Historia rodziców i dzieci układa się w fascynującą sagę rodzinną Frassati i Gawrońskich, która obejmuje trzy czwarte XX stulecia i sporą już część wieku XXI, a dzieje się w Polsce, we Włoszech i w wielu innych miejscach.


24 stycznia 1925 roku w Turynie miał miejsce ślub Luciany Frassati, córki Alfreda, włoskiego polityka i założyciela dziennika “La Stampa”, z polskim arystokratą i dyplomatą Janem Gawrońskim.

Niemal 90 lat później, 6 września 2014 roku w rezydencji książąt Salviati w Migliarino koło Pizy odbyły się zbiorowe urodziny sześciorga dzieci Luciany i Jana. Córki – Helena (Nella), Wanda, Giovanna i Maria Grazia oraz synowie – Alfred (Alf) oraz Jan (Jaś), obliczyli, że wspólnie liczą sobie 500 lat.

Historia rodziców i dzieci układa się w fascynującą sagę rodzinną, która obejmuje trzy czwarte XX stulecia i sporą już część wieku XXI, a dzieje się w Polsce i we Włoszech, w Turcji i zagrożonej przez hitlerowców Austrii, w okupowanej Warszawie i stolicach powojennego Zachodu, w Moskwie i Wilnie za czasów ZSRR, w Watykanie – i w wielu innych miejscach.
Jej bohaterowie spotykają Einsteina i Toscaniniego, Hitlera i Mussoliniego, koronowane głowy i – wielokrotnie – Jana Pawła II.

Autorzy tej zbiorowej biografii wykorzystali liczne dokumenty i wspomnienia, a także relacje rodzeństwa Gawrońskich, z których każde jest na swój sposób postacią ciekawą i wybitną.

Jacek Moskwa polski dziennikarz prasowy i telewizyjny, pisarz, watykanista. W latach 1990-2005 korespondent z Rzymu i Watykanu. Wydana przez Świat Książki czterotomowa biografia Droga Karola Wojtyły uzyskała szereg prestiżowych nagród, wśród nich “Totus” Fundacji “Dzieło Nowego Tysiąclecia” oraz tytuł Warszawskiej Premiery Literackiej za rok 2011.

Krystyna Kalinowska jest dziennikarką. W czasie pobytu wraz z mężem we Włoszech pracowała w Stacji Naukowej PAN w Rzymie oraz jako korespondentka programów radiowych i prasy polskiej.

Jacek Moskwa, Krystyna Kalinowska
Frassati Gawrońscy. Włosko-polski romans
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 30 września 2015


Siostry i bracia

Rozdział 1

Nella, Wanda, Alf, Giovanna, Maria Grazia i Jaś. Sześcioro dzieci polsko-włoskiego małżeństwa Jana Gawrońskiego i Luciany Frassati. Na chwilę tylko dołączyło do nich tuż przed drugą wojną światową siódme dziecko: Pier Giorgio. Ten trzeci syn szybko odszedł, zaraz po urodzeniu, pozostawiając bolesny ślad w pamięci rodziny.
Rodzina niezwykła. Jej losy wpisały się w historię Polski i Włoch dwudziestego wieku, w historię Europy.
Jan Gawroński – polityk, od 1919 roku w polskiej służbie dyplomatycznej, pisarz – wywodził się z polskiego ziemiaństwa. Reprezentował jego najlepsze cechy: patriotyzm, wykształcenie, znajomość języków obcych, światły, otwarty umysł, fascynację wszelkimi przejawami kultury i… klasyczną elegancję ducha, manier, formy. Dodajmy do tego nieprzeciętny urok osobisty.
Luciana Frassati, piękna kobieta, pisarka, poetka, przyjaciółka sław muzycznych, takich jak Arturo Toscanini i Wilhelm Furtwängler. To córka założyciela turyńskiego dziennika „La Stampa” Alfreda Frassatiego, przedsiębiorcy i wybitnego męża stanu, siostra Pier Giorgia, którego ogłosił błogosławionym Jan Paweł II. Wielce zasłużona dla polskiego ruchu oporu. Wielokrotnie narażała życie dla ratowania innych.
Dzieci tej polsko-włoskiej pary od wybuchu wojny 1939 roku mieszkają na stałe we Włoszech. Wszyscy mają podwójne obywatelstwo, a troje z nich nieustannie krąży między Rzymem i Warszawą, czując się dobrze i tu, i tam.

