Kontynuacja bestsellerowego cyklu o rodzinie Dollangangerów. Duch „Kwiatów na poddaszu” prześladuje nowe pokolenia…


Pamiętnik Christophera. Tajemnica Foxworth HallSiedemnastoletnia Kristin Masterwood w ruinach rezydencji Foxworth Hall przypadkiem odkrywa pamiętnik Christophera Dollangangera. Wkrótce się przekona, że jej matkę, która zmarła, gdy Kristin była mała, łączyły z niesławną rodziną Foxworthów więzi pokrewieństwa, a imponująca i tętniąca niegdyś życiem rezydencja była sceną tragicznych losów nieszczęsnego rodzeństwa Dollangangerów, przez lata więzionych na strychu. Duch kwiatów z poddasza jest tutaj wciąż żywy…

Christopher miał czternaście lat, kiedy on i jego młodsza siostra Kathy oraz bliźniaki Cory i Carrie stali się więźniami Foxworth Hall w wyniku podłych knowań chciwej matki, żądnej spadku i pieniędzy. Chłopak przez wiele miesięcy podtrzymywał rodzeństwo na duchu, ale nikt nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo ta tragedia wpłynęła na jego psychikę.

Kristin z rosnącą fascynacją śledzi opisaną w pamiętniku zakazaną miłość brata do siostry, a mroczne tajemnice rodu Dollangangerów, w których zazdrość, zawiść i zemsta odegrały niemałą rolę, stają się jej obsesją, coraz bardziej niebezpieczną. Przeszłość zmienia jej życie…

Fenomen popularności V.C. Andrews trwa nieustannie od czasu wydania Kwiatów na poddaszu. Książki autorki, tworzące prawie dwadzieścia bestsellerowych serii, osiągnęły łączny nakład ponad 106 milionów egzemplarzy i zostały przetłumaczone na dwadzieścia dwa języki. „Pamiętnik Christophera: Tajemnica Foxworth Hall” to pierwsza część nowej trylogii, która opowiada o dalszych losach rodziny Dollangangerów (znanych czytelnikom m.in. z „Kwiatów na poddaszu”).

Virginia C. Andrews
Pamiętnik Christophera. Tajemnica Foxworth Hall
Przekład: Małgorzata Fabianowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 3 listopada 2015
kup książkę


Początki

– Dokąd się dzisiaj wybierasz, tato? – zapytałam.
Była sobota i nic wcześniej nie wspomniał o nowej budowie. Wyszłam z kuchni, gdzie myłam naczynia po śniadaniu, i zobaczyłam tatę w przedpokoju, jak naciągał wysokie kalosze; mięśnie jego twarzy i szyi były napięte niczym gumowe pasy. Miał na sobie ulubioną skórzaną kurtkę khaki, o której mawiał, że jest jak „stare wino”, i wypłowiałą czapkę amerykańskiej marynarki wojennej. Pas z narzędziami leżał obok, na dębowej ławie, którą tata sam zbudował – solidny skórzany pas, zwinięty jak śpiący wąż. Dostał go w prezencie urodzinowym od mamy dziesięć lat temu, ale naprawdę o niego dbał, dzięki czemu pas wyglądał jak nowy.
Nie zdziwiłam się, że jest tak solidnie ubrany. Był październik i pogoda się popsuła. Robiło się coraz zimniej i więcej padało, choć zdarzały się jeszcze cieplejsze, słoneczne dni w naszym Charlottesville. Ilekroć ktoś narzekał na pogodę, tata odpowiadał powiedzonkiem z lat pięćdziesiątych: „Zwal to na Ruskich!” zamiast: „Cóż, klimat się zmienia”. Większość ludzi nie wiedziała już, o co chodzi z tymi Ruskimi, zwłaszcza moi rówieśnicy, i mało kto miał cierpliwość słuchać jego wyjaśnień. Tata nie był na tyle stary, żeby pamiętać tamte czasy, ale jego ojciec tyle opowiadał mu o nich, że stały się i jego wspomnieniem.
– Och, nie powiedziałem ci nic przy śniadaniu?
– Dzisiaj rano w ogóle mało mówiłeś. Siedziałeś z nosem w gazecie i wdychałeś słowa, zamiast je czytać – przypomniałam mu.
