Książka Thomasa Goetza to opowieść o wielkiej XIX-wiecznej rewolucji, dzięki której medycyna, dotychczas prymitywna, oparta w dużej mierze na zabobonach i półprawdach, zmieniła się w prawdziwą naukę.


To opowieść o wielkim przełomie w medycynie i walce z najgroźniejszą chorobą świata oraz o rywalizacji dwóch wielkich naukowców o sławę, pieniądze i prestiż.

„Napływali do Berlina całymi dniami, tygodniami i miesiącami (…). Berlińczyków musiała zdumiewać ta istna pielgrzymka zombie: tłumy żywych trupów z całej Europy przybywały do ich miasta w poszukiwaniu czegoś, co oficjalnie jeszcze nie istniało”.

Pierwsze pogłoski o tym, że Robert Koch wynalazł cudowny lek na gruźlicę, ściągnęły na niemiecką stolicę prawdziwą inwazję chorych. Nieuleczalna choroba była w XIX wieku powodem jednej trzeciej wszystkich zgonów, więc zdesperowani ludzie pokonywali tysiące kilometrów w nadziei na ratunek. Jednak czy rzeczywiście lekarstwo Kocha było skuteczne?

Poszukiwaniom leku od lat towarzyszył wyścig między dwoma największymi naukowcami tamtych czasów. Robert Koch i Ludwik Pasteur, Niemiec i Francuz, skromny doktor z prowincji i zamożny badacz. Ich starciu przyglądał się inny lekarz – Arthur Conan Doyle, przyszły autor legendarnych powieści o Sherlocku Holmesie, który rozpaczliwie liczył na ocalenie życia swojej ciężko chorej żony.

Thomas Goetz
Cudowny lek. Robert Koch, Ludwik Pasteur i prątki gruźlicy
Przekład: Rafał Śmietana
Wydawnictwo Znak
Premiera: 8 sierpnia 2015