* * *

Poznawaliśmy ich stopniowo. My, to znaczy Krystyna i Jacek, dwoje autorów tej opowieści o Rodzinie.
Nasz desant na Rzym nastąpił jesienią 1990 roku. W pierwszych miesiącach pobytu w Italii telewizję oglądaliśmy na okrągło. Na świecie robiło się gorąco: Saddam Husajn zajął Kuwejt, Gorbaczow próbował hamować ruchy niepodległościowe w Związku Radzieckim, jednoczyły się Niemcy. Papież wykorzystywał każdą okazję, żeby komentować ważne bieżące sprawy.
Ja, świeżo mianowany na stanowisko korespondenta Telewizji Polskiej w Rzymie, musiałem śledzić wydarzenia z powodów zawodowych, Krystyna zawsze pasjonowała się polityką. Dla całej naszej trójki osiadłej czasowo w dzielnicy Salario, przy via di Tor Fiorenza, był to bardzo pożyteczny trening językowy. Zwłaszcza dla pięcioletniej Joanny Cecylii, która poszła do miejscowego przedszkola, nie znając ani jednego włoskiego słowa.
Catherine Spaak prowadziła wówczas w trzecim programie włoskiej telewizji publicznej RAI, stanowiącym niewzruszony bastion tamtejszych komunistów, swoją audycję Harem. Gwiazdą była już w czasach, gdy obydwoje, jako trochę podrośnięte dzieciaki, namiętnie zbieraliśmy fotki aktorek filmowych, wśród których córka belgijskiego polityka wyróżniała się dziewczęcą urodą. W istocie była niewiele od nas starsza, bo zadebiutowała jako nastolatka. W latach dziewięćdziesiątych mieszkała na stałe i pracowała w Rzymie. Mieliśmy okazję poznać ją osobiście – drobną, elegancką, ciągle bardzo seksowną blondynkę z klasą – na dorocznym balu karnawałowym w Klubie Prasy Zagranicznej.
Scenografia Haremu, nadawanego w soboty późnym wieczorem, przedstawiała komnatę dla kobiet w orientalnym seraju. Catherine i zaproszone przez nią znane panie ze świata kultury, z biznesu i polityki, w sumie wielkiego świata, zagłębione w kolorowych poduchach i pogrążone w półmroku, plotkowały o różnych sprawach, a spoza gęstej kraty przysłuchiwał się ich dyskusji un uomo misterioso, tajemniczy mężczyzna. Widziało się tylko zarys jego sylwetki. Na koniec programu odsłaniał swoją tożsamość, wychodził z ukrycia, dołączał do pięknych pań i komentował zasłyszane poprzednio rozmowy.
Tego wieczoru okazał się nim Jaś Gawroński. Z jego nazwiskiem, poprzedzonym polskim zdrobnieniem imienia, spotykaliśmy się już wcześniej. Trudno było nie kojarzyć postaci wybitnego włoskiego dziennikarza i polityka: jego twarz i sportowa, smukła sylwetka pojawiały się często na ekranach telewizorów i łamach kolorowych magazynów, w tych ostatnich czasami w towarzystwie Gianniego Agnellego, właściciela FIAT-a, który dla wielu Włochów przez całe dziesięciolecia był substytutem monarchy.
Ujawniony tego wieczoru gość Catherine Spaak prezentował zresztą podobny styl, stonowanej i niekrzykliwej elegancji. Wysoki, mocno łysiejący, o kształtnej głowie, niewątpliwie przystojny, co w tym kraju mężczyznom zdarza się często, zachowywał się i wyrażał z pewną powściągliwością, a to jednak u Włochów jest rzadkością. Mówił głosem głębokim i miłym, doskonale znanym także z radia. Trochę czarował i lekko prowokował swoje rozmówczynie, odpowiadając na ich pytania z ujmującym uśmiechem, zabarwionym leciutką ironią.
