Samotność – nowa powieść Huberta Klimko-Dobrzanieckiego, pisarza nominowanego m.in. do Nagrody Literackiej NIKE oraz finalisty Paszportów Polityki – to połączenie świetnej powieści z ciekawym spojrzeniem antropologicznym na jedno z najbardziej współczesnych zagadnień współczesności.


Bruno Stressmeyer nie lubi ludzi, psów, miasta, w którym mieszka, i władz, które nim rządzą. Nie lubi być zdrowy, choć o zdrowie skrupulatnie dba. Nie musi i nie chce pracować. O nikogo nie musi i nie chce się troszczyć. Nie cierpi swojego brata, cierpi jednak z powodu jego kontrowersyjnej decyzji.

Jest przekonany, że samotność to jedyny stan, który mu odpowiada.

Doprawdy?

Hubert Klimko-Dobrzaniecki (ur. 1967) – pisarz, tłumacz i felietonista. Jest autorem zbiorów opowiadań i powieści za które otrzymał nominacje do literackich nagród Nike, Angelus i Cogito. Znalazł się również w finale Paszportów Polityki. Jego książki, jak do tej pory, zostały przetłumaczone na dziewięć języków. Zajmuje się również pisaniem scenariuszy filmowych oraz książek dla dzieci. Na stałe mieszka w Wiedniu.

Książka ukazuje się jako drugi tom środkowoeuropejskiej serii wydawniczej K4. Co roku grupa wydawców z Czech, Polski, Słowacji i Węgier wybiera nieopublikowaną jeszcze książkę znanego autora z jednego z tych czterech krajów Grupy Wyszehradzkiej, która następnie ukazuje się jednocześnie w oryginale i przekładach na trzy pozostałe języki. Samotność wydały następujące oficyny: Noir sur Blanc (Polska), Větrné mlyny (Czechy), Kalligram (Słowacja) oraz Terra Recognita (Węgry).

Hubert Klimko-Dobrzaniecki
Samotność
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 1 października 2015

1.

