Niezwykła i fascynująca podróż przez dzieje jednego z najbardziej znanych miast świata. Od dzikich pustkowi Nowego Amsterdamu po wieżowce Manhattanu w mieście, które nigdy nie śpi.


Epicka opowieść Edwarda Rutherfurda jak w soczewce skupia historię najbardziej znanego amerykańskiego miasta i całych Stanów Zjednoczonych. Czterysta lat dziejów metropolii, która stała się stolicą świata, została opowiedziana przez pryzmat losów kilku fikcyjnych rodzin, zręcznie splatając koleje życia wymyślonych bohaterów i prawdziwych postaci znanych z historii. Czytelnik towarzyszy we wzlotach i upadkach arystokratom, handlarzom skór, żołnierzom, bankierom, spekulantom, zwolennikom niewolnictwa i walczącym o jego zniesienie – pokazanych na tle ważnych wydarzeń wpływających na dzieje miasta i odciskających głębokie piętno na historii świata.

Wojny, zamieszki, walka potęg europejskich o wpływy, wielkie reformy polityczne i gospodarcze, postęp i wynalazki, giełdowe krachy i spekulacje, powstawanie wielkich fortun i ich upadek, bogactwo i nędza, wyzysk i walka o prawa człowieka, zdrady i przyjaźnie, arystokraci, artyści, prości robotnicy, gangsterzy i politycy – to wszystko dało podwaliny pod rozwój metropolii, jaką znamy dzisiaj, i to czytelnik znajdzie na kartach powieści Rutherfurda.

Autor swoją opowieść rozpoczyna w roku 1664, gdy kontrolę nad założoną czterdzieści lat wcześniej osadą holenderskich kolonistów przejmują Anglicy. Nowy Amsterdam staje się Nowym Jorkiem, angielski gubernator wprowadza nowe porządki, rozpoczyna się napływ osadników ze Starego Świata, skuszonych wizją lepszego życia na niezasiedlonych ziemiach amerykańskich.

Znajomość z bohaterami rozpoczynamy od Dirka van Dycka, holenderskiego kupca prowadzącego interesy z okolicznymi indiańskim plemionami, które jeszcze nie tak dawno były prawowitymi właścicielami tych ziem. Potomkowie van Dycka będą nam towarzyszyć na kartach powieści przez kolejne cztery stulecia. Stopniowo opowieść rozrasta się, poznajemy kolejnych bohaterów reprezentujących nacje przybywające na przestrzeni lat do Nowego Świata – Anglików, Niemców, Żydów, Indian, Murzynów, Irlandczyków czy Włochów. Na oczach czytelnika pustkowia Nowego Świata stopniowo zmieniają się w tętniące życiem miasto, rozkwitają dzielnice bogatych ludzi z kręgów władzy, ale powstają też dzielnice zajmowane przez imigrantów, biedotę i uliczne gangi walczące o wpływy. Osada rośnie i staje się coraz bardziej różnorodna. Zmienia się miasto, zmieniają się również główni bohaterowie i ich codzienne życie – jedni się bogacą, inni tracą wszystko, jedni żyją w luksusie a inni w nędzy ubogich dzielnic. Jednak każdy jest bohaterem na swój sposób i będzie miał choćby skromny udział w historii Miasta.

opowieść Edwarda Rutherfurda jak w soczewce skupia historię najbardziej znanego amerykańskiego miasta

W trakcie lektury stajemy się świadkami narodzin potęgi Nowego Jorku, miasta skomplikowanego i niejednoznacznego – metropolii światowej, dumnej i pięknej, ale również groźnej i okrutnej.

Edward Rutherfurd w swojej opowieści kładzie duży nacisk na opis realiów przestrzeni miejskiej, czasów, zwyczajów, życia codziennego od zabaw arystokracji po walkę o byt biedoty. Przedstawia historie wielkie i małe, wydarzenia przełomowe dla miasta i świata, ale także szarą codzienność przeciętnych mieszkańców budujących swoją żmudną pracą potęgę Miasta.