Te jednak pozostawały całkowicie pod jego urokiem. Mówił po włosku bez cienia obcego akcentu, chociaż z powodu tej rezerwy w zachowaniu i całości stylu można by wziąć go za Anglika. Przedstawiał się jednak jako Polak, przynajmniej w połowie, bo po ojcu – ale jaki Polak! Zapomnieliśmy, że takich możemy mieć rodaków, chociaż w przeszłości zdążyliśmy już poznać paru spośród najwybitniejszych przedstawicieli naszej nacji. Nie była to uciśniona ofiara obcej przemocy ani dzielny konspirator, ani zakompleksiony intelektualista, łasy na zagraniczne stypendia. Jaś Gawroński mówił z dumą o tej swojej polskiej „połowie”. Chociaż nie stawiał kropki nad „i”, jasne było, że uważa ją za równą włoskiej. Dlatego że jest poważniejsza i odważniejsza, mniej zainteresowana kobietami i piłką nożną, a bardziej sprawami serio, takimi jak wolność, religia i tradycja. Gloryfikował polskie szarmanckie zachowania wobec dam, opowiadał o wyjątkowym na dzisiejsze czasy zwyczaju całowania kobiety w dłoń i generalnie – o szacunku, jakim otacza się w naszej kulturze białogłowy. Dla nas brzmiało to trochę idealistycznie, ale przyjemnie się słuchało.
Jesienią 1990 roku Polska nie miała we Włoszech zbyt dobrej prasy. Paradoksalnie, spowodował to upadek komunizmu. Do przeszłości odeszło współczucie dla dzielnego kraju, poddanego rygorom stanu wojennego. Uchodźcy polityczni, najczęściej uciekinierzy z pielgrzymek do Watykanu, czekający na azyl w obozach pod Rzymem i Neapolem, nie pozostawili po sobie najlepszych wspomnień. Odpłynęli już zresztą w większości do Kanady i ku innym bogatszym brzegom. Zastąpili ich emigranci z marginesu społecznego, którzy przybywali do Italii bez żadnych kontaktów i znajomości języka, a nawet bez jasnej wizji, co chcieliby robić. Jedynym zajęciem, jakie mogli wykonywać, było przecieranie brudną gąbką z mydlinami szyb w samochodach, zatrzymujących się na skrzyżowaniach rzymskich ulic, i wyciąganie ręki po drobne datki. Określenie il Polacco, lavatore di vetri (Polak, czyściciel szyb) było na tyle popularne, że stało się tytułem powieści i opartego na niej filmu. Ludzie ci koczowali najczęściej pod gołym niebem, nawet w zimie, krzepiąc się najtańszym winem z kartonowych opakowań.
Mówiono, że dzielą się na Polaków nadrzecznych – mieszkających pod mostami Tybru, jaskiniowych – gnieżdżących się w jamach skalnych na Monti Parioli, niedaleko zresztą naszej ambasady, i leśnych – koczujących w zagajnikach między Rzymem a Morzem Tyrreńskim.
Zostałem kiedyś zaproszony przez karabinierów, aby zrobić materiał telewizyjny o likwidacji jednego z takich obozowisk. Jednak jego mieszkańców dzień wcześniej uprzedzono o planowanej akcji, eksmisja groziła już tylko tym, którzy byli zbyt pijani, aby wstać z barłogów zasłoniętych przed deszczem rozpiętą między drzewami folią.
Był oczywiście nasz wielki rodak w Watykanie, niezmiennie kochany przez większość włoskich parafian, ale i on już dawno przestał być faworytem mediów. Matadorom prasy i telewizji, w większości o lewicowych poglądach, nie podobał się fakt, że przyczynił się do likwidacji w kraju nad Wisłą postępowego ustroju, którego ewolucja zapowiadała się przecież tak obiecująco. Drażniło ich także i to, że papież ośmielał się nawet Włochom mówić, jak powinni żyć. Jednym słowem – nad Tybrem czasem lepiej było nie ujawniać polskiego pochodzenia.
Tymczasem tutaj, w programie pięknej i popularnej Catherine Spaak, ten przystojny i mądry mężczyzna o swojskim imieniu Jaś po prostu szczycił się, ba! – chełpił swoją polskością. Mówił, że zawdzięcza ją ojcu – arystokracie, żołnierzowi i przedwojennemu dyplomacie. O Janie Gawrońskim, od kilku lat już wówczas nieżyjącym, słyszało się u nas w kraju to i owo, ale niewiele, bo to jego żona, matka Jasia i pozostałego pięciorga rodzeństwa, Luciana Frassati-Gawrońska była prawdziwą legendą, zarówno w ojczyźnie męża, jak w Italii. Szczególnie z powodu przygód wojennych, kiedy między innymi wywiozła z okupowanej Polski żonę generała Władysława Sikorskiego, a także przyczyniła się do uratowania większości z grupy krakowskich profesorów, uwięzionych przez Niemców i zagrożonych eksterminacją w obozach zagłady. Wybitnie piękna i wszechstronnie utalentowana, sama też realizująca się w twórczości artystycznej, przyjaźniła się z wielkimi muzykami i poetami.