Wstęp

Choroba

W przedziałach zapełnionych chorymi na gruźlicę ataki kaszlu i rzężenia konkurowały z gwizdkami parowozów oraz z piskiem hamulców pociągów zatrzymujących się przy placu Poczdamskim. Napływali do Berlina całymi dniami, tygodniami i miesiącami, nie mając pojęcia, dokąd iść ani co robić, gdy już dotrą na miejsce. Berlińczyków musiała zdumiewać ta istna pielgrzymka zombie: tłumy żywych trupów z całej Europy przybywały do ich miasta w poszukiwaniu czegoś, co oficjalnie jeszcze nie istniało.
Wędrówki chorych rozpoczęły się w sierpniu 1890 roku wraz z pojawieniem się pierwszych pogłosek, że Robert Koch, największy spośród europejskich naukowców, opracował terapię, a raczej remedium przeciwko suchotom, czyli gruźlicy. Koch niczego nie obiecywał; napomknął tylko o substancji, która prawdopodobnie powstrzymywała postępy choroby. Ale to napomknięcie wystarczyło. Gruźlica była najbardziej śmiercionośną chorobą na świecie, a cierpiący na nią naprawdę zdesperowani. Zdążali do Berlina w poszukiwaniu choćby promyka nadziei.
Gruźlicę uważano za podstępną chorobę, gdyż rozwijała się powoli, jakby od niechcenia. Najpierw pojawiał się niewinny kaszel, niekiedy przeziębienie lub dreszcze. Potem jednak kaszel stawał się coraz groźniejszy, a każdy jego atak przysparzał coraz większego bólu. Chory zaczynał pluć krwią. Tracił apetyt, co powodowało znużenie, głębokie otępienie, senność i apatię. Wyniszczony chorobą organizm stopniowo marniał i gasł. U większości zarażonych proces ten trwał kilka miesięcy, a nawet lat. Nawet wtedy, gdy koniec wydawał się już bliski, chorzy sprawiali wrażenie, że nie mogą wykrzesać z siebie dość energii, by skonać. W końcu umierali – tysiącami, setkami tysięcy, milionami. W drugiej połowie XIX wieku gruźlica odpowiadała za co najmniej jedną czwartą wszystkich zgonów. Ponure widmo zawisło nad wszystkimi krajami Europy, nad Stanami Zjednoczonymi i całym światem.
Za przybywającymi do Berlina chorymi nieuchronnie podążała śmierć. Umierali w drodze w przedziałach kolejowych, na miejscu w hotelach, a także w klinikach i na oddziałach szpitalnych, oczekując na dawkę nowego, niezwykłego środka. Władze miasta nie miały pojęcia, co robić. W hotelach i w szpitalach zaczęło brakować miejsc. Nawet kawiarnie przerobiono na miejsca pobytu dla przyjezdnych.
Z obawy przed wzrostem ryzyka zakażenia gruźlicą mieszkańców miasta, berlińska policja rozpoczęła wdrażanie nadzwyczajnych środków bezpieczeństwa w celu opanowania niekontrolowanego napływu chorych. Sam Joseph Lister, jeden z najsłynniejszych lekarzy w Europie i pionier teorii o rozprzestrzenianiu się chorób za pośrednictwem zarazków, ostrzegał, że tak ogromna masa ludzi stwarza „poważne zagrożenie dla zdrowia publicznego mogące wyniknąć z nagłej inwazji przybywających z najdalszych zakątków ziemi pacjentów cierpiących na wszystkie znane postaci gruźlicy”.
Inwazja chorych jeszcze się nasiliła po 13 listopada, gdy Koch wreszcie podał kilka szczegółów na temat opracowanego przez siebie środka. Publiczny pokaz preparatu zaplanowano na 17 listopada w Berlinie, więc do tłoczących się w pociągach gruźlików dołączyli naukowcy. Najbystrzejsi przedstawiciele profesji medycznej w Europie pragnęli na własne oczy zobaczyć, jak preparat Kocha niszczy najgorszą chorobę, jaka kiedykolwiek prześladowała ludzkość.
W jednym z tych pociągów podróżował młody Szkot. Wybrał się do Berlina zainteresowany nie tyle lekiem, co procesem prowadzącym do jego powstania. Nieznany, ambitny lekarz z angielskiej prowincji miał zamiar zabawić się w detektywa i ocenić efekty pracy doktora Kocha. Ubóstwiał swego niemieckiego kolegę po fachu, ale lata praktyki uodporniły go na obietnice cudownych leków i doraźnych rozwiązań. W Berlinie chciał się przekonać, czy nowy środek naprawdę działa. Podróż ta miała odmienić jego życie: przybywał jako obserwator historycznych wydarzeń, lecz miał wyjechać jako postać historyczna. Przyjeżdżał jako lekarz, a miał wyjechać jako pisarz.
Nazywał się Arthur Conan Doyle.