Z uznaniem trzeba podkreślić także bardzo dobry i reprezentatywny dobór epizodów i bohaterów, reprezentujących najciekawsze i najbardziej znamienne wydarzenia z blisko czterystuletniej historii Nowego Jorku.Robert Wiśniewski

Edward Rutherfurd, Nowy Jork, Przekład: Elżbieta Smoleńska, Seria: Szmaragdowa seria, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: 18 listopada 2015
kup książkę

Edward Rutherfurd Nowy Jork

Edward Rutherfurd
Nowy Jork
Przekład: Elżbieta Smoleńska
Seria: Szmaragdowa seria
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 18 listopada 2015

Przedmowa

Nowy Jork jest przede wszystkim powieścią. Wszystkie przedstawione tu rodziny są fikcyjne, tak samo jak ich udział w wydarzeniach historycznych. Jednak opowiadając na tle kolejnych stuleci losy tych bohaterów, próbowałem osadzić je wśród postaci i okoliczności, które były albo mogły być prawdziwe.
Nazwiska głównych rodów występujących w tej książce zostały dobrane tak, by mogły uchodzić za reprezentatywne dla danej kultury. Van Dyck jest częstym i łatwym do zapamiętania nazwiskiem holenderskim. Angielskie nazwisko Master też jest dość powszechne, choć przyznaję, że gdy obmyślałem dzieje tej rodziny kupców i maklerów z Wall Street, określenie „Master of the Universe” samo przychodziło mi do głowy. Innym typowym angielskim nazwiskiem jest White. Keller to piętnaste pod względem popularności nazwisko niemieckie, oznaczające „człowiek z piwnicy”. O’Donnell to charakterystyczne nazwisko irlandzkie, słynne włoskie nazwisko Caruso wywodzi się z południowych Włoch, natomiast nazwisko Adler – czyli po niemiecku „orzeł” – można spotkać w całej Europie Środkowej. Jeśli idzie o postacie przelotnie przewijające się na kartach książki, to nazwisko rodu Riversów zostało przeze mnie wymyślone, a rodzina Albionów pojawiła się w mojej książce The Forest. Inspiracją dla imienia i nazwiska Juan Campos był słynny portorykański kompozytor Juan Morel Campos. O ile mi wiadomo, nazwisko Humblay nie istnieje, ale jest starą, występującą w szesnastowiecznych książkach modlitewnych formą zapisu słowa humbly. Natomiast pochodzenie nazwisk Vorpal i Bandersnatch czytelnik może znaleźć w wierszu Lewisa Carrolla Jabberwocky.
Prowadzenie narracji nie wymagało ode mnie wymyślania wydarzeń historycznych. W kilku miejscach, dla podtrzymania toku opowieści, dokonałem pewnych uproszczeń skomplikowanych zjawisk i szczegółów, ale w moim przekonaniu nie wypaczyły one prawdy historycznej. W tym miejscu muszę jednak dodać kilka uwag w sprawie interpretacji.
Chodzi mi o plemiona amerykańskich Indian. Rejon Nowego Jorku zamieszkiwało mnóstwo plemion, między innymi Tappanowie czy Hackensackowie – nazwy te przetrwały w miejscowej topografii – jednak wymienianie ich wszystkich mogłoby być dla czytelnika zbyt zawiłe. Dlatego wspominając o tych plemionach, posługuję się – zgodnie z powszechną praktyką – nazwą wspólnej im wszystkim grupy językowej: Algonkinowie. Z tego samego powodu plemiona żyjące nieco dalej na północ nazywam Irokezami, chociaż tam, gdzie wydało mi się właściwe, wymieniam też pojedyncze plemiona, na przykład Mohawków. Niektórym czytelnikom może się wydawać dziwne, że w pierwszej części książki nie pojawia się nazwa Lenape, oznaczająca pierwotnych mieszkańców Manhattanu. Jednak termin ten pojawił się w późniejszym okresie historycznym i opisywane przeze mnie ludy nie mogły go używać.
W niektórych nowszych pracach, a zwłaszcza w The Island at the Center of the World, wspaniałej książce Russella Shorto o Nowym Amsterdamie, zwraca się uwagę na tradycję wolności obywatelskich, którą wprowadzili do Nowego Jorku Holendrzy. Starałem się zobrazować to w swojej książce, pokazując jednak, że tradycja ta ma również korzenie w średniowiecznej Anglii i innych krajach Europy.
Moje pierwotne przekonanie, że Anglicy traktowali niewolników z większym okrucieństwem niż Holendrzy, zostało skorygowane po rozmowach z profesorem Grahamem Hodgesem, który w książce Root & Branch omawia tę kwestię bardzo szczegółowo.
Wedle mojej oceny angielski gubernator lord Cornbury rzeczywiście był transwestytą. Kilku wybitnych historyków potwierdziło taką opinię.
Moje spojrzenie na zmieniające się relacje pomiędzy Anglikami i Amerykanami ewoluowało w toku narracji, a to za sprawą rozmów z profesorem Edwinem G. Burrowsem, wybitnym współautorem Gotham i autorem książki Forgotten Patriots, która ukazała się, gdy pisałem tę powieść.
Nowy Jork to chyba najbardziej skomplikowane miasto na świecie. Każdy powieściopisarz opisujący jego bogatą historię musi dokonywać wielu wyborów. Mam jednak nadzieję, że udało mi się oddać przynajmniej jakąś część dziejów i ducha miasta, które darzę wielką miłością.