Przyznał, że to nawyk, na który narzekała także mama, która wytykała mu, że zjada śniadanie jak lunatyk.
Uwielbiałam powiedzenia mamy. Słabo je pamiętałam, ale znałam je dzięki tacie. Ilekroć przywoływał jej słowa, uśmiechał się szeroko, a orzechowe oczy rozjaśniały mu się, jakby nagle ktoś włączył w nich światło. Nie wiem, czy od częstego przebywania na słońcu i wietrze, czy od problemów i zmartwień, linie na jego czole pogłębiały się z każdym rokiem. W krótko przystrzyżonej, rudobrązowej, zakrywającej pół twarzy brodzie ostatnio pojawiły się pierwsze, przedwczesne siwe pasma. Tata skończył dopiero czterdzieści siedem lat i jak na ironię, nie było żadnych śladów siwizny w jego gęstych włosach, których nie strzygł tak krótko jak brody, ale zawsze nosił je starannie przyczesane, identycznie jak w czasach, gdy żyła mama. Podobno zazdrościła mu gęstej, bujnej czupryny i raz na zawsze zabroniła mu się strzyc na rekruta, tak bowiem wyglądał, kiedy się poznali.
– Jadę sprawdzić stan ruin rezydencji, która spaliła się po raz drugi w dwa tysiące trzecim roku – powiedział. – Wczoraj Herm Cromwell zadzwonił do mnie do biura w tej sprawie. Obiecałem, że wezmę się za to dzisiaj i od razu przekażę mu swoją ocenę, chociaż zaczął się weekend. Bank jest dzisiaj otwarty do drugiej. Herm wychodzi ze skóry, żeby korzystnie sprzedać zadłużoną posiadłość, którą ten wariat porzucił i pojechał głosić wiarę. Chce, żebym oszacował stan ruin i sprawdził, czy fundamenty pozostały nienaruszone. Spieszy mu się, bo bank już ma klienta.
– Serio?
– Tak, jakiś gość zastanawia się poważnie, czy tego nie kupić i nie zbudować tam domu. Nie jest łatwo sprzedać posiadłość po dwóch pożarach, z taką ponurą historią. A ty? Co dzisiaj robisz? Mam nadzieję, że nie zapomniałem o czymś i nie okaże się, że miałem ci towarzyszyć, co?
Przygryzł usta jak ktoś, kto spodziewa się niedobrych wieści albo pretensji.
– Nie. Pomyślałam, że zadzwonię do Lany i połazimy sobie po galerii handlowej.
Ostatnio Lana i ja stałyśmy się papużkami nierozłączkami. Miałam wiele przyjaciółek, ale rodzice Lany byli rozwiedzeni, więc wiele jej problemów było podobnych do moich, choć nie za sprawą rozwodu zostałam z jednym tylko rodzicem.
Tata odprężył się, uśmiechnął i łagodnie pokręcił głową.
– Połazić? Przypominają mi się utyskiwania pani Wheeler: „Wiesz, że dziewczyny, które snują się po tych miejscach, nazywają «galeriankami», a niektóre zarzucają tam sieci na starszych, nadzianych mężczyzn, żeby kupowali im perfumy? Zgroza!”.
Kiwnęłam głową ze śmiechem, gdy wyobraziłam sobie oburzenie sąsiadki. Odkąd w zeszłym roku zrobiłam prawo jazdy, ciągle szukałam pretekstu do jeżdżenia. Patrząc, jak tata wkłada przybory do pasa narzędziowego, nagle jakaś klapka otworzyła mi się w mózgu. Rezydencja po dwóch pożarach…
– Jedziesz do Foxworth Hall? – upewniłam się.
Tata nie odpowiedział od razu, jakby nie był pewien, czy chce mi zdradzić tę informację, ale potwierdził.
– Zgadza się.
Foxworth, pomyślałam. Widziałam to miejsce tylko raz, i to z daleka, ale przecież wszyscy znaliśmy legendę posiadłości, która spłonęła w pożarze. Na dodatek moja mama była kuzynką w trzeciej linii Malcolma Foxwortha, co oznaczało, że jestem daleko spokrewniona z dziećmi, które dawno temu były więzione na poddaszu rezydencji. Treść legendy z biegiem lat została tak przeinaczona przez kolejnych opowiadających, że nikt już dokładnie nie wiedział, jak było naprawdę. Tak przynajmniej twierdził tata.