Prawdziwym dziełem jej życia okazała się jednak beatyfikacja brata Pier Giorgia Frassatiego. Ten „apostoł najuboższych” w Turynie zmarł w wieku zaledwie dwudziestu czterech lat, w aurze świętości. Jeszcze przed wojną dotarła ona do Polski, gdzie wskazywano go młodym członkom Akcji Katolickiej jako wzór. Jego proces beatyfikacyjny, wszczęty jeszcze przed drugą wojną światową, uległ jednak zahamowaniu. Cóż to bowiem za święty, po którym zostały zdjęcia z górskich wycieczek, przedstawiające go z fajką w zębach i ze szklanką wina w dłoni, w mieszanym towarzystwie nie tylko kolegów, ale i koleżanek – szeptali między sobą spece kompetentnej dykasterii watykańskiej i schowali akta do najgłębszej szuflady, licząc, że sprawa cnót młodzieńca z bożą pomocą wyjaśni się może po pięciuset latach.
Luciana, siostra kandydata, nie pogodziła się z tym. Dotarła do swojego dobrego znajomego Giovanniego Battisty Montiniego, który jako były asystent kościelny FUCI (Włoskiej Katolickiej Federacji Uniwersyteckiej) poznał znaczenie postaci Pier Giorgia jako wzoru dla młodzieży. Tymczasem został najpierw arcybiskupem Mediolanu, a później papieżem Pawłem VI. Nakazał wznowienie procesu.
Wielkim zwolennikiem Pier Giorgia stał się też Karol Wojtyła. Metropolita krakowski dostrzegł w postaci młodego człowieka, kochającego góry jak on sam, atrakcyjny wzór dla współczesnych młodzieńców, wchodzących w dorosłe życie. W końcu lat siedemdziesiątych, niedługo przed wyniesieniem na tron papieski, kardynał otworzył w Krakowie wystawę fotograficzną o tym uduchowionym, pobożnym i szlachetnym alpiniście i narciarzu z Turynu. Zorganizowała ją córka Luciany i Jana, Wanda Gawrońska, siostrzenica Pier Giorgia. Już jako papież Jan Paweł II odwiedził podalpejską miejscowość Pollone, gdzie u grobu Pier Giorgia spotkał się z Lucianą Frassati-Gawrońską i jej dziećmi. Uroczystość beatyfikacyjna odbyła się na placu Świętego Piotra w Rzymie dwudziestego maja 1990 roku, niedługo przed naszym przyjazdem do Włoch.
Wandę Gawrońską poznaliśmy też mniej więcej w tym samym czasie. O niej mieliśmy wiadomości głównie od naszych przyjaciół, opozycyjnych intelektualistów, którzy w trudnych latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku korzystali ze stypendiów w kierowanym przez nią Centro Incontri e Studi Europei (Centrum Spotkań i Studiów Europejskich). Wanda wymyśliła i prowadziła Centro wspólnie ze Stanisławem Augustem Morawskim, nieformalnym przywódcą włoskiej Polonii, przyrodnim bratankiem Zofii Morawskiej z Zakładu dla Ociemniałych w Laskach.
Szczegóły pierwszego spotkania z Wandą zatarły się w mojej pamięci. Wysoce prawdopodobne, że podjechała na okropnie warczącym motorino. Namiętność do tych pojazdów, które tylko z dużą dozą kurtuazji i to w nielicznych przypadkach można nazwać skuterkami, właściwa jest – jak się miało okazać – całemu rodzeństwu Gawrońskich, z wyjątkiem filozofa Alfa (Alfreda), preferującego tak w Rzymie, jak i w Warszawie rower. Przyznać trzeba, że w Wiecznym Mieście, którego ulice wieki temu przystosowano do ruchu karet, a nie tysięcy samochodów, taki sposób komunikacji wydaje się całkiem racjonalny.