*

Gruźlica powodowała wiele ofiar w ludziach, mimo to w ostatnich dekadach XIX wieku uznawano ją za zupełnie zwyczajne zjawisko. Dane statystyczne z całego stulecia są szokujące. W Anglii suchoty odpowiadały aż za jedną czwartą wszystkich zgonów. W Stanach Zjednoczonych choroba ta była główną przyczyną śmierci, a w miastach niemieckich zajmowała drugie miejsce na liście największych zabójców po chorobach układu pokarmowego. Jednak po uwzględnieniu odsetka zgonów spowodowanych łącznie „chorobami płuc”, z których większość prawdopodobnie stanowiły przypadki gruźlicy, przesuwała się ona zdecydowanie na pierwsze miejsce w tej klasyfikacji.
Dane liczbowe są nieprecyzyjne, ale raczej nie doszacowują zapadalności na tę chorobę. Oficjalne rejestry z tamtych lat pozostawiają wiele do życzenia, ponadto gruźlica często przybierała różne postaci. Jej odmiana płucna znana była jako suchoty lub phthisis, odmianę atakującą węzły chłonne nazywano skrofułami, skórną – toczniem lub wilkiem, a gdy atakowała inne narządy, często mylono ją z rakiem. Największe spustoszenie w organizmie człowieka siała jej postać płucna. Nie mogła wybrać dla siebie lepszej kryjówki. W głębi płuc niepostrzeżenie rozwijała się tak długo, że w wielu przypadkach za przyczynę śmierci uznawano zupełnie inną przypadłość – grypę, zapalenie płuc lub jedną z często rozpoznawanych wtedy gorączek – podczas gdy zasadnicza przyczyna pozostawała niewidoczna jak cień w tle.
Poza tym w drugiej połowie XIX wieku nikt – nawet urzędnicy państwowi ani rodziny chorych – nie dociekał zbyt skwapliwie rzeczywistych przyczyn zgonów. Przed nastaniem nowoczesnej medycyny ani diagnostyka (dostępna w tamtych czasach), ani leczenie (dostępne w tamtych czasach) nie przydawały się na wiele. Gdy śmierć mogła nadejść z każdej strony, z każdego powodu i o każdej porze, kwestie jej przyczyn nie wydawały się aż tak ważne. Ojcowie, matki, mężowie, żony, dzieci, rodzeństwo – odchodzili tak samo jak wielu innych, więc czy to ważne dlaczego?
Ze względnie bezpiecznej perspektywy XXI wieku trudno nam wyobrazić sobie, jak powszechnym zjawiskiem u schyłku XIX stulecia była śmierć. Cierpienie, urazy i choroby stanowiły nieodłączny element codziennego życia. Pragnąc scharakteryzować historyczne zróżnicowanie stanu zdrowia określonych populacji, odwołujemy się często do średniej długości życia, lecz dane liczbowe – w 1870 roku średnia długość życia w Europie i w Stanach Zjednoczonych wynosiła około trzydziestu sześciu lat w porównaniu z około osiemdziesięcioma dzisiaj – nie ilustrują omawianego zjawiska wystarczająco wymownie. Jeżeli chcemy naprawdę poczuć wszechobecność śmierci, powinniśmy raczej spojrzeć na roczny współczynnik zgonów, czyli na to, jak wielu ludzi umierało co roku.
W Anglii około 1870 roku umierały dwadzieścia dwie osoby na tysiąc. Oznacza to, że roczny współczynnik zgonów wynosił ponad 2 procent. Dziś umiera około pięciu osób na tysiąc, czyli czterokrotnie mniej.
