Niezaprzeczalnie sensacją wydawniczą 2015 r. jest w Iskrach nigdy nieopublikowana powieść Marka Hłaski Wilk, która była jego debiutem literackim, choć na publikację musiała czekać ponad sześćdziesiąt lat.



Wilk to historia chłopaka z Marymontu, dorastającego w dwudziestoleciu międzywojennym.

Rysiek Lewandowski mieszka w biednej dzielnicy. Środowisko lumpenproletariatu to głównie złodzieje i bezrobotni, bezustannie szukający okazji do zarobienia kilku groszy. Młody człowiek, zapatrzony w westerny, szuka dla siebie szlachetnego wzorca do naśladowania, aby zmienić otaczające go realia.

Śni o lepszym życiu, nie do końca wiedząc, czym to „lepsze życie” ma być.

W 2015 r. ukazały się dwie wersje powieści: popularna i naukowa. Pierwsza opatrzona została obszernymi przypisami. Wersja naukowa natomiast zawiera, poza samą powieścią, wstęp historycznoliteracki wyjaśniający genezę Wilka, a także podejmujący próbę przybliżenia struktury dzieła.

Marek Hłasko
Wilk
Wydawnictwo Iskry
Premiera: 22 września 2015


Uliczka była brudna. Uliczka przycupnięta drewnianymi, zapadłymi koślawo w ziemię domkami jak wszystkie inne ulice Marymontu: piaszczyste i krzywe, krzywe – jakby je ktoś pijanymi wyznaczał krokami.
Pasowały jednak te płotki i do krzywej latarni na rogu, i do ciemnego sklepu z piwem i warzywami. Schodziło się doń po wygryzionych, skrzypiących schodkach, piszczały drzwi, jęczał przeciągle dzwonek i gruba sklepiczarka Masołowska podnosiła znad kontuaru wyblakłe, senne oczy.
Pachniały mocno i mdławo warzywa, muchy kołysały się na lepach, a z blaszanego szyldu Haberbuscha uśmiechał się reklamowo zażywny, rumiany staruszek z kuflem pienistego piwa w ręku. W miejscu nosa odprysnęła emalia i patrząc na staruszka, odnosiło się wrażenie, że szczury odgryzły mu wspomniany organ. Bo po ulicy przemykały tłuste, spasione szczury: chyba tylko one jedne syte na tej ulicy.
Najwięcej ich było w śmietnikach, pomiędzy którymi rozkraczały się Cygańskie Budy, przy ulicy, która nazywała się dumnym imieniem Marii Kazimiery. W śmietnikach dzieci babrały się radośnie, wyszperywały stamtąd niepojęte skarby: puszki po sardynkach, nadtłuczone butelki i poszczerbione, wyłysiałe grzebienie.
To wszystko. Zwykła ulica, marymoncka ulica. Nawet nie można napisać, że bruk był wyboisty i dziurawy – wcale go nie było.
Podczas gwałtownych jesiennych lub wiosennych deszczy ulica zamieniała się w olbrzymią czarną kałużę, po której dzieci puszczały łódki zrobione z gazety.
Było to zależnie od umowy: Morze Czarne, Ocean Atlantycki lub Zatoka Cudnej Przygody. I nad brudną kałużą unosiły się duchy straszliwych korsarzy, wąsatych, z kindżałami za pasem, płynęły buńczuczne fregaty, rozbrzmiewały krwiożercze okrzyki, huczały groźnie salwy spiżowych dział.
A armatą był mały, chudy Icek od Grynszpanów, który oprócz gruźlicy i wyświechtanej jarmułki na rudym łebku miał jeszcze cudowny dar naśladowania głosów ptaków, strzałów, a także tramwaju z wiaduktu. Rudek umarł którejś październikowej, rozchlapanej nocy, umarł – z wyrazem zdziwienia w niebieskich, prawie lazurowych oczach, oczach zgoła nieżydowskich, oczach – koloru nieba nad Zatoką Cudnej Przygody. Przygody, gdzie spieniona woda rozbija się o postrzępione, ostroszczyte skały, gdzie białe mewy biją skrzydłami o fale i wiatr huczy w dumne, korsarskie żagle.
Rozmaicie biegły uliczki marymonckie: w dół, łagodnie spływały do Wisły, i pięły się piaszczysto, z wysiłkiem pod górę. Okrążały się wzajemnie łukiem i krzyżowały ze sobą jak ludzkie nieszczęścia. Stanowczo ludzie z Marymontu nie mieli zmysłu estetycznego − ludzie z ulicy Godowskiej, furmani ze stajni Lewańskiego na Szlacheckiej, szewcy z Pekinu na Warszawskiej i ci, dla których nie było miejsca pod słońcem – bezrobotniaki z Cygańskich Bud, których głównym zajęciem był brak zajęcia, i z innych, takich samych ulic: biednych, głodowskich. A na ulicy Potockiej chlapało się w kałużach stadko kaczek, mlaskając płaskimi, czerwonymi dziobami. Na kaczuszki dybał w skupieniu kot siedzący na płocie. Mrużył do słońca zbójeckie oczy i wysuwał koniuszek ostrego języka. A na ulicy Kamedułów, gdzie jedną stroną ulicy waliły się rudery, a drugą płynęła mętna łacha, wyciągał się w niebo czerwony komin Warszawskiej Fabryki Wyrobów Blaszanych Bielany, którą ludziska nazywali – Blaszanka.