Nowy Amsterdam

Rok 1664

A więc tak smakuje wolność.
Kanoe płynęło z nurtem rzeki, woda uderzała o dziób. Dirk van Dyck spojrzał z niepokojem na dziewczynkę. Może ta podróż to jednak straszny błąd?
Wielka rzeka przyzywała go na północ. Wielkie niebo przyzywało go na zachód. Kraina wielu rzek, kraina wielu gór, kraina wielu lasów. Jak daleko mogła się ciągnąć? Tego nie wiedział nikt. W każdym razie nie wiedział na pewno. Jedynie słońce, zawieszone wyżej niż orły, w swojej wędrówce na zachód widziało ją w całości.
Tak, na tych dzikich przestrzeniach van Dyck odnalazł wolność. I miłość. Był potężnym mężczyzną. Miał na sobie holenderskie pantalony, buty z wywiniętymi cholewami i skórzaną kamizelkę narzuconą na koszulę. Zbliżali się do portu, więc włożył kapelusz z piórem i szerokim rondem. Cały czas obserwował dziewczynkę.
Jego córka. Owoc grzechu. Grzechu, za który – jak głosiła jego religia – będzie musiał ponieść karę. Ile miała lat? Dziesięć? Jedenaście? Ucieszyła się, gdy zgodził się zabrać ją ze sobą. Miała oczy swojej matki. Śliczne indiańskie dziecko. U swoich nosiła imię Biała Łania. Jedynie jaśniejsza skóra zdradzała sekret jej życia.
– Niedługo będziemy na miejscu. – Holender mówił w języku Algonkinów, miejscowych plemion.
Nowy Amsterdam. Faktoria. Fort i miasteczko ukryte za palisadą. A jednocześnie ważne miejsce na mapie obejmującego cały świat handlowego imperium Holendrów.
Van Dyck czuł się dumny z bycia Holendrem. Mały kraj, który umiał przeciwstawić się królestwu Hiszpanii i zdobyć niepodległość. To Holendrzy zbudowali wielkie groble i wydarli morzu ogromne połacie żyznej ziemi. Ich nadmorskie prowincje tworzyły handlową potęgę, której zazdrościły im inne narody. A w złotym wieku Rembrandta i Vermeera niderlandzkie miasta – Amsterdam, Delft, Antwerpia – z rzędami wysokich domów ze spadzistymi dachami, stojącymi nad okazałymi kanałami, były mekką artystów, uczonych i wolnomyślicieli z całej Europy. Tak, van Dyck był dumny, że jest Holendrem.
Pływy oceanu docierały do dolnego biegu rzeki. Tego ranka nurt ciągnął w kierunku morza. Ale po południu prąd zawróci i podąży na północ.
Dziewczynka patrzyła w dół rzeki, przed siebie. Van Dyck siedział zwrócony do niej twarzą, opierając się o wielki stos skór, głównie bobrowych, zajmujący całą środkową część łodzi. Wiosłowało czterech Indian, dwóch na dziobie i dwóch na rufie. Tuż za nimi płynęło drugie czółno z indiańską załogą. Van Dyck musiał je zabrać, żeby przewieźć wszystkie zakupione towary.
W górnym biegu rzeki późnowiosenne niebo wydawało grzmiące pomruki; teraz mieli nad sobą szare chmury. A z przodu spokojną wodę.
Nagle zza chmur przedarły się promienie słońca. Stukanie wody o burtę zabrzmiało jak indiański bęben niosący ostrzeżenie.
Van Dyck poczuł na twarzy łaskotanie wiatru, lekkie jak musujące wino. Nie chciał zrobić dziewczynce przykrości, ale przecież musiał to powiedzieć.
– Nie wolno ci wspomnieć, że jestem twoim ojcem.
Spojrzała na kamienny wisiorek, który miała na szyi. Zawieszono go po indiańsku, do góry nogami. To było logiczne, bo kiedy trzymała go przed oczami, widziała go we właściwej pozycji. Amulet na szczęście. Zamaskowany, Pan Lasu, strażnik równowagi w przyrodzie.
Biała Łania nie odpowiedziała, patrzyła jedynie na oblicze indiańskiego bożka. O czym ona myśli? Zrozumiała jego słowa?
Van Dyck nie wiedział.
Zza skał, które ciągnęły się wzdłuż lewego brzegu jak wysoki, kamienny ostrokół, dobiegł odległy pomruk. Dziewczynka się uśmiechnęła. Van Dyck pomyślał, że jego rodacy, jako ludzie morza, nie lubią grzmotów, bo te zwiastowały dla nich lęk i zniszczenie. Ale Indianie byli mądrzejsi. Umieli odczytać mowę gromu: oto bogowie zamieszkujący najniższy z dwunastu poziomów niebios chronią świat przed złem.
Przez chwilę dźwięk niósł się echem po rzece, a potem rozpłynął w oddali. Biała Łania puściła wisiorek, poruszając z gracją ręką. Podniosła wzrok.
– Poznam twoją żonę?
Dirk van Dyck wciągnął powietrze. Jego żona Margaretha nie spodziewała się go. Nie uprzedził jej o swoim powrocie. Liczył, że uda mu się wysadzić dziewczynkę na brzeg, ukryć ją przed żoną. Co za głupota. Odwrócił się z zakłopotaniem i popatrzył na rzekę. Dotarli już do północnego skrawka wąskiego terytorium zwanego Manhattanem. Płynęli z prądem. Za późno, żeby zawrócić.