W przypadku damy, która powinna zachowywać się jak dostojna matrona, zrazu dziwił, przynajmniej przybyszów z zimniejszej części Europy. Stał się lekką sensacją i przedmiotem zainteresowania polskich mediów lżejszego autoramentu. Wanda Gawrońska jeździła swoją motorynką na ekranach polskich telewizorów. Jej siostra Helena (Nella) wystąpiła z kolei w fotoreportażu ilustrowanego magazynu, wioząc na tylnym siodełku inną damę – panią ambasador Rzeczypospolitej Polskiej przy Stolicy Apostolskiej Hannę Suchocką.
To zdarzyło się jednak znacznie później. Na początku lat dziewięćdziesiątych Wanda była naszym głównym kontaktem z rodem Gawrońskich. Jak wiele bardzo urodziwych kobiet, które miały być może zbyt wielu adoratorów, nie założyła rodziny. Mieszkała na Zatybrzu przy Piazza Santa Maria in Trastevere, zawsze pełnym turystów koczujących na stopniach fontanny, w wysokiej starej kamienicy, gdzie zajmowała dwa ostatnie piętra. Kwaterowały tam często różne wybitne osoby z Polski i ze świata, między innymi Jerzy Turowicz z żoną. Przy jakiejś okazji i my zaczęliśmy tam bywać.
– Dlaczego, Jacku, nie napiszesz książki o Pier Giorgiu albo nie nakręcisz o nim filmu? – Wanda szybko skracała dystans i przechodziła na ty, co jest naturalnym włoskim zwyczajem.
O nowym błogosławionym napisano już jednak sporo, były między innymi świetne książki jego siostry Luciany, które stały się już klasyką katolickiej hagiografii. Trudno się było z nimi mierzyć. Bardziej interesującym tematem wydawała się sama Wanda.
Powoli odkrywaliśmy, że miała bardzo ciekawą przeszłość zawodową. Była jedną z pierwszych w Europie kobiet fotoreporterek. Jej zdjęcia z wydarzeń w świecie zamieszczały ilustrowane magazyny z obydwu brzegów Atlantyku. Podczas wizyty prezydenta Republiki Włoskiej w Moskwie, Giovanniego Gronchiego, jako jedyna dziennikarka towarzyszyła mu z aparatem na prywatnej daczy ówczesnego przywódcy ZSRR Nikity Chruszczowa.
Spotykaliśmy Wandę przy różnych okazjach w „polskim” Rzymie. Przy tych okazjach ciągle mnie namawiała, abym wziął się wreszcie za realizację przynajmniej programu telewizyjnego o błogosławionym Pier Giorgiu, a ja agitowałem ją, żeby pomogła nakręcić film o Lucianie Frassati-Gawrońskiej i jej dzieciach.
Wiosną 1994 roku koniunktura dla rzymskiego korespondenta Telewizji Polskiej poprawiła się w warszawskiej centrali na tyle, że obydwa scenariusze zostały zatwierdzone. Moją wspólniczką w ich realizacji została doświadczona dziennikarka, specjalizująca się w tematyce międzynarodowej, Agnieszka Matynia-Dąbrowska, prywatnie żona znanego piosenkarza Andrzeja.
Przyjechała do Włoch z ekipą, w której znalazł się jeden z najlepszych operatorów TVP Maciej Krogulski. Polecieliśmy z Wandą z Rzymu do Turynu samolotem, a stamtąd udaliśmy się samochodem do Pollone, małego miasteczka u podnóża Alp. Ekipa telewizyjna przybyła tam prosto z Polski i zatrzymała się w pobliskiej stolicy prowincji Biella, w pensjonacie, który sąsiadował z siedzibą pewnej agencji towarzyskiej. Personel stanowiły w większości Polki. Ich okrzyki i przekleństwa niosły się po cichej uliczce przez całą noc. W ciemnościach ktoś usiłował włamać się do samochodu z kolorowymi napisami TVP.
Ja miałem więcej szczęścia. Dostąpiłem zaszczytu gościny w willi rodu Frassatich, jednej z najbardziej okazałych w Pollone, siedzibie zamożnej rodziny mieszczańskiej z drugiej połowy dziewiętnastego wieku. Teraz królowała w niej Donna Luciana. Zajmowała ostatnie piętro, a właściwie rodzaj nadbudówki na dachu. Jakiś czas wcześniej zdarzyło się, że była w niej sama, kiedy niżej grasowali nocą włamywacze.
