Nowe, dokonane przez Jerzego Czecha tłumaczenie pierwszego tomu „Wspomnień” Nadieżdy Mandelsztam, jednego z najważniejszych i najwartościowszych pod względem literackim dokumentów na temat stalinowskiego terroru.


Nadieżda Mandelsztam - Moje wspomnieniaOpowiedziana przez żonę historia represji i śmierci jednego z najwybitniejszych rosyjskich poetów Osipa Mandelsztama (1891-1938), który zmarł w trakcie pobytu w sowieckim łagrze.

Ta książka to także zapis walki o przetrwanie jego spuścizny i fascynujący obraz życia codziennego i kulturalnego w Rosji lat dwudziestych i trzydziestych.

„Na 81 lat swojego życia – 19 lat przeżyła jako żona największego rosyjskiego poety tego stulecia, Osipa Mandelsztama, a 42 – jako wdowa po nim” mówił dziesięć lat po śmierci Nadjeżdy Mandelsztam inny wielki rosyjski poeta, Josif Brodski. Nadjeżdża nie opuściła Osipa w czasie pierwszego zesłania w latach 1934-1937. Ale NKWD zabrało poetę ponownie w 1938.

Gdy po raz drugi – tym razem samotnie i na zawsze – trafił do łagru, zapamiętała jego niepublikowane wiersze, by miały szansę przetrwać. Przemyciła je za granicę. Prowadziła własne śledztwo, którego celem było wyjaśnienie kulis uwięzienia i śmierci Osipa. Jego efektem są dwie książki – świadectwa stalinowskiego terroru: „Wspomnienia” („Księga pierwsza”) wyszły na Zachodzie w 1970 roku. Dwa lata później ukazała się wspomnień Nadieżdy „Księga druga” (kolejne napisane fragmenty również przemycała za granicę). Ich ukazanie się było wstrząsem – również ze względu na oskarżenia (po latach potwierdzone) dotyczące pisarzy, którzy swoimi donosami przyczyniali się do uwięzienia i śmierci poety.

Przekład Jerzego Czecha oddaje sprawiedliwość pisarstwu Nadieżdy Mandelsztam: w końcu ujawnia ono swoje literackie walory i charakter unikalnego świadectwa miłości, determinacji i odwagi wobec nieludzkiego terroru.

Forma „Wspomnień” nie jest sprawą najistotniejszą, ale czytelnik ma świadomość, że obcuje z językiem nieprzeciętnym. Najpiękniej wyraził tę świadomość Brodski w swoim „pożegnaniu Nadieżdy Mandesztam”: „Książki jej – tak w swojej treści, jak stylu – są nie czym innym, jak swoistym postscriptum tej najdoskonalszej wersji języka, którą w istocie tworzy poezja, a którą Nadjeżdża Mandelsztam przejęła na własność, ucząc się na pamięć strof swojego męża”.

Nadieżda Mandelsztam
Moje wspomnienia
Przekład: Jerzy Czech
Wydawnictwo Agora
Premiera: 10 grudnia 2016
kup książkę

Nadieżda Mandelsztam – Moje wspomnienia

Wstęp
Na śmierć Nadieżdy Mandelsztam
(1899-1980)