Kobieta, która sprzedała mi bilet, uśmiechnęła się pod nosem. Nie potrafiłem wyczuć, czy był to uśmiech drwiący, czy raczej wyuczony. Uśmiech, którym obdarowywała każdego. „Miłej zabawy”, powiedziała na koniec. Bilet włożyła do koperty wraz z rozkładem jazdy i darmową wejściówką do muzeum.
W święto Trzech Króli wyruszyłem na dworzec kolejowy. Przez chwilę zastanawiałem się, czy skorzystać z windy, czy też ruchomych schodów. Człowiek zawsze staje przed wyborem, nawet teraz, w tak prostej sytuacji. Na pozór prostej, bo każdy wybór, nawet ten, na pierwszy rzut oka bardzo banalny, ma następstwa, nieprzewidywalne następstwa. Przy wejściu do windy zebrała się spora grupka ludzi. Winda mogła zabrać do ośmiuset kilogramów ładunku, jak kiedyś przeczytałem na drzwiach.
Skrupulatnie policzyłem osoby. Z rachunku wychodziło czternaście, sami dorośli. Równie szybko przeprowadziłem analizę ich wagi. Na mój gust każda z nich oscylowała na granicy osiemdziesięciu kilogramów. W pamięci rozwiązałem proste zadanie matematyczne. Jeśli się zdecyduję, to nasza wspólna waga wyniesie prawie tysiąc dwieście kilo. Czy ci ludzie mają pojęcie, że teoretycznie rzecz biorąc, igrają ze śmiercią? A może jestem świadkiem zbiórki czternastu samobójców, ludzi, którzy już wcześniej zdecydowali o swoim losie, umówili się i do wykonania planu wybrali windę kursującą pomiędzy placem Schedifka a pasażem dworca Wiedeń Meidling? Ta koncepcja byłaby nawet do przyjęcia, gdyby nie pojawienie się tureckiej matki z czworgiem małych dzieci, która również dołączyła do korowodu czekających. Będzie dużo więcej niż po ostatnich rachunkach. Winda wjechała na górę. Czekający automatycznie odsunęli się na boki. Policzyłem wychodzących.
Windę opuściło tylko sześć osób. Gdy ostatnia z nich wyszła, oszklone pomieszczenie zaczęli zajmować podróżujący. Chłodnym wzrokiem patrzyłem, jak urządzenie zaprojektowane do transportu określonej liczby kilogramów wypełnia się nadprogramowo. Jak zaczyna przypominać puszkę sardynek, które za chwilę, zamiast zjechać, mogą runąć z impetem w dół. Przeszklone drzwi się zamknęły i ktoś próbował przycisnąć guzik. Jego ręka wwiercała się w korytarze tkanin, aż dotarła do połyskującej listwy. Windą raptownie szarpnęło. Najpierw w górę, potem w dół, lecz były to tylko centymetry, i wróciła do pozycji wyjściowej. Ta sama dłoń, tak mi się przynajmniej wydawało, jeszcze raz dotknęła listwy. Sytuacja się powtórzyła, choć tym razem nie tylko windą szarpnęło, ale gdy ponownie powróciła na start, usłyszałem piskliwy dźwięk i drzwi się otworzyły. Mniej więcej połowa ludzi wyszła, a druga połowa zdecydowała się pozostać i jeszcze raz spróbować zjechać. Po chwili zobaczyłem znikające czubki głów i uświadomiłem sobie, że człowiek, owszem, podejmuje wybory.
Ma wybór pomiędzy zjeżdżającą skrzynką a zjeżdżającymi schodami, przynajmniej tak mu się wydaje, ale na koniec okazuje się, że i tak ktoś wcześniej określił granice tego wyboru. Jakiś inżynier, jakiś urząd norm, diabli wiedzą, kto i co jeszcze. Jeśli chciałoby się popełnić zbiorowe samobójstwo w takiej windzie, to raczej nie ma szans. Nie w tym kraju przynajmniej. Widząc całe to zajście, doszedłem do wniosku, że nie zjadę windą ani nie skorzystam z ruchomych schodów. Przecież i one mogą się nagle zatrzymać. W wielu wypadkach istnieje jeszcze jedno wyjście. Wybrałem spacer obok przystanku kolejki do Baden, przez most, z którego widać perony i odjeżdżające pociągi, i schodami w dół. Trochę dłużej, ale mimo wszystko do celu.
W podziemnym przejściu pachniało kebabem. W kiosku uwijali się Turcy, pakując do ciepłych bułek kawałki cienko pokrojonego mięsa, warzywa i zadając klientom w kółko to samo pytanie: ostre czy nieostre? O czym myśli człowiek, który po pracy wraca do domu i który wcześniej przez dwanaście godzin zadaje to samo pytanie?
Musiałbym kiedyś zapytać, tyle że ja nie lubię pytać. Nie lubię pytać innych, choć sobie samemu nieustannie zadaję pytania, które w większości zostają bez odpowiedzi.
Skręciłem w lewo i znalazłem się w holu głównym. Po lewej stronie stał bankomat, przed którym ustawiła się długa kolejka ludzi — w tym momencie myśleli zapewne tylko o kombinacji cyfr i żeby jej nie pomylić. Za bankomatem, za oszklonymi drzwiami, siedziało kilku kasjerów w uniformach Austriackich Kolei Państwowych, czekając na podróżnych, ale tego dnia, w święto Trzech Króli, nie mieli wiele pracy, toteż przez oszklone drzwi obserwowali to, co się za nimi działo. Z tej drugiej strony byłem ja i im się przypatrywałem. Mój pociąg zgodnie z rozkładem miał odjechać za pół godziny. Byli też inni, szybko przechodzili w stronę korytarzy bezpośrednio kierujących na perony. Byli też tacy, którzy zatrzymywali się na chwilę w holu, spoglądając na niebieskie ekrany informujące o odjazdach i przyjazdach, oraz tacy, którzy zapomnieli kupić dzień wcześniej pieczywo. Stali w kolejce w jedynej w tej okolicy piekarni pracującej tego dnia.