Nocleg w tym starym domu, w wielkim łożu, pod którym stała szkandela, czyli metalowe naczynie do ogrzewania pościeli rozżarzonymi węglami, miał w sobie coś magicznego. Ciszę zakłócało tylko tajemnicze skrzypienie drewnianych podłóg. Jeden z sąsiednich pokoi należał do Pier Giorgia Frassatiego. Niczego w nim nie zmieniono od jego śmierci przed sześćdziesięciu dziewięciu laty. W kącie stała para nart z drewna hikorowego, z antycznymi metalowymi i skórzanymi wiązaniami. Były tam także czekan i zwój alpinistycznej liny, na szafce przy łóżku leżały jakieś książki o religijnej treści.
Rano przyjechała ekipa, napełniając dom gwarem. Operator szukał najlepszych planów. Wanda zaproponowała, żeby rozmowa z jej mamą toczyła się w salonie, przy płonącym kominku. Ustawiono fotele. Już od pierwszej chwili znalazłem się pod urokiem Donny Luciany. Zdarzały mi się już w przeszłości takie przyjaźnie z ludźmi starszymi o dwa pokolenia: z księdzem Janem Zieją i Zofią Morawską, które zaowocowały długimi rozmowami i napisanymi na ich podstawie książkami. Również tym razem nić porozumienia nawiązała się bardzo szybko.
W tej ponaddziewięćdziesięcioletniej damie można się było zakochać; w każdym razie łatwo zrozumieć, dlaczego adorowali ją najwybitniejsi muzycy, pisarze i malarze, politycy i dyplomaci, a nawet jeden dyktator. Opowieść toczyła się wartko i trwała długo, aż żal, że do filmu mogły wejść tylko fragmenty.
Pani Luciana mówiła o swoim spotkaniu z Polską, o przygodach w okupowanych przez Niemców Warszawie i Krakowie, o tym, jak nakłoniła Mussoliniego do interwencji w sprawie krakowskich profesorów, o swoich przyjaźniach z wybitnymi ludźmi. Przede wszystkim jednak o ukochanym bracie Pier Giorgiu. Z jej słów przebijało poczucie winy, że w całym zamieszaniu spowodowanym śmiercią babki zlekceważono chorobę Heinego-Medina, na którą zapadł młody człowiek, zaraziwszy się od podopiecznych z najuboższych dzielnic Turynu.
Filmowano tylko panią Lucianę i mnie. Agnieszka od czasu do czasu dorzucała pytanie spoza kadru. Z Polski przyjechała naładowana lekturami książek Jana Gawrońskiego i zafascynowana jego postacią. Chciała sprowadzić rozmowę na jego temat. Pani Luciana zbywała jednak te pytania z pewnym zniecierpliwieniem. Wypowiadały się także siostry Gawrońskie: poza Wandą obecne były w Pollone Giovanna, najbardziej związana z tym domem, a także Nella i Maria Grazia.
Później wszyscy pojechaliśmy do sanktuarium Czarnej Madonny, zwanej także Królową Gór, w Oropie. Bez znajomości tego miejsca nie można zrozumieć Pier Giorgia – tłumaczono nam. Oropa znajduje się na wysokości tysiąca dwustu osiemdziesięciu metrów nad poziomem morza, Pollone siedemset, osiemset metrów niżej. Z doliny kursuje tam górska kolejka, przypominająca staromodny tramwaj. Błogosławiony alpinista pielgrzymował jednak piechotą, pokonując o świcie znaczną różnicę wysokości.
W sanktuarium ekipę z Polski przyjęto bardzo życzliwie. Mogliśmy sfilmować z bliska łaskami słynącą figurę Madonny z Dzieciątkiem. Drewniana rzeźba, prawie naturalnej wielkości, przedstawia scenę ofiarowania Jezusa w świątyni. Maryja trzyma Go na jednej ręce, w drugiej dzierży złote jabłko, z którego wyrasta krzyż. Jezus przytula do serca gołębicę. Prawą ręką błogosławi. Twarze obojga są ciemne z racji użytego materiału. W Polakach wywołuje to jednak poczucie bliskości, pokrewieństwa z Panią Jasnogórską. Robiliśmy też zdjęcia siedemnastowiecznego kościoła i przyległego konwentu, który jednorazowo może pomieścić nawet trzy tysiące pielgrzymów.

 
Wesprzyj nas