Dziś po prostu nie potrafimy wyobrazić sobie takiej wszechobecności śmierci. W czasach nam współczesnych jest ona tak mało znanym zjawiskiem, że niemal każdy zgon wydaje się wyjątkowy. Ubolewamy nad odchodzeniem pokoleń, jakby każdy zgon stanowił tragedię, a nie zjawisko wpisane w biologię człowieka. Jednak w 1870 roku śmierć była stale obecna, czyhała za każdym rogiem, regularnie (jeżeli nie bezustannie) odwiedzała rodziny i przyjaciół. Umierali ludzie na wszystkich etapach życia: nie tylko starsi, lecz także ci w kwiecie wieku. W czasach, o których mowa, roczny współczynnik zgonów sięgał 2 procent osób w wieku od trzydziestu pięciu do czterdziestu czterech lat, a w grupie wiekowej czterdzieści pięć – pięćdziesiąt lat odsetek zgonów był dwukrotnie wyższy. A bardzo młodzi? Umieralność niemowląt w Anglii i w Stanach Zjednoczonych sięgała nawet wstrząsających 20 procent wszystkich żywych urodzeń, a na niektórych terenach odsetek zgonów wynoszący 30–40 procent nie był niczym niezwykłym (dziś umierają mniej więcej cztery niemowlęta na tysiąc żywych urodzeń, czyli dwudziestokrotnie mniej niż w 1870 roku). I chociaż zamożność stanowiła pewne zabezpieczenie, śmierć zasadniczo nie znała granic klasowych, zbierając żniwo zarówno wśród bogatych, jak i wśród biednych.
Przyczyny zgonów nie były odpowiednio rozpoznawane ani rejestrowane, gdyż słabo je rozumiano. Powszechnie spotykane w XIX wieku kategorie śmiertelnych chorób budzą dzisiaj zdumienie. Śmiertelne gorączki (szkarlatyna, gorączka plamista Gór Skalistych, gorączka połogowa, dur brzuszny) sprawiały, że każdy skok temperatury napawał człowieka przerażeniem. Raz lub dwa razy do roku większe skupiska ludzkie nawiedzały grypa i zapalenie płuc, najczęściej obierając sobie za cel osoby słabe, stare i bardzo młode. Wybuchały epidemie cholery. Wcale nie przypominały one dzisiejszej grypy żołądkowej, lecz raczej straszliwe ataki biegunki i wymiotów, podczas których w ciągu kilkunastu dni ginęły całe rodziny, po czym choroba atakowała sąsiadów. A jeżeli komuś udało się przeżyć chorobę zakaźną, czyhały na niego wypadki, których skutki były znacznie groźniejsze niż dziś: złamania lub głębokie rany często prowadziły do zakażeń, zgorzeli i śmierci (w 1870 roku w różnego rodzaju wypadkach ginęło dwukrotnie więcej ludzi niż dziś).
Bezapelacyjne pierwszeństwo należy się jednak suchotom. W dziewiętnastowiecznej Europie i w Stanach Zjednoczonych była to najczęściej spotykana przyczyna zgonów. Choroba zabijała powoli, niemal od niechcenia, można ją nawet uznać za pierwszą chorobę przewlekłą. Z tego powodu niewielu lekarzy sądziło, że może ją powodować jakikolwiek czynnik zakaźny. Przeciwnie, wydawała się w znacznym stopniu dziedziczna, gdyż często była przekazywana z pokolenia na pokolenie w rodzinach o tak zwanej słabej konstytucji fizycznej.
Istniały niezliczone kuracje: środki tonizujące, balsamy i olej z wątroby dorsza. Nie można ich było uznać za leki, lecz w najlepszym razie za środki wzmacniające. Ale jak ostrzegał autor pewnej broszury: „Tonącemu wydaje się, że uniknie śmierci, gdy chwyci się kija, kawałka drewna lub brzytwy. Dlatego choremu na gruźlicę każda, nawet najlichsza recepta lub »patentowany« lek dowolnej marki dają nadzieją na wyleczenie i szansę przeżycia”.