Na osiemdziesiąt jeden lat swojego życia Nadieżda Mandelsztam dziewiętnaście lat przeżyła jako żona największego rosyjskiego poety tego stulecia, Osipa Mandelsztama, a czterdzieści dwa – jako wdowa po nim. Na resztę złożyły się dzieciństwo i młodość. Wśród ludzi wykształconych, zwłaszcza literatów, wystarczy być wdową po wielkim człowieku, by zdobyć sobie pewną pozycję. Jest tak szczególnie w Rosji, gdzie przez lata trzydzieste i czterdzieste reżim produkował takie ilości wdów po pisarzach, że w połowie lat sześćdziesiątych wystarczyłoby ich na utworzenie własnego związku zawodowego.
„Nadieżda jest najszczęśliwszą z wdów” – mawiała Anna Achmatowa, mając na myśli światową sławę, jaką Osip Mandelsztam zdobył sobie mniej więcej w tym czasie. Ta skądinąd słuszna uwaga, ze zrozumiałych względów zogniskowana na osobie kolegi po piórze, była jednak spojrzeniem z zewnątrz. Kiedy pojawiły się pierwsze oznaki uznania, pani Mandelsztam miała już sześćdziesiąt kilka lat, poważnie nadwyrężone zdrowie i nader skromne środki do życia. Ponadto owo rzeczywiście powszechne uznanie nie sięgało legendarnej „jednej szóstej świata” – to znaczy samej Rosji. Miała za sobą dwadzieścia lat wdowieństwa, wyzucia z wszystkiego i opuszczenia, Wielką (zacierającą osobiste cierpienia) Wojnę oraz codzienny strach, czy władze bezpieczeństwa nie przyjdą jej aresztować jako żony wroga ludu. Oprócz śmierci, cokolwiek by nastąpiło, mogło tylko oznaczać wytchnienie.
Poznałem ją właśnie w tym czasie, zimą 1962 roku, kiedy z kilkoma przyjaciółmi wybraliśmy się do Pskowa dla obejrzenia tamtejszych kościołów (najpiękniejszych, moim zdaniem, w całym imperium). O zamierzonej podróży do tego miasta dowiedziała się Anna Achmatowa i zaproponowała nam, byśmy odwiedzili Nadieżdę Mandelsztam, która w miejscowym instytucie pedagogicznym uczyła angielskiego; przy okazji przesłała jej paczkę książek. Wówczas po raz pierwszy usłyszałem to imię; do tamtej pory nie wiedziałem nawet o jej istnieniu.
Mieszkała w małym dwupokojowym, wspólnym mieszkaniu. Pierwszy pokój zajmowała kobieta, która, jakby na ironię, nazywała się Niecwietajewa. Drugi należał do pani Mandelsztam i miał osiem metrów kwadratowych powierzchni – tyle, co przeciętna amerykańska łazienka. Pokaźną jego część zajmowało podwójne żeliwne łóżko; stały tam ponadto dwa wiklinowe krzesła, szafa z niewielkim lustrem i nocny stolik o wszechstronnym zastosowaniu, na którym, obok talerzy z resztkami kolacji, leżał otwarty egzemplarz kieszonkowego wydania książki Isaiaha Berlina Lis i jeż. Obecność tego czerwono oprawnego tomiku w malusieńkiej celce oraz fakt, że właścicielka nie ukryła go pod poduszką na dźwięk dzwonka u drzwi, świadczyć mogły tylko o jednym – że dla Nadieżdy Mandelsztam nastał czas wytchnienia.
Książkę, jak się okazało, przysłała jej Anna Achmatowa, która przez blisko pół wieku była najbliższą przyjaciółką Mandelsztamów – najpierw obojga, a potem owdowiałej Nadieżdy. Achmatowa, sama będąca podwójną wdową (pierwszego jej męża, poetę Mikołaja Gumilowa, w 1921 roku rozstrzelała Czeka – jak u początków swego istnienia nazywało się KGB; drugi, historyk sztuki Mikołaj Punin, zmarł w obozie koncentracyjnym prowadzonym przez tę samą instytucję), pomagała Nadieżdzie Mandelsztam na wszelkie sposoby, a w latach wojny dosłownie uratowała jej życie, przemyciwszy Nadieżdę potajemnie do Taszkentu – dokąd ewakuowano część pisarzy – a następnie dzieląc się z nią codziennymi przydziałami żywności. Mimo iż obaj jej mężowie zginęli z rąk reżimu, a syn od osiemnastu lat poniewierał się po obozach, Achmatowa znajdowała się w nieco lepszym położeniu niż Mandelsztamowa, choćby dlatego, że była uznaną, acz źle widzianą pisarką i wolno jej było mieszkać w Moskwie lub Leningradzie. Żona wroga ludu do wielkich miast po prostu nie miała wstępu.