* * *

Margaretha de Groot powoli zaciągnęła się dymem z glinianej fajki, trzymanej w zmysłowych ustach. Patrzyła badawczo na mężczyznę z drewnianą nogą, zastanawiając się, jaki byłby w łóżku.
Wysoki, wyprostowany, o przenikliwym spojrzeniu, pomimo siwych włosów zdradzających mocno dojrzały wiek nieustraszony. Drewniana proteza była medalem za odwagę, świadectwem stoczonych bitew. Dla wielu taka rana zakończyłaby się śmiercią, ale nie dla Petera Stuyvesanta. Szedł ulicą zadziwiająco szybko. Patrząc na twarde, wypolerowane drewno, Margaretha poczuła lekki dreszcz, ale on tego nie zauważył.
Co on o niej myśli? Na pewno mu się podobała. Bo czemuż by nie? Była ładną, trzydziestoparoletnią kobietą z dużym biustem, okrągłą twarzą i jasnymi włosami. Nie roztyła się jak wiele innych Holenderek. Zachowała zgrabną figurę i miała w sobie coś pociągającego. A fajkę palili prawie wszyscy Holendrzy, kobiety i mężczyźni.
Zauważył ją, zatrzymał się i uśmiechnął.
– Dzień dobry, Greet. – Greet. Dość poufała forma. Margaretha van Dyck, jak większość Holenderek, była znana pod panieńskim nazwiskiem, Margaretha de Groot. On jednak zwrócił się do niej inaczej. To prawda, znał ją od dziecka. Ale mimo to… Zwykle zachowywał się oficjalnie. Prawie się zaczerwieniła. – Wciąż jesteś sama?
Stała przed swoim domem. Był to typowy holenderski dom, prosta, prostokątna siedziba, jednopiętrowa, drewniana po bokach, ze szczytową ścianą od frontu, na której widniał kunsztowny wzór z żółtych i czarnych cegieł. Krótkie schodki prowadziły do drzwi wejściowych, dużych i ocienionych gankiem, prawdziwym holenderskim stoopem. Okna nie były duże, ale całość tworzyła imponujące wrażenie za sprawą tak lubianej przez Holendrów schodkowej ściany szczytowej i wiatrowskazu na krawędzi dachu.
– Twój mąż jest jeszcze w górze rzeki? – ponowił pytanie Stuyvesant. Skinęła głową. – Kiedy wraca?
– A kto to wie? – Wzruszyła ramionami. Nie skarżyła się na częste wypady męża na północ.
Handel futrami, zwłaszcza skórami bobrów, rozwinął się tak bardzo, że Indianie niemal wytępili miejscowe zwierzęta. Van Dyck musiał zapuszczać się coraz dalej w głąb lądu i kupować towar od Irokezów. Trzeba przyznać, że radził sobie całkiem nieźle.
Naprawdę musiał wyjeżdżać na tak długo? W pierwszych latach małżeństwa jego ekspedycje trwały dwa tygodnie, jednak potem zaczęły się wydłużać. W domu był dobrym mężem, troszczył się o żonę i o dzieci. Ale mimo to czuła się zaniedbana. A dziś rano młodsza córka spytała, kiedy tatuś wróci.
„Jak tylko będzie mógł – odpowiadała Margaretha z uśmiechem. – Na pewno wróci”.
A może jednak jej unika? Może ma inne kobiety?
Dla Margarethy de Groot wierność była ważna. Nic więc dziwnego, że podejrzewając męża o zdrady, dopatrywała się w nim słabości charakteru i marzyła o znalezieniu pocieszenia w bardziej zacnych ramionach, wsłuchiwała się w wewnętrzny głos podszeptujący: „Gdyby był takim mężczyzną jak gubernator Stuyvesant”.