Prawdę mówiąc, w czasach, o których mowa, nie znano skutecznego środka przeciwko gruźlicy, nie znano leku, który zwalczałby chorobę i przywracał zdrowie. Świadomi tego faktu niektórzy bezradni lekarze uważali, że każda propozycja terapii byłaby nieetycznym rozbudzaniem płonnych nadziei. Traktowali gruźlicę nie jako chorobę, lecz raczej jako smutną rzeczywistość, radząc pacjentom, by nauczyli się żyć z dolegliwościami tak długo, jak potrafią. Zamiast żebrać o leki, powinni się pogodzić ze zrządzeniem losu. Cierpieli z woli Boga lub z winy rodziny.
Gruźlicę wywołuje mikroorganizm, który szczególnie upodobał sobie ludzi (i, co ciekawe, bydło). Prątek gruźlicy (Mycobacterium tuberculosis) wydaje się niemal specjalnie zaprojektowany po to, by wykorzystywać naszą skłonność do maskowania lęku poprzez wypieranie niepokojących objawów: przez wiele lat może bytować w organizmie człowieka, nie zwracając na siebie uwagi. Zakażenie rozprzestrzenia się powoli, aż w pewnej chwili chory nie może już dłużej lekceważyć nasilenia trapiących go dolegliwości. Ale w 1870 roku nauka nie wiedziała o istnieniu prątka gruźlicy, co więcej, sam mechanizm powstawania chorób również pozostawał tajemnicą. Uznawana wtedy za radykalną koncepcja zarazków daleko wykraczała poza ustalenia tradycyjnej medycyny. Choroby takie jak ospa lub odra, które rozwijały się szybko, miały objawy widoczne gołym okiem i wydawały się przenosić z człowieka na człowieka, można było uznać za zakaźne. Ale gruźlica nie posiadała żadnej z tych cech.
Mimo to niektórzy naukowcy zaczęli badać hipotezę, że małe animalcula (drobnoustroje), jak je wtedy nazywano, niewidzialne dla ludzkiego oka, mogą być czynnikami wywołującymi choroby. We Francji dla popularyzacji tej hipotezy najwięcej uczynił Ludwik Pasteur, a co najmniej od 1850 roku w całej Europie gorąco dyskutowano nad „teorią zarazków” (a właściwie nad teorią rozprzestrzeniania się chorób za ich pośrednictwem). Za pomocą mikroskopów (do których dopiero niedawno przekonali się przedstawiciele nauk medycznych, podobnie zresztą jak do stetoskopów) niektórzy badacze zaczęli identyfikować we krwi drobne cząstki – łańcuchy komórek, które zdawały się poruszać, rosnąć, a nawet rozmnażać. Tym, którzy wierzyli w teorię zarazków, mikroby otwierały drzwi do nowej ery nauki, dawały także medycynie nowe narzędzie. Doktor John Tyndall, jeden z najbardziej znanych angielskich naukowców i publicystów, zaliczał się do zwolenników nowej teorii. W wykładzie zatytułowanym „O oparach i pyle”, wygłoszonym na forum brytyjskiej Royal Institution w styczniu 1870 roku, z entuzjazmem powitał nową ideę. „Gdy orzeł wyraźnie dostrzeże swą ofiarę, jego siła ulega podwojeniu, bo wie, gdzie ma zanurkować – powiedział kolegom. – Jeżeli teoria zarazków okazałaby się prawdziwa, umożliwiłaby nam zwalczanie chorób z dokładnością, jaka wcześniej nie była dla nas dostępna”.
Argumenty wysuwane przez Tyndalla emanowały optymizmem i entuzjazmem, niestety, nie były poparte żadnymi dowodami. Jak widać po uczynionym przez niego zastrzeżeniu – „jeżeli teoria zarazków okazałaby się prawdziwa” – wciąż pozostawała ona w dużej mierze w sferze przypuszczeń. Brakowało pewności, dowodów, że te intrygujące organizmy obserwowane pod mikroskopem mają jakiekolwiek związki z chorobą. Jak na sprawę naukowej wagi był to kluczowy mankament. Bez dowodów teoria zarazków powędrowałaby na peryferie nauki jako interesujący pomysł, lecz niepowiązany z codzienną praktyką medyczną.

