potem coś wyrywało się na zewnątrz, trzaskając drzwiami. I znów zapadała cisza, a świat ło nagle ciemniało i gasło. Odzyskiwał przytomność dopiero w ramionach matki, która dyszała jak zaszczuta i jeszcze płaczliwie zawodziła. Ale brat leżał głucho, potrafi ł wytrzymać i ten pogrom, i ten matczyny skowyt, i to, jak rozpaczliwie darł się dwa kroki od niego przerażony braciszek. Ojciec nie mógł wytrzymać, a on mógł: bezduszny cień ojca, oto kim był.
Częściej jednak kończyło się szlochem niż bójką. Pośród nocy słychać było głośny płacz ojca. Płakał tak głośno, czy to ogłuszony nocą, czy może po to, by jego płacz usłyszano, ale doszedłszy w takich chwilach do kresu, bał się sam siebie i jego łzy były jak łzy dziecka. Matka kołysała go do snu, uspokajała. Ich życie przecież się nie kończyło, trwało dalej, jakby nic się nie stało, a jeśli stało się, to nie z nimi, nie na jawie.
W tym czasie Grigorij Iljicz zagrzebywał się żywcem na służbie. W domu bywał rzadko, najwyżej tam nocował. Od rana do wieczora gdzieś ginął też Jakow, tak że Matiuszyn pamiętał tylko matkę i dobrze mu z nią było, tak jak dobrze bywa o niczym nie myśleć, tylko wdzięcznie, po szczenięcemu się podporządkowywać. Brat i ojciec byli wtedy dla niego istotami jednakowymi. Nawet pachnieli jednakowo — papierosami i wodą kolońską. Jaszka podkradał ojcu papierosy i wodę. Młodszy brat niekiedy to widział i bezinteresownie skarżył na niego matce, myślał, że spełnia dobry uczynek. Ta donosiła ojcu i Grigorij Iljicz bezlitośnie, do krwi bił starszego syna, karał za złodziejstwo.
Młodszy nie był karany — Matiuszyn nie mógł sobie przypomnieć, by ojciec albo matka podnieśli na niego w dzieciństwie rękę. Aleksandra Jakowlewna chwaliła się przed przyjaciółkami: powiem Wasieńce, żeby siedział na stołku, nie przeszkadzał, to on, wróbelek kochany, siedzi i siedzi, a ja sama wszystko co trzeba zrobię i sama o nim zapomnę. Z nim jest łatwo, nie to co z Jaszką, ten już i pije, i pali: ojcowskie nasienie. Jakow jakby prowokował ojca i w tym celu znęcał się nad młodszym braciszkiem, kiedy zostawali sami: chwytał go za rękę i cisnął ją, gniótł z całej siły, ciesząc się i wiedząc, że mały poskarży się matce, a ona ojcu.
Zdarzało się, że ojciec w środku nocy budził Jaszkę — kiedy indziej nie było czasu, bo wracał ze służby o północy, a z domu wychodził o świcie — prowadził do kuchni, żeby nie budzić reszty domowników, i bił ile sił, ale Jaszka wytrzymywał to bicie.
Matiuszyn słyszał od matki, że brata niedługo mają wziąć do wojska. Miał zaledwie siedem lat, ale już marzył, że Jaszkę wezmą do służby i zabiją na jakiejś wojnie. Wiosną Jaszka wyjechał i ściany domu obrosły spokojem, pojawił się nagle surowy, czyściutki porządek. Tego roku razem pojechali do Kisłowodzka odpoczywać w sanatorium, bo ojciec dosłużył się skierowania dla dwóch osób. Jakow pisał z wojska rzadko, służył przy granicy, gdzieś w ciepłych krajach. Matka opowiadała, co było w liście, po czym w domu o Jakowie od razu zapominano.
Ojciec wysługą lat zdobywał stopień po stopniu, przez cały czas z wysiłkiem parł do przodu i w górę. Twardy, stanowczy człowiek z mocnym chwytem, zawsze umiał dopiąć swego i nie upaść. Walczył nie o to, by się utrzymać na swojej grzędzie — od pewnego czasu chciał i mógł w życiu tylko zwyciężać. Taka walka wymagała nie po prostu siły woli, ale napięcia całej tej woli. Osiągał to, stając się jednym zwiniętym w człowieka nerwem. Zdawało się, że nie biło w nim serce, tylko wił się jak wąż ten nerw.
Kiedy ojciec spał, nie wolno było hałasować, a kiedy jadł, wyskrobując talerz do dna, nikt nie miał prawa zostawić choćby jednej niedojedzonej łyżki, choćby jednego kęska. „Kto to chlebem gardzi? Kto tu się przeżarł?”. I niedojedzone trzeba było zżuć tak, żeby on to widział, dopiero wtedy się uspokajał.
Matiuszyn od dziecka dojadał wszystko, dławił się, ale dojadał. To był strach, ale tak samo drżący, tak samo zakażony miłością jak zazdrość starszego brata o ojca — i to miłość, nie strach, czyniła ich dusze podległymi ojcu, czyniła z nich błoto w jego rękach. Miłości tej nie można było z ich dusz wytrzebić. Ojciec nie rozumiał, że odtrącając dzieci, odmawiając im miłości, mści się za to swoje nie własne życie, a dzieci tak samo nie rozumiały, że im mocniejsza będzie ta ojcowska niemiłość, ta jego święta, krwawa zemsta na życiu, dla której składał je w ofierze, tym bardziej ofiarny i niepowstrzymany będzie poryw miłości do niego, jakby był porywem ku życiu, że zarówno niemiłość ojca do nich, jak też ich miłość do ojca są niezwalczone jak samo życie i jedna bez drugiej istnieć nie mogą.

 
Wesprzyj nas