– Nadeszły ciężkie czasy, Greet. – W jego głosie usłyszała smutek, choć twarz niczego nie zdradzała. – Mam wielu wrogów.
Zwierzał się jej. Poczuła dreszcz podniecenia. Najchętniej położyłaby mu dłoń na ramieniu, ale zabrakło jej śmiałości.
– Ci przeklęci Anglicy.
Skinęła głową.
Imperium handlowe Holendrów rozciągało się od Orientu po obie Ameryki, ale angielscy kupcy nie pozostawali w tyle. Czasem te dwa protestanckie narody występowały razem przeciwko wspólnym wrogom, katolickim królestwom Hiszpanii i Portugalii, jednak najczęściej rywalizowały ze sobą. Piętnaście lat temu, kiedy Oliver Cromwell i jego bogobojne wojsko pozbawili króla Karola korony wraz z głową, rywalizacja zaogniła się jeszcze bardziej. Holendrzy prowadzili lukratywny handel niewolnikami między Afryką a Karaibami. Zamiary Cromwella były jasne: „Handel niewolnikami musi należeć do Anglii”.
Wielu uczciwych Holendrów uważało sprzedawanie ludzi za okrutny proceder, natomiast dobrzy purytanie z Anglii nie mieli takich obiekcji. Cromwell przejął od Hiszpanów Jamajkę, która miała służyć jako baza handlu niewolnikami. Po jego śmierci cztery lata temu na tronie zasiadł kolejny król, Karol II, jednak kierunek angielskiej polityki się nie zmienił. Do Nowego Amsterdamu dotarły już wieści, że Anglicy zaatakowali holenderskie porty u afrykańskich wybrzeży Gwinei. A po oceanach krążyły pogłoski, jakoby celem Anglików było przejęcie nie tylko handlu niewolnikami, ale także samego Nowego Amsterdamu.
Nowy Amsterdam nie był duży: fort, dwa wiatraki, kościół ze spiczastą wieżą, coś w rodzaju małego kanału, który bardziej przypominał duży rów, kilka ulic zabudowanych domami ze szczytową ścianą od frontu, a wszystko to, wraz z paroma niepozornymi sadami i ogródkami, otaczał mur biegnący z zachodu na wschód przez południowy cypel Manhattanu. Jednak to miejsce miało swoją historię. Dziesięć lat przedtem, zanim na „Mayflower” podniesiono żagle, Holenderska Kompania Zachodnioindyjska, doceniwszy wartość ogromnej naturalnej przystani, założyła tu faktorię. W ciągu pół wieku Nowy Amsterdam stał się ruchliwym portem, a ludzkie osiedla ciągnęły się wokół w promieniu dziesiątek mil. Terytorium to Holendrzy nazywali Nowymi Niderlandami.
Miało ono swój charakter. Dwa pokolenia Holendrów oraz ich protestanckich sąsiadów, francuskojęzycznych Walonów, walczyły o niepodległość pod panowaniem katolickiej Hiszpanii. I wreszcie odnieśli zwycięstwo. Jedni i drudzy osiedlali się teraz w Nowym Amsterdamie. Czterdzieści lat temu to właśnie Walon, Pierre Minuit – którego nazwisko nadal wymawiano z francuska – wytargował od miejscowych Indian prawo do założenia osady. Duch niezależności i nieustępliwości protestanckich kupców unosił się tutaj do dziś.