Ta kobieta przez dziesiątki lat żyła w nieustającej ucieczce, przemierzając zapadłe kąty i prowincjonalne miasteczka wielkiego imperium, osiedlając się w coraz to nowym miejscu, by na pierwszy sygnał niebezpieczeństwa znowu się poderwać. Status osoby wyjętej spod prawa stawał się stopniowo drugą jej naturą. Niewielkiego wzrostu i drobnej budowy, z biegiem lat jeszcze bardziej kurczyła się i wysychała, jak gdyby próbując zmienić się w coś nieważkiego, coś, co w chwili ucieczki dałoby się łatwo ukryć w kieszeni.
Podobnie nie posiadała dosłownie żadnego dobytku – żadnych mebli, dzieł sztuki, biblioteki. Książki, nawet zagraniczne, nigdy nie zagrzewały u niej miejsca; po przeczytaniu albo przekartkowaniu przechodziły w następne ręce – tak jak powinno dziać się z książkami. W okresie największej zamożności końca lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych najcenniejszym przedmiotem w jej jednopokojowym mieszkaniu na peryferiach Moskwy był wiszący w kuchni na ścianie zegar z kukułką. Złodziej wyszedłby stamtąd zawiedziony; także i ci, którzy przyszliby z nakazem rewizji.
W latach „dostatku”, jakie nadeszły po opublikowaniu na Zachodzie dwóch tomów jej wspomnień, kuchnia Nadieżdy Mandelsztam stała się prawdziwym celem pielgrzymek. Wokół długiego drewnianego stołu – dziesięć razy większego niż nocny stolik w Pskowie – niemal co wieczór zbierali się najwybitniejsi z tych, co przeżyli erę stalinowską lub pojawili się dopiero po niej. Mogło się niemal wydawać, że ta kobieta pragnie sobie powetować długoletni żywot pariasa. Wątpię jednak, by tak było, i jakoś lepiej ją zapamiętałem w tamtym małym pokoiku w Pskowie lub przycupniętą na brzegu kanapy w mieszkaniu Achmatowej w Leningradzie, dokąd od czasu do czasu przyjeżdżała po kryjomu z Pskowa, albo wyłaniającą się z głębi korytarza w moskiewskim mieszkaniu Szkłowskiego, gdzie przytuliła się, nim znalazła własny kąt. Może dlatego wyraźniej ją pamiętam na tamtym tle, ponieważ była tam bardziej w swoim żywiole uciekiniera, banity, zbiega – „żebraczego przyjaciela”, jak w jednym ze swoich wierszy pisze o niej Osip Mandelsztam – i taką pozostała do końca życia.
Zdumienie ogarnia, kiedy się pomyśli, że swoje dwa tomy wspomnień zaczęła pisać, mając sześćdziesiąt pięć lat. W rodzinie Mandelsztamów pisarzem był Osip, nie ona. Jeżeli sięgała po pióro, to po to, by skreślić list do przyjaciół albo napisać odwołanie do Sądu Najwyższego. Nie należała też do kategorii osób, które w spokoju starości rozpamiętują swoje długie i urozmaicone życie. Bo te sześćdziesiąt pięć lat trudno nazwać normalnymi. Sowiecki kodeks karny nie na darmo zawiera paragraf stanowiący, że w niektórych obozach jeden rok liczy się za trzy lata. Licząc tym sposobem, można by wykazać, że w obecnym stuleciu wielu Rosjan długowiecznością dorównało niemal biblijnym patriarchom, z którymi łączyła ich inna jeszcze wspólna cecha – umiłowanie sprawiedliwości.
Ale nie samo umiłowanie sprawiedliwości skłoniło ją do tego, by mając sześćdziesiąt pięć lat, wziąć pióro do ręki i poświęcić czas wytchnienia na pisanie wspomnień. Jej książki były owocem takiego samego procesu rekapitulacji, jaki już kiedyś – tyle że na szerszą, bo nie tylko jednostkową skalę – dokonał się w rosyjskiej literaturze. Myślę o wielkiej erupcji rosyjskiej prozy drugiej połowy XIX wieku. Ta wyłoniona jak gdyby znikąd, niespowodowana żadną widomą przyczyną proza była w istocie rzeczy produktem ubocznym rosyjskiej poezji tamtego stulecia. To ona narzuciła ton całej późniejszej twórczości pisarskiej tego kraju i największe dzieła rosyjskiej prozy można uważać za odległe echo i skrupulatne przetworzenie psychologicznej oraz leksykalnej subtelności, jaką objawiła rosyjska poezja pierwszej ćwierci XIX wieku.
„Większość postaci Dostojewskiego – powiadała Anna Achmatowa – to postarzali bohaterowie Puszkina – Onieginowie i inni”.
(…)
Josif Brodski
1981
tłum. Ewa Krasińska