Przy tych ulicach krzywych i prostych, idących z góry na dół i z dołu do góry, długich i krótkich, prowadzących od jednej bidy do drugiej, w tym całym pokurczonym labiryncie głodu stały domki i domy rozmaite. Domy chwackie i bogackie, murowane, przemawiające do oka solidną czerwienią cegły, stawiane pod winkiel i pion staranną rzemieślniczą ręką, i drewniane, krzywe chałupiny stojące z boku: zastrachane i jakby zawstydzone takim sąsiedztwem, a na ostatku jeszcze ni to domy, ni to budy, sklecone byle jak i nie wiadomo z czego, połatane blachą i skrawkami papy znalezionej na budowie, po prostu czort wie co, najeżone nieprzyjaźnie zardzewiałymi rurami od piecyków. I to stojące gdzie? Jak na pusty śmiech i urągowisko – przy ulicy Potockiej, ulicy, zdawało się z nazwy – hrabiowskiej.
Na tej hrabiowskiej ulicy nigdy żaden hrabia nie mieszkał ani chyba nawet nie przechodził, bo musiałby ugrząźć w piachu i we własnym wstydzie. Owszem, trochę dalej – w Pekinie na Warszawskiej ulicy – był taki jeden, co twierdził, że pochodzi z nieślubnych hrabiów, tylko go zła matka porzuciła.
A obok, na ulicy Szlacheckiej, mieszkali dwaj bracia Zielińscy, o których pieśni śpiewano po więzieniach jak Polska długa i szeroka. Ci nie mieli żadnych pretensji do hrabiowskich tytułów i pałek: trzymali za mordę całą dzielnicę, a ulice, po których chodzili, były starannie omijane przez granatowych.
W cieniu ich sławy żyli sobie w krótkich przerwach pomiędzy więziennymi odsiadkami bracia Michalszczaki – złodzieje dolinowi, czyli fachowo mówiąc – szopenfeldziarze, oraz ojciec z synem Kosiorki – szpicle, żyjące z łaski pana komisarza Pogorzelskiego. Wyżej, na samym szczycie piaszczystej ulicy, mieszkał najsłynniejszy z najznakomitszych: bandzior Leon, którego zdrobniale, pieszczotliwie przezywano – Loluszka, bo podobno był to człowiek o gołębim sercu i zanim począł z nożem chodzić po prośbie, to dziesięć lat chodził za pracą: – „Ślusarz jestem, wielmożni panowie, na wojnie byłem, medal mam…” – ale się nie doprosił.
Cóż więcej można jeszcze napisać o pięknej dzielnicy Marymont?
Na Potockiej, koło wodociągu, drzemał całymi dniami magistracki dziad i pobierał od kobiet po groszu za kubeł wody. Tym, co często i gęsto nie mieli ani grosza bożego, dawał bardzo rzadko za darmo, bo serce miał niemagistrackie.
Przy Potoku – knajpa Turalskiego, nieco dalej, na Bielanach – słynny Bochenek, gdzie nierzadko ludzie roznosili się na nożach o drobiazgi.
Było także boisko sportowe, założone przez tak zwane dobre panie z Koła Polek, gdzie RKS Marymont rozgrywał mecze piłki nożnej z Makabi, rozgrywał nie tylko za pomocą piłki. Drużyna żydowska wychodziła po meczu na czworakach, a w następną niedzielę rewanżowała się analogicznie w rodzinnej Falenicy czy Otwocku.
Poza tym, wiadomo: jesienią grząskie błoto, zimą jeszcze chłodniej i głodniej, aby tylko człowiekowi na gorsze, latem gorąco i jeszcze gorzej, bo nie było śniegu, do którego chodzili bezrobotni na magistrackie odgarnianie, a wiosną – niebo czyste i przejrzyste, niebo wesoło roześmiane.
Ale niebo jest wysokie, bardzo wysokie, i nie widzi twarzy ludzi, którym błękitnieje. Jednak jesienią, kiedy niechętne i szare wisiało ciężko nad Marymontem, wszyscy tęsknili do tamtej bezkresnej ultramaryny: i robotnicy od pana dyrektora Więckowskiego z Blaszanki, ordynarnie wzbogaconego chama, który ich oszukiwał po pańsku, i robotnicy ze Śmigłówki, których oszukiwał i żałował po chamsku trochę par excellence inteligentny, szpakowaty pan dyrektor, i ci, dla których nie było miejsca pod słońcem – z Cygańskich Bud, i smutny nożownik Loluszka, którego oszukał cały świat, a przecież papiery miał, na wojnie był i order dostał – za ojczyznę.

 
Wesprzyj nas