Człowiek, który odziedziczył ten dom, Bart Foxworth, był dziwakiem i ludzie go unikali. Sposób, w jaki żył w odbudowanym domu, prowokował dziwne opowieści o rodzie Foxworthów. Bart nie kontaktował się z sąsiadami i jeśli zatrudniał kogoś do pomocy w domu i do napraw, zawsze posługiwał się pośrednikiem. W okolicy nazywano go Upiorem w Operze. Mieszkała z nim jakaś rodzina, lecz mieli inne nazwiska. Rozeszły się jednak plotki, że są spokrewnieni. Jakiś krewny, który zdążył tam pomieszkać parę lat, a potem zginął w wypadku samochodowym, był lekarzem i pracował w laboratorium Uniwersytetu Wirginii. On jeden ponoć był normalny, choć ludzie mówili, że szaleństwo rozprzestrzenia się w tym rodzie jak zaraza. Tak przynajmniej twierdził tata, kiedy zmusiłam go, żeby opowiedział mi całą historię. Uczynił to bardzo niechętnie.
– Chciałabym pojechać z tobą – oznajmiłam.
Trzy lata przed śmiercią mojej mamy Foxworth Hall spłonął po raz drugi. Miałam pięć lat i pięć miesięcy, kiedy umarła. Początkowo niewiele wiedziałam o tym miejscu, ale kiedy skończyłam dwanaście lat, Kyra Skewer, koleżanka z klasy, podsłuchała, jak jej matka plotkuje z przyjaciółką przez telefon. I usłyszała, że jestem daleką kuzynką Foxworthów. Rozpaplała to po szkole i zanim zdążyłam zareagować, już dziwnie na mnie patrzono. Ludzie twierdzili, że rodzina Foxworthów jest szalona, i zdaniem wielu kolejne pokolenia dziedziczyły geny obłędu, więc podejrzewano, że moja krew też może być skażona. Opowieści o legendarnym Malcolmie Foxworcie i innych członkach rodu należały do gatunku bujd, którymi ludzie raczą się w nocy przy ogniskach, kiedy każdy stara się przebić horrory pozostałych. Wielu zarzekało się, że ich mama, tata, wujek czy starszy brat widzieli tam w nocy duchy albo dziwne światła.
Jednak największą grozą napawała mnie i moich znajomych opowieść o czwórce dzieci uwięzionych na strychu przez trzy lata. Wszystkie się rozchorowały, a jedno – najmłodszy chłopczyk – umarło. Podobno matka i babka nie chciały ich zawieźć do lekarza lub do szpitala, co kazało się domyślać, że albo obie, albo przynajmniej babka, chciały doprowadzić do ich śmierci. Osobny wątek poświęcono zmarłemu chłopczykowi, który podobno został pochowany na terenie posiadłości.
Co roku w Halloween ktoś wyskakiwał z pomysłem, żeby wybrać się do Foxworth, gdyż legenda głosiła, że duch tego malca krąży po posiadłości i nawołuje brata i dwie siostry – nawet po drugim pożarze. Kilkoro moich przyjaciół naprawdę się tam wybrało, ja się nie ośmieliłam, podobnie jak Lana i Suzette, moja druga przyjaciółka. Straszne opowieści tych, którzy wrócili z wyprawy, podsycały jeszcze legendę i ożywiały zainteresowanie tajemnicą. Niektórzy przysięgali, że słyszeli krzyki i płacze małego chłopca, wołającego swoje rodzeństwo, a inni wręcz twierdzili, że widzieli ducha dziecka.
Bez względu na to, ile było prawdy w tych opowie­ściach i plotkach, okryły Foxworth złą sławą i nie zachęcały ewentualnych nabywców. Odkąd Bart porzucił swój dom, posiadłość stopniowo popadała w ruinę i w końcu została przejęta przez bank. Tym bardziej więc sensacyjna wydawała się wiadomość, że ktoś chce ją kupić. Kimkolwiek był, najwyraźniej nie przestraszył się ponurej legendy i klątwy. Podobno Bart Foxworth twierdził, że odbudowany po pierwszym pożarze budynek przejął całe zło i dlatego nie da się w nim mieszkać ani zajmować się nim. Jego zdaniem Bóg nie chciał, aby przeklęty dom został wzniesiony na nowo. Jak gdyby czarna chmura klątwy, spowijająca tę nieszczęsną posiadłość, nie zamierzała się rozwiać.