Odwróciłem się od drzwi i po chwili stałem pod ekranem, tak jak inni, szukając wzrokiem swojego pociągu. Czwarta pozycja na liście odjazdów, planowo, z dopiskiem „pociąg specjalny”. Dłuższe przebywanie w holu wydało mi się uciążliwe, toteż wpadło mi do głowy, że jednak spróbuję, trochę dla zabicia czasu, a trochę dla dreszczyku, sprowokować los. Może ten dzień ułoży się inaczej, niż zaplanowałem, może będzie jednak inaczej, niż zaplanowano to za mnie? I ruszyłem w drogę powrotną, miałem przecież jeszcze dwadzieścia pięć minut. Znalazłem się na pasażu i zacząłem iść w stronę windy. Stałem sam, winda zjechała z placu Schedifka. Nikt z niej nie wysiadł. Byłem jedynym pasażerem. Samotność w końcu nie jest mi obca. Samotność to ja.
Przed windą na placu Schedifka nie było nikogo, trochę dalej, obok barierek, niski Hindus handlował gazetami, podszedłem do niego i kupiłem świąteczne wydanie „Standardu”. Rozejrzałem się dookoła, ale oprócz handlarza i mnie wszyscy, którzy jeszcze przed kilkudziesięcioma minutami tłumnie kierowali się w stronę schodów ruchomych i windy, zniknęli. Wszedłem na schody i zjechałem na pasaż. Przy wejściu do holu pojawiło się dwóch jehowitów. Trzymali w rękach swoje gazetki i zapraszali do lepszego świata. Ja trzymałem w dłoni gazetę, która opisywała nasz, nie ich, prawdziwy świat i przez chwilę pomyślałem, że zaproponuję im wymianę. „Standard” za „Strażnicę”. Spojrzałem jednak na zegarek i postanowiłem, że może następnym razem, o ile podobna sytuacja będzie miała miejsce w innym czasie, w innym dniu. Może za rok?
Miałem na sobie wełniany płaszcz z głębokimi kieszeniami, w sam raz na wsunięcie zrolowanej gazety. Świadkowie pożegnali mnie uśmiechem, takim samym uśmiechem, jaki pojawił się na twarzy kobiety, która sprzedała mi bilet na pociąg specjalny. Czy oni rzeczywiście wierzyli w ten lepszy świat, czy tylko wyuczyli ich tego lepszego świata na jednym z kursów?
Znowu znalazłem się w holu głównym, ale tym razem się nie zatrzymałem. Poszedłem prosto na czwarty peron, z którego miał odjechać mój pociąg. Teraz zrozumiałem, że wszyscy, którzy zniknęli z windy, ruchomych schodów, przejść i innych miejsc, stali na peronie, na czwartym peronie, czekając na mój pociąg. W tłumie rozpoznałem Turczynkę z dziećmi i innych ludzi z windy. Więc przyszło nam się ponownie spotkać, nawet przyjdzie nam wspólnie podróżować? Wypełniony po brzegi peron buchał śmiechem, szeleścił papierkami, chrupał, mlaskał i spowity był dymem papierosów. Podróżni lekceważyli zakaz palenia. Palących było tylu, że choćby chcieli, to nie mogliby skoncentrować się w tym jednym miejscu, które według inspektorów przeznaczone było dla mniejszości, a według mojej obserwacji jednak dla większości. Ludzie w świątecznym nastroju potrafią wykazać się zdrowym rozsądkiem, toteż nie zauważyłem na ich twarzach ani zażenowania, ani paniki, kiedy porządkowi czy inni mundurowi przechodzili obok, gdy oni, pomimo zakazu, w najlepsze zaciągali się papierosami.
Gwar i szeleszczenie w pewnym momencie ucichły. Większość głów skierowała się w stronę niebieskich ekranów, które zgodnie wyświetliły tę samą informację. Pociąg miał dwudziestominutowe opóźnienie. Po chwili usłyszeć było można pomruki niezadowolenia, które przeszły płynnie w głośne narzekania, gdy głos z megafonu potwierdził wyświetloną wiadomość. W tym kraju tak duże opóźnienie graniczyło z jakąś prowokacją, toteż ci, którzy palili i skończyli, zaczęli nerwowo odpalać następne papierosy. Dzieci zaczęły kaszleć, rodzice niepalący krztusić się dymem, ale byli też tacy, którzy zupełnie nie przejmowali się całą tą sytuacją, z radością otwierając butelki piwa i sięgając po piersiówki wypełnione czymś wysokoprocentowym. Wyjąłem z kieszeni gazetę i chciałem zacząć czytać, kiedy mężczyzna z obcym akcentem zapytał mnie, czy zdąży jeszcze do toalety. Bardzo zdziwiło mnie to pytanie, nie bardzo wiedziałem, co na nie odpowiedzieć. Spojrzałem na zegar, potem na nieznajomego, następnie na swój zegarek, potem powtórzyłem jeszcze raz te same czynności i już chciałem mu odpowiedzieć, że chyba tak, choć wcale nie byłem przekonany, że powiem prawdę, kiedy głos z megafonu wybawił mnie z tej okropnej sytuacji. Pociąg zmniejszył opóźnienie i zapowiadano jego rychłe pojawienie się na stacji. Już chyba nie zdążę, powiedział cudzoziemiec i zostawił mnie w spokoju. Po kiwałem głową, ponownie zrolowałem gazetę i wetknąłem ją do kieszeni. Palacze nerwowo kończyli palić, rodzice dyscyplinowali dzieci, nikotynowy dym rozmywał się w powietrzu, a chrupanie i mlaskanie całkowicie ucichło. Wszyscy w wielkim skupieniu czekali.