Wspomnienie pochodzi z tomu: Josif Brodski, Śpiew wahadła. Seria „Dzieła zebrane Josifa Brodskiego z Zeszytów Literackich” pod redakcją Barbary Toruńczyk. Warszawa, Zeszyty Literackie, 2014.

Noc majowa

Kiedy O.M.* spoliczkował Aleksieja Tołstoja, natychmiast wrócił do Moskwy, stamtąd zaś codziennie dzwonił do Achmatowej i błagał, żeby przyjechała. Anna Andriejewna zwlekała, O.M. się złościł. Kiedy się wreszcie spakowała i kupiła bilet, stanęła zamyślona przy oknie. „Modli się pani, żeby ominął panią ten kielich?” – zapytał Punin**, człowiek mądry, kostyczny i błyskotliwy. To właśnie on, spacerując z Achmatową po Galerii Tretiakowskiej, powiedział nagle: „A teraz pójdziemy popatrzeć, jak powiozą panią na egzekucję”.
Tak powstał wiersz:
„A później na zajdach wśród krzyków, zapadać się w śnieg splugawiony.
Jakiż obłąkany Surikow ostatnie mi odda pokłony***?”.
Tej ostatniej drogi jednak uniknęła. „Trzymają panią na sam koniec” – mówił Nikołaj Nikołajewicz Punin, a jego twarzą wstrząsał nerwowy tik. Ale na końcu zapomnieli o niej i jej nie zabrali, za to przez całe życie musiała żegnać przyjaciół, w tym także Punina, wyruszających w swoją ostatnią drogę.
Na dworzec po Achmatową pojechał Lowa****, który w tym czasie gościł u nas. Źle się stało, że właśnie jemu powierzyliśmy tę niezbyt trudną misję. Oczywiście rozminął się z matką, która się tym zmartwiła – wszystko szło inaczej niż zazwyczaj.

* O.M. – Osip Mandelsztam, takiego skrótu używa na ogół autorka.
** Nikołaj Punin (1888-1953) – historyk sztuki, trzeci mąż Anny Achmatowej, która wystarała się o jego uwolnienie, kiedy w latach trzydziestych XX wieku został aresztowany. Po wojnie trafił do obozu, gdzie zmarł.
*** Z wiersza Anny Achmatowej „Ja wiem, przytłaczają żelazem…” (1937, przekład Adama Pomorskiego). Obraz Wasilija Surikowa Bojaryni Morozowa przedstawia bohaterkę wiezioną na zesłanie prymitywnymi saniami (zajdami). Fieodosija Morozowa, jedna z czołowych postaci staroobrzędowców, przeciwnych reformom patriarchy Nikona, torturowana i zesłana do klasztoru, w 1675 roku poniosła śmierć męczeńską – zamorzono ją głodem.
**** Lew Gumilow (1912-1992) – syn Nikołaja Gumilowa i Anny Achmatowej; spędził przeszło dziesięć lat w obozach. Zwolniony ostatecznie w 1956 roku, zasłynął jako historyk, twórca tzw. pasjonarnej teorii etnogenezy.