*

Wyobraźmy sobie tradycyjny lekarski sakwojaż – skórzaną torbę pełną narzędzi współczesnego lekarza ogólnego. Znajdziemy w niej antybiotyki, aspirynę, stetoskop, otoskop i różne inne wzierniki, aparat do mierzenia ciśnienia krwi i druki recept. A teraz wyjmijmy z niej wszystkie przedmioty, które nie istniały w 1870 roku. Pozostaną jedno lub dwa narzędzia – stetoskop lub wziernik – a poza tym torba pozostanie pusta. Większość środków stanowiących o skuteczności nowoczesnej medycyny nie istniała przed tą datą, a te, które istniały, wielu lekarzy uważało za nowości, za modne zabawki zagrażające ich autonomii.
Nie znaczy to wcale, że ostatnie dwudziestopięciolecie XIX wieku należy uznać za mroczne czasy w medycynie. Wręcz przeciwnie, właśnie wtedy pierwsze promyki światła zaczęły rozpraszać ciemności. Po dwóch tysiącleciach hołdowania błędnym przeświadczeniom, medycyna wreszcie odrzuciła doktrynę czterech humorów (tj. krwi, śluzu, żółci i czarnej żółci) oraz zaczęła się odwoływać do bardziej empirycznych dyscyplin takich jak patologia i mikroskopia. W 1858 roku ukazało się pierwsze wydanie Anatomii Graya (Gray’s Anatomy) z precyzyjnymi rycinami przedstawiającymi poszczególne układy ludzkiego ciała. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XIX stulecia w Europie i w Stanach Zjednoczonych powstały pierwsze laboratoria medyczne – obiekty niebędące szpitalami ani gabinetami lekarskimi, służące do prowadzenia badań naukowych i dokonywania odkryć. Szacunek zaczęła sobie zyskiwać chirurgia, która niedawno, wraz z odkryciem skutecznych środków znieczulających, wyszła z epoki metalowych pił i kieliszków whisky.
„Panowie, w tym nie ma żadnego oszustwa” – stwierdził jeden z obserwatorów pokazu działania eteru w szpitalu ogólnym w Massachusetts w 1846 roku. Po upływie niecałych dziesięciu lat chirurgia stała się kwitnącą specjalnością i zyskiwała sobie coraz większy szacunek.
Lecz arsenał lekarzy, których zadaniem było dbanie o chorych, pozostawał bardzo ubogi. Praktycznie rzecz biorąc, niewiele kuracji i leków przynosiło pożądane efekty. Jeżeli chodzi o działania zapobiegawcze, istniała szczepionka przeciwko ospie (opracowana w 1796 roku przez Edwarda Jennera, ale obowiązkowe szczepienia wprowadzono w Wielkiej Brytanii dopiero w drugiej połowie XIX wieku) i niewiele więcej. Lekarze przeważnie ordynowali chorym najróżniejsze balsamy, maści i środki wzmacniające, lecz prawie nic, co z dzisiejszego punktu widzenia moglibyśmy uznać za naprawdę skuteczne leki. Na każdy preparat na bazie opium lub naparstnicy (wyciągu z tej ostatniej używano w leczeniu obrzęków i niewydolności serca) przypadały całe szafy tranu i innych eliksirów. Najlepsze z nich nie szkodziły, a najgorsze można było wręcz zaliczyć do trucizn. Krótko mówiąc, medycyna miała do zaoferowania bardzo niewiele efektywnych kuracji, które naprawdę leczyłyby lub przynajmniej uśmierzałyby dolegliwości trapiące pacjentów.
W dziedzinie zdrowia publicznego – specjalności skupiającej się na dobrostanie całych populacji (w odróżnieniu od medycyny klinicznej, która zajmuje się indywidualnymi przypadkami) – dokonano natomiast znaczących postępów. Samorządy lokalne chętnie angażowały się w przedsięwzięcia mające na celu poprawę higieny i warunków sanitarnych. Po całych dziesięcioleciach coraz groźniejszych epidemii cholery wybuchających w drugiej połowie XIX wieku w największych miastach Europy (w Londynie, Paryżu, Berlinie i Neapolu) rozpoczęto budowę sieci kanalizacyjnych. Co prawda zaplanowano je w oparciu o założenie, że choroby wywołuje fetor pochodzący ze ścieków, a nie zarazki, lecz wynik był taki sam: czystsze miasta i lepszy stan zdrowia ludności. Mimo wszystko rozwiązania w dziedzinie higieny dopiero powstawały, a najprostsze działania prozdrowotne – począwszy od policzenia, kto zmarł i na jaką chorobę – wzbudzały kontrowersje; ponadto lekarze postrzegali je jako próbę podważenia ich autorytetu i przeszkodę w wywiązywaniu się z obowiązków wobec konkretnych pacjentów.
A potem, podobnie jak w wielu innych dziedzinach u schyłku XIX stulecia, w medycynie rozpoczęły się gwałtowne zmiany.

 
Wesprzyj nas