Ludzie z czasem oswoili się z tą historią i nawet zrobili z niej miejscową atrakcję. Przeklęty dom, który spłonął dwa razy, nie zdarza się przecież często.
Dlatego wszyscy byli ciekawi, jaki śmiałek postanowił przeciwstawić się klątwie.
– Dobrze, Kristin, ale jeśli chcesz jechać, musisz się pospieszyć. Chcę szybko załatwić sprawę i zdążyć na lunch, bo zaraz potem jest w telewizji mecz kosza – oznajmił tata i klasnął w dłonie w rękawiczkach z czarnej skóry. – Dawaj, dawaj! – dodał. Było to jego ulubione wyrażenie, kiedy kogoś poganiał.
Mój tata miał firmę budowlaną, która nazywała się po prostu „Masterwood”, od naszego nazwiska. Zatrudniał do dziesięciu ludzi, w zależności od liczby kontraktów. Mama prowadziła mu księgowość, a teraz robiła to pani Osterhouse, wdowa pięć lat od niego młodsza, której zmarły mąż był jednym z przyjaciół taty. Wiedziałam, że marzy o ślubie z tatą, ale moim zdaniem on nie miał ochoty sprowadzić do domu kobiety na stałe. Rzadko z kimś się spotykał i nie chadzał na randki, które próbowali mu organizować przyjaciele. Od śmierci mamy stopniowo przejęłam większość obowiązków domowych, ale jeszcze za jej życia tata często gotował, zwłaszcza w weekendy.
Gotować nauczył się, służąc w marynarce. Po przejściu do cywila pracował jako kucharz w restauracji przy autostradzie międzystanowej 95. Mamę poznał, kiedy zaczął dorabiać sobie na budowach. Była księgową w jednej z firm budowlanych. Po dwóch latach pobrali się i zamieszkali tutaj, w Charlottesville w Wirginii. Od razu zainwestowali wszystkie oszczędności w nową firmę taty. Ale nie wybrali tej okolicy dlatego, że mieszkała tu daleka rodzina mamy. Mama nigdy nie była zapraszana do Foxworth i nie utrzymywała kontaktów ani z Malcolmem, ani z pozostałymi mieszkańcami posiadłości. Tata mówił, że pochodziła z innej gałęzi Foxworthów i te odłamy klanu nie miały ze sobą nic wspólnego, jakby żyły na innych planetach.
– Dobra – powiedziałam. – Zaraz będę gotowa.
Pobiegłam na górę po cieplejsze ubranie. Byłam niezwykle podekscytowana myślą, że jadę do Foxworth. Podejrzewałam, że tata wie znacznie więcej o historii tego miejsca, niż mi opowiadał, i teraz liczyłam, że po drodze dowiem się czegoś więcej. Zarazem wiedziałam z doświadczenia, że wyciąganie z niego jakichkolwiek wiadomości na ten temat przypomina mękę z otwieraniem różnych elektronicznych urządzeń, które docierają do nas opakowane w twardy plastyk. Kiedy wracałam do domu ze szkoły z nową porcją pytań o rodzinę – zwykle po tym, jak ktoś z klasy docinał mi na ten temat – tata rzadko kiedy udzielał odpowiedzi dłuższych niż mono­sylaby albo wręcz niewyraźne pomruki.
Zadzwoniła moja komórka. To była Lana. Zupełnie o niej zapomniałam.
– O której po mnie przyjedziesz? – spytała. – Możemy zjeść lunch w galerii.
– Przykro mi, zmiana planów. Jadę z tatą do Foxworth.
– Do Foxworth? Po co?
– Ma oszacować stan ruin na potrzeby budowy i obiecałam, że mu pomogę, będę notować i tak dalej – wyjaśniłam, aby się usprawiedliwić. – Ktoś chce to kupić.
– Słucham? Kto chciałby budować w takim przeklętym miejscu, gdzie w ogrodzie zakopano trupy?
– Ktoś, kto ma w nosie plotki i zna wartość tej posiadłości – odparłam chłodno. – Tak działają dobrzy
biznesmeni: szukają okazji, budują i odsprzedają z dużym zyskiem.