Jednak o wszystkim decydowało położenie. Sam fort, choć niepozorny w oczach żołnierza, górował nad południowym cyplem Manhattanu, który wcinał się w szerokie wody doskonale osłoniętego portu. Strzegł wejścia do wielkiej Rzeki Północnej.
A fortem dowodził Peter Stuyvesant.
Nieprzyjaciel był blisko. Anglicy z kolonii w Nowej Anglii – z Massachusetts, a zwłaszcza z Connecticut – i ich przebiegły gubernator Winthrop nieustannie próbowali odebrać Holendrom najdalej położone terytoria. Kiedy Stuyvesant nakazał zbudowanie mocnego muru i palisady w północnej części miasteczka, Anglikom tłumaczono chytrze, że mur ma „powstrzymać Indian”. Ale nikt nie dał się zwieść. Chodziło o powstrzymanie Anglików.
Gubernator wciąż uważnie przyglądał się Margarecie.
– Nie tylko Anglicy są moimi wrogami.
Biedak! Podli mieszkańcy Nowego Amsterdamu nie zasługiwali na tak zacnego człowieka.
Społeczność miasteczka liczyła tysiąc pięćset ludzi. Sześć setek Holendrów i Walonów, trzy setki Niemców i prawie drugie tyle Anglików, którzy wybrali niderlandzkie panowanie. Reszta pochodziła z najrozmaitszych zakątków świata. Znalazło się nawet trochę Żydów. A ilu wśród nich wszystkich było ludzi prawych i uczciwych? Zdaniem Margarethy niewielu.
Sama nie należała do gorliwych chrześcijan. Holenderski Kościół Reformowany był surową odmianą kalwinizmu, a ona nie zawsze przestrzegała jego wskazań. Podziwiała jednak tych nielicznych silnych mężczyzn, którzy umieli się im podporządkować, takich jak stary kaznodzieja Bogard czy Stuyvesant. Przynajmniej stali na straży porządku.
Gdy Stuyvesant zakazał pijaństwa w mieście, gdy zabronił obchodzenia pogańskich świąt i próbował usunąć z miasteczka tych głupawych kwakrów i parszywych anabaptystów, czy któryś z kupców go wsparł? Prawie żaden. Stuyvesant nie mógł nawet ufać Kompanii Zachodnioindyjskiej, której przecież służył. Gdy pojawiła się banda sefardyjskich Żydów z Brazylii, kazał im się wynosić, ale Kompania postanowiła inaczej: „Wpuść ich. Oni umieją robić interesy”.
Nikt nie mógł zaprzeczyć, że Stuyvesant jest dobrym gubernatorem. Przed nim to stanowisko zajmowali sprzedajni bufoni. Jeden z takich idiotów rozpoczął niepotrzebną wojnę z Indianami, która o mało nie doprowadziła do zniszczenia miasta. Stuyvesant rządził mądrze. Na północy trzymał Anglików z daleka, na południu szybko uporał się ze sprawiającymi problemy parweniuszami ze szwedzkiej kolonii nad rzeką Schuylkill. Wspierał handel cukrem i sprowadził większą liczbę niewolników. Każdy statek z Niderlandów przywoził jako balast najlepszą holenderską cegłę pod budowę domów w miasteczku. Ulice były czyste, powstał mały szpital, a szkoła miała nauczyciela łaciny.
Ale czy spotkała go za to jakaś wdzięczność? Żadna. Ludziom nie podobały się takie rządy. Uważali wręcz, że mogą sami stanowić o sobie. Głupcy! Czy którykolwiek z nich nadawał się do tego?

 
Wesprzyj nas