Owego roku Anna Andriejewna często do nas przyjeżdżała i przywykła już na dworcu słuchać pierwszych dowcipów Mandelsztama. Zapamiętała zdanie: „Jeździ pani z szybkością Anny Kareniny”, wypowiedziane ze złością, kiedy pewnego razu pociąg się spóźnił, a także: „Cóż to pani wystroiła się jak nurek?”. W Leningradzie padało, więc przyjechała w botach i w gumowym płaszczu z kapturem, gdy tymczasem w Moskwie słońce grzało solidnie. Kiedy tylko się zobaczyli, stawali się weseli i beztroscy, jak chłopczyk i dziewczynka, którzy spotkali się w Cechu Poetów*. „Dosyć tego! – wołałam. – Nie potrafię mieszkać z papugami!”. Ale w maju 1934 roku nie zdążyło się zrobić wesoło.
Dzień ciągnął się okropnie długo. Wieczorem przyszedł tłumacz Brodski** i rozgościł się tak, że nie sposób było ruszyć go z miejsca. W domu – choć wbij zęby w ścianę – nic do jedzenia. O.M. wyszedł do sąsiadów, żeby zdobyć coś na kolację dla Anny Andriejewny… Brodski ruszył za nim, a myśmy się spodziewały, że kiedy zostanie bez pana domu, to znudzi się i sobie pójdzie. Wkrótce O.M. wrócił ze zdobyczą – jednym jajkiem, ale nie uwolnił się od Brodskiego. Brodski znowu rozsiadł się w fotelu i zaczął wyliczać ulubione wiersze ulubionych poetów: Słuczewskiego i Połonskiego, a poezję – i naszą, i francuską – znał na wylot. Tak siedział, cytował i wspominał, a przyczynę tej natarczywości poznaliśmy dopiero po północy.
Podczas pobytów u nas Anna Andriejewna zatrzymywała się w małej kuchence – gazu jeszcze nie doprowadzono, więc gotowałam coś w rodzaju obiadu w korytarzu na maszynce naftowej, a nieczynną kuchenkę gazową ze względu na gościa przykrywałam ceratą, żeby udawała stół. Kuchnię nazywaliśmy świątynią. „Cóż to się pani rozłożyła jak bóstwo w swojej świątyni? – zapytał raz Narbut***, kiedy zajrzał do kuchni do Anny Andriejewny. – Poszłaby pani na jakieś zebranie, posiedziała…”.

* Cech Poetów – seminarium akmeistów, poetów zbuntowanych przeciwko symbolizmowi, założone w 1911 roku w Petersburgu przez Gumilowa i Siergieja Gorodieckiego. Działało do wybuchu pierwszej wojny światowej.
** Dawid Brodski (1895-1966) – tłumacz poezji z kilkunastu języków.
*** Władimir Narbut (1888-1938) – poeta akmeista, członek Cechu Poetów. W 1936 roku aresztowany i wysłany na Kołymę, gdzie skazany został na śmierć.

W ten sposób kuchnia stała się świątynią, a my siedziałyśmy tam we dwie, zostawiwszy O.M. na pożarcie miłośnikowi wierszy Brodskiemu, gdy nagle koło pierwszej w nocy rozległo się głośne, nieznośnie dobitne stukanie.
„To po Osię” – powiedziałam i poszłam otworzyć.
Za drzwiami stali mężczyźni – wydało mi się, że jest ich wielu – wszyscy po cywilnemu. Przez nędzny ułamek sekundy zaświtała mi nadzieja, że to jeszcze nie to – nie dostrzegłam mundurów ukrytych pod kowerkotowymi płaszczami. W istocie te płaszcze też były mundurami, tylko maskującymi, jak niegdyś grochowe*, ale tego jeszcze nie wiedziałam. Nadzieja od razu się rozwiała, ledwie nieproszeni goście przekroczyli próg.

* W carskiej Rosji „grochowymi płaszczami” nazywano tajnych agentów.