Tata twierdzi, że odziedziczyłam po mamie zaprawione lekką wyższością, sarkastyczne poczucie humoru. Ze śmiechem opowiadał, że potrafiła w ułamku sekundy usadzić jakiegoś snoba celnym komentarzem.
– Och… A co z Kane’em i Stanleyem? Miałyśmy się tam umówić z nimi, ty z Kane’em, a ja ze Stanleyem, nie pamiętasz? Wiem, że Kane bardzo na to liczy.
– Nic mu nie obiecywałam, więc niech nie marudzi.
– Umówiłaś się z nim, a poza tym wiem, że go lubisz. Emily Grace mi mówiła, że jej brat powiedział, że Kane uważa, że wyrosłaś na ładną dziewczynę.
– Zaraz pęknę z dumy!
Roześmiała się.
– No widzisz, lubisz go. Nie udawaj.
– Może i lubię, ale chłopaków trzeba trzymać krótko – stwierdziłam. – Nic się nie stanie, jeśli będzie rozczarowany. – Oczywiście miała rację. Naprawdę chciałam spotkać się z Kane’em, ale jeszcze bardziej chciałam być w Foxworth. To miejsce nie dawało mi spokoju i czułam, że muszę tam pojechać.
– Kto ci nagadał takich bzdur? Czytałaś jakieś poradniki miłosne czy co? Albo nie daj Boże słuchałaś Tiny Kennedy? Ona jest zazdrosna o każdego chłopaka, mówię ci.
– Nie. Oczywiście, że nie. Nigdy nie słucham Tiny Kennedy. Wiesz co, muszę lecieć. Tata na mnie czeka. Odezwę się, jak wrócę.
– Tylko niczego tam nie dotykaj – ostrzegła – bo zarazisz się tym szaleństwem.
– Zapomniałaś, że jestem szczepiona?
– Jak to?
– Po prostu, istnieje szczepionka przeciwko wariac­twu. Dzięki niej mogę bezpiecznie przyjaźnić się z tobą. – Rozłączyłam się, zanim zdążyła odpowiedzieć. Pewnie już wydzwania do wszystkich i dzieli się wieścią, że jadę na ziemię przodków i na pewno wrócę stamtąd kompletnie odmieniona. Może nawet niektórzy będą się mnie trochę bali, ale chyba nie Kane. Znałam go i byłam pewna, że ta plotka tylko go rozbawi. Miał cięty dowcip i czasami trochę mnie onieśmielał.
Ze śmiechem zbiegłam na dół. Długie, jasne włosy związałam w koński ogon, sięgały mi już do łopatek. Tak jak mama miałam oczy niebieskie jak niebo, a według legendy dzieci ze strychu były niebieskookie i jasnowłose. To podobieństwo stanowiło dla wielu potwierdzenie teorii, że odziedziczyłam rodzinny obłęd.
Nigdy nie widziałam zdjęć tych dzieci. Tata mówił, że mama nie miała żadnych fotografii rodziny. Zresztą nikt nie widział ich fotografii z okresu pobytu na strychu ani nawet po uwolnieniu. Gazety ilustrowały artykuły o nich rysunkami, ale wątpię, że te portrety były wierne, podobnie jak opis całej historii. Prawdopodobnie dzieci, które przeżyły koszmar, nie chciały o nim opowiadać i nie życzyły sobie zdjęć, aby ich nie rozpoznano. Wobec braku informacji wymyślone historie mnożyły się jak grzyby po deszczu. Legenda odżywała w każde Halloween, nieraz w formie groteskowej, kiedy prasa ilustrowała artykuły rysunkami nieszczęsnych dzieci, drapiących szyby zamkniętych na głucho okien, z twarzami wykrzywionymi jak u postaci ze słynnego obrazu Muncha Krzyk, tak koszmarnymi, że mogły się przyśnić. Za parę tygodni pewnie znów się pojawią.
Według legendy trójka ocalałych dzieci po latach wróciła do Charlottesville, niedługo przed drugim pożarem. Tata mówił, że ani mama, ani on nie mieli kontaktu z żadnym z nich. Niektórzy twierdzili, że starsza siostra zaczęła romansować ze swoim ojczymem i że przez to jej matka popadła w szaleństwo. I to ponoć ona podłożyła ogień pierwszy raz, kiedy w pożarze zginęła Olivia Foxworth, żona Malcolma, która już wtedy była kaleką. Niestety, opowieści były niespójne i niesprawdzone. Potem dom został odbudowany, a wiele lat później zamieszkał w nim inny Foxworth, ale tajemnice pozostały.