Czarny parowóz majestatycznie wjechał na peron.
Tłum ludzi, zamiast wsiadać do wagonu, ruszył z aparatami w stronę buchającej parą ogromnej maszyny. Palacz i maszynista pozowali z okienek do zdjęć, a potem znaleźli się wśród rozbawionych pasażerów. W czarnych czapkach o połyskujących daszkach, szarych kombinezonach wzorowanych na czasach imperialnych, z chustkami owiniętymi wokół szyi ustawiali się do fotografii niczym panienki w konkursie piękności. Między podróżnymi przechadzał się kierownik pociągu i dwóch konduktorów, również wystylizowanych, w pięknych mundurach ze stójkami, do których przyszyte były jakieś złote dystynkcje. Kierownik pociągu miał nawet prawdziwe wąsy podkręcane na wzór solonych precli, które chętnie kupuję w Merkurze. Skład miał kilkanaście wagonów różnych klas i różnej maści, toteż bardziej przypominał zbieraninę wozów cyrkowych niż porządny pociąg z czasów panowania Jego Wysokości. Część wagonów była zupełnie nowa, węgierskiej produkcji, choć udawała stare. Część była rzeczywiście odrestaurowaną dumą naszych kolei, znowu inne pochodziły z końca lat sześćdziesiątych — dokładnie pamiętałem. Pomiędzy parowozem a pierwszym wagonem doczepiony był współczesny elektrowóz. Pewnie z powodów bezpieczeństwa, gdyby stara lokomotywa gdzieś po drodze wysiadła. Miałem wrażenie, że muszę dać znak, że muszę pierwszy wsiąść do wagonu, bo jeśli tego nie zrobię, to ten pociąg nigdy nie odjedzie, a ludzie pozostaną na wieki na peronie, fotografując maszynę i tych kilku bardzo z siebie dumnych przebierańców.
I zrobiłem ten pierwszy krok, choć z natury nie należę do ludzi wybiegających przed szereg. Kobiety… Z tego, co pamiętam, tylko moja matka wychodziła z inicjatywą. Reszta? Reszta czekała. Kończyło się jeszcze szybciej, niż zaczynało. Greta, Petra, Renate… Z natury czekam, aż ktoś inny wykona pierwszy ruch. Nawet przy takiej błahostce jak wejście do pociągu. W tym również ustępuję innym. Tyle że dziś nikt nie chciał wykonać tego pierwszego kroku, a mnie się już zupełnie nie chciało stać, przyglądać się i dalej stać. Odnalazłem swój wagon pierwszej klasy. Był z tych węgierskich, nowy, ale postarzany. Dosyć klaustrofobiczny, z czterema siedzeniami w przedziale. Obite fioletowym aksamitem, przypominały raczej dawne foteliki kinowe niż coś wyszukanego z cesarskich czasów. Usiadłem przy oknie, zajmując miejsce w kierunku jazdy. Nie cierpię podróżować inaczej, co zaznaczyłem, kupując bilet. Może dlatego tamta kobieta uśmiechnęła się pod nosem? Teraz byłem zupełnie sam, choć za oknem kłębiły się tłumy ludzi, którzy nie kwapili się do zajęcia swoich miejsc.
W sumie mogłoby tak pozostać do końca. Mógłbym nadal sam siedzieć w tym przedziale. Mógłbym być sam w całym wagonie, a nawet w całym pociągu. I gdyby była taka możliwość, pociąg sam, lokomotywa bez palacza i maszynisty, mógłby ruszyć. Nie miałbym nic przeciwko temu, bo samotność to stan, który oswoiłem, do którego się przyzwyczaiłem i który bywa przez niektórych wręcz pożądany, choć nie jest i nie będzie im nigdy dany. Ja ją mam. Samotność jest moja. I dobrze nam razem? Nie wiem do końca, ale tak się stało. Z takich czy innych względów jesteśmy razem. Chyba ją nawet polubiłem, bo jej akurat nie sposób o to zapytać, ale jeśli jest i mnie nie opuszcza, to chyba jest nam razem dobrze. Taki paradoks. Życie w samotności jest do przyjęcia, jeśli o samotności myśli się jak o osobie… Pociąg przez te występy, to stanie, fotografowanie się, fotografowanie tego, do czego należałoby wejść, zwiększył opóźnienie do trzydziestu minut.