Z przyzwyczajenia czekałam na: „Dobry wieczór!”, „Czy tu mieszka Mandelsztam?”, „Czy jest w domu?”, albo ostatecznie na: „Depesza do państwa”… Przecież ten, kto przyszedł do czyjegoś domu, zazwyczaj rozmawia przez próg z gospodarzem, czekając, aż ten się usunie i go wpuści. Ale w naszych czasach nocni goście nie przestrzegali tego ceremoniału, pewnie zresztą jak wszyscy agenci tajnej policji, gdziekolwiek i kiedykolwiek by to było. Nie spytali o nic, na nic nie czekali, nie zatrzymali się w progu bodaj na chwilę, tylko odsunęli mnie, chociaż nie potrącili, po czym niebywale zręcznie i szybko weszli do przedpokoju. Mieszkanie od razu wypełniło się ludźmi, którzy sprawdzali dokumenty i wprawnymi, wyćwiczonymi ruchami przesuwali dłońmi po naszych biodrach, obmacując kieszenie, żeby sprawdzić, czy ktoś nie schował broni.
Z dużego pokoju wyszedł O.M. „Panowie po mnie?” – zapytał. Niewysoki agent popatrzył na niego, prawie się uśmiechając. „Pańskie dokumenty” – powiedział. O.M. wyjął z kieszeni dowód. Czekista sprawdził dokument, po czym pokazał O.M. nakaz. O.M. przeczytał go i skinął głową. W języku agentów nazywało się to „nocną operacją”. Jak się później dowiedziałam, wszyscy oni święcie wierzyli w to, że każdej nocy i w każdym domu mogą spotkać się z próbą oporu. Dla podtrzymania ducha w ich środowisku opowiadano romantyczne legendy o nocnych niebezpieczeństwach. Mnie samej opowiadano o Bablu, który odstrzeliwał się i niebezpiecznie ranił jednego z „naszych”, jak się wyraziła autorka opowieści, córka ważnego czekisty awansowanego w 1937 roku. Wszystkie te legendy wiązały się dla niej z niepokojem o ojca, kiedy szedł na „nocną zmianę” – człowieka poczciwego, rozpieszczającego dzieci i zwierzęta, który tak je kochał, że w domu stale trzymał na kolanach kotkę, a córeczkę uczył, by nigdy nie przyznawała się do winy i zawsze z uporem odpowiadała: „Nie”. Ten łagodny człowiek z kotką nie mógł wybaczyć przesłuchiwanym, że z jakiegoś powodu przyznawali się do wszystkiego, o co ich oskarżano.
„Dlaczego to robili? – powtarzała za ojcem córka. – Przecież w ten sposób oszukiwali i siebie, i nas!..”. „My” oznaczało tych, którzy po nocach przychodzili z nakazami, przesłuchiwali i wydawali wyroki, a w wolnych chwilach częstowali przyjaciół opowieściami o nocnych niebezpieczeństwach. Mnie natomiast owe czekistowskie legendy przypominają o maleńkiej dziurce w czaszce ostrożnego, inteligentnego Babla o wysokim czole, który prawdopodobnie w życiu nie wziął pistoletu do ręki.
Do naszych przycichłych, ubogich domów wchodzili jak do jaskiń rozbójników, jak do melin czy też do tajnych laboratoriów, gdzie karbonariusze w maskach produkują dynamit i próbują stawić zbrojny opór. Do nas weszli nocą z 13 na 14 maja 1934 roku. Kiedy sprawdzili dokumenty, pokazali nakaz i przekonali się, że oporu nie będzie, przystąpili do rewizji. Brodski ciężko opadł na fotel i zastygł. Olbrzymi, podobny do drewnianego totemu jakiegoś zupełnie dzikiego ludu, siedział i sapał, sapał i chrapał, chrapał i siedział. Wyglądał na rozeźlonego i obrażonego. Przypadkiem go o coś poprosiłam, może o wyszukanie książek na półkach, żeby O.M. mógł je zabrać ze sobą; odburknął wtedy: „Niech Mandelsztam sam szuka” – i znowu zaczął sapać. Nad ranem, kiedy już swobodnie chodziliśmy po mieszkaniu i zmęczeni czekiści nawet nie podnosili na nas wzroku, Brodski nagle się ocknął, wstał, podniósł rękę jak uczeń i powiedział, że chce wyjść do ubikacji. Kierujący rewizją agent spojrzał na niego z rozbawieniem. „Może pan iść do domu” – powiedział. „Co?” – spytał zdziwiony Brodski. „Do domu” – powtórzył czekista i odwrócił się. Tajniacy gardzili swoimi cywilnymi pomocnikami, a Brodskiego przysłali prawdopodobnie po to, żebyśmy słysząc stukanie do drzwi, nie zdążyli zniszczyć jakichś rękopisów.

 
Wesprzyj nas