Nie mogłam tego zrozumieć. Jeśli historia z dziećmi więzionymi na strychu była prawdziwa, czemu miałyby powrócić do Charlottesville, do samego Foxworth Hall? To zupełnie jakby więzień chciał dobrowolnie wrócić do celi! Czemu narażały się na powrót koszmarnych wspomnień? Chyba że te wspomnienia były wytworem czyjejś szalonej wyobraźni. I czy możliwe, żeby mąż matki zdecydował się romansować z taką młodą dziewczyną?
Jeszcze ważniejsze jest pytanie, po co jej był ten romans. Nikt nie wiedział, gdzie są teraz najstarsi z rodzeństwa, brat i siostra. Podobno zmienili nazwiska i wyjechali z kraju. Krewni, którzy wprowadzili się do domu odbudowanego po pierwszym pożarze, milczeli jak grób. A zresztą gdyby nawet Bart Foxworth coś powiedział, i tak nikt by mu nie uwierzył. Jak w zabawie w głuchy telefon, gdy jedna osoba szepce drugiej na ucho wiadomość, pierwsza przekazuje to drugiej, druga – kolejnej, aż wreszcie zdanie, zatoczywszy krąg, wraca do nadawcy w zupełnie innej postaci.
Wyciąganie informacji z taty przypominało wyrywanie zęba. Kiedy przynosiłam ze szkoły kolejną sensację o nawiedzonym Foxworth i brałam go na spytki, mówił w końcu: „Moim zdaniem to są bujdy. Jak by powiedziała twoja mama, plotkarskie wymysły rozrastają się szybciej niż pleśń w wilgotnej piwnicy. Radzę ci, Kristin, daj sobie z tym spokój. To trucizna, która może zatruć ci umysł”.
Trucizna, która może zatruć umysł? Nic dziwnego, że posiadłość Foxworthów to idealny teren na halloweenowe wyprawy – pełna grozy, duchów, jęków i krzyków. Co poradzę, że tak bardzo mnie fascynuje i chcę dowiedzieć się o niej więcej? Nie mówiłam o tym tacie, bo nie chciałam go denerwować, ale wiele razy, kiedy do klasy przychodziły nowe dzieci, przedstawiano mnie słowami: „Kristin jest spokrewniona ze strony matki ze słynnymi dziećmi z Foxworth”.
Wtedy padało pytanie: „A kim są dzieci z Foxworth? I dlaczego są sławne?”.
Wtedy ktoś opowiadał najnowszą wersję legendy, a kiedy kończył, wszyscy spoglądali na mnie w nadziei, że dodam jakieś ciekawe szczegóły. I nie wierzyli, kiedy zapewniałam: „Wiem tyle, co wy, a połowa tych opowieści to wytwór chorej wyobraźni”. Potem odchodziłam, zanim zdążyli zareagować, udawałam znudzenie tematem, choć oczywiście wcale znudzona nie byłam.
Czego zresztą miałabym się wstydzić? Większość osób interesuje się przeszłością swojej rodziny i to jest naturalne. Odwiedzałam w domach moje przyjaciółki i często przy kolacji rodzice wspominali dziadków, wujków, ciotki czy kuzynów. Na ścianach wisiały zdjęcia rodzinne. A ja nie umiałam sobie wyobrazić, że mama mogłaby powiesić na ścianie zdjęcie Malcolma Foxwortha albo Olivii Foxworth, oczywiście gdyby je posiadała. Miała trochę starych zdjęć, ale nie miałam pojęcia, kogo przedstawiają, a kiedy pytałam tatę, zbywał mnie, że nie pamięta. Może mówił prawdę, a może chciał uniknąć odpowiedzi.
Każda rodzina ma swoją czarną owcę, ale również członków, którymi się chlubi. Tymczasem moja rodzina ze strony matki była jedną wielką czarną dziurą, pełną przemocy i koszmarów. Jak mogłabym o tym zapomnieć i nie myśleć o tym?

 
Wesprzyj nas