Przeczytałem na ekranie, bo wisiał niedaleko mojego okna. I nikt, ale to nikt, nie był tym przejęty czy nawet lekko zmartwiony. Jeszcze kilka dobrych minut delektowałem się samotnością, gdy usłyszałem gwizdek i już prawie uwierzyłem w to, że ruszamy bez tej rozkrzyczanej gawiedzi, kiedy zdałem sobie sprawę, że dźwięk gwizdka dał znak do wsiadania, a nie do odjazdu. W krótkim czasie ludzie poznikali z peronu, za to przedziały zaczęły pękać w szwach. Również w moim zasiadł komplet, oprócz mnie jeszcze dwie starsze kobiety i mężczyzna w średnim wieku o twarzy opóźnionego umysłowo sprzedawcy hamburgerów. Blisko miejsca, gdzie mieszkam, jest restauracja McDonald’s. Wchodzę do niej czasami po kawę na wynos i idę z nią nad jezioro. Za kontuarem stoi pięciu takich jak on. Zrobotyzowanych, w niemodnych okularach, przepoconych, z opadłą dolną szczęką, tępym wzrokiem wpatrzonych w klientów. Usłyszałem drugi gwizdek, a po nim ostry syk. Pociąg ruszył powoli. W tym samym momencie starsze panie wyjęły ze swoich torebek kanapki. Odwinęły je z papieru i wpakowały do ust.
Synchroniczne jedzenie kanapek. Kto wie, może kiedyś zrobią z tego dyscyplinę olimpijską? Gdy skończyły, również prawie jednocześnie, wydobyły z torebek półlitrowe butelki wody mineralnej. Dlaczego ludzie, zaraz po tym, jak wsiądą do pociągu, robią się głodni? Jedna z pań, ta siedząca obok mężczyzny, szturchnęła go w ramię, zapraszając zapewne tym samym do jedzenia. Pokręcił głową i patrzył tak samo jak ci z McDonald’sa w lustro, które wisiało pomiędzy zagłówkami a półką. Kobiety zaczęły rozmawiać i chyba obgadywały nowego księdza od augustianów, tak, to był ten nowy w klasztorze, z pewnością augustianin, bo wspominały o mszach ze święceniem róż. Kiedyś idąc na wystawę, udaną zresztą, prac van Gogha w Albertinie, minąłem grupę ludzi kierujących się do kościoła Augustianów, który stoi w sąsiedztwie. Rozmawiali między sobą o różach i że święta Rita od spraw beznadziejnych wszystko załatwia. Fenomen wiary zawsze mnie zadziwiał. Nie mogę pojąć tych bzdur. Patronka od spraw beznadziejnych, dobre sobie. Jeśli coś jest beznadziejne, to znaczy, że nadziei nie ma, ale nie, okazuje się, że i w beznadziei jest nadzieja. Jakaś święta, która może załatwić to, czego nie da się załatwić. Wszystko się zgadzało, rozmawiały o nowym zakonniku, który w ich odczuciu był gejem, i nie mówiły o tym z jakimś oburzeniem czy litością, ale z rozbawieniem. Przysłuchiwałem im się dalej z uwagą. Sam nie lubię rozmawiać z innymi, robię to tylko w razie potrzeby lub kiedy nie mam innego wyjścia. Z zasłyszanej rozmowy wynikało, że nowy ksiądz, nim został duchownym, pracował jako florysta, co w pewnym stopniu mogłoby uzasadnić ich tezę, że jest homoseksualistą, choć nie do końca. Poznałem kilku mężczyzn parających się typowo damskimi pracami, mimo to nie ciągnęło ich do tej samej płci.
W pewnym momencie, znowu prawie jednocześnie, wybuchnęły gromkim śmiechem, uświadomiwszy sobie, że nowy zakonnik zaraz po mszy wychodzi przed drzwi kościoła i każdemu podaje dłoń na pożegnanie, przy okazji puszczając głośne bąki. Cóż, nic śmiesznego moim zdaniem, raczej smutne, zwykła dysfunkcja przewodu pokarmowego lub stres.
Kiedy opanowały śmiech, zaczęły mi się uważnie przyglądać.
Jakoś im chyba nie pasowałem do towarzystwa.

 
Wesprzyj nas