Rzadko zdarza się powieść taka jak ta: oszczędna w formie i treści, a zarazem poruszająca. Można rzec – niezapomniana.


Psychologiczne i literackie arcydziełko. W tej niewielkich rozmiarów opowieści o zwykłym człowieku i jego prostym życiu nie ma nic zbędnego. Każde słowo jest wyważone, każde zdanie przemyślane i skondensowane.

Joseph dobiega sześćdziesiątki. Niewielu ludzi go zauważa, bo niczym się nie wyróżnia. Niewielu go kocha, może nawet nikt, bo Sylvie już dawno odeszła, a matka faworyzuje jego brata. Niczego nie zgromadził przez te lata, jest sam i żyje życiem innym ludzi, jakby własnego nie miał…

Tylko czy życie Josepha rzeczywiście nic nie znaczy?

Marie-Hélène Lafon (ur. 1962) – autorka kilkunastu powieści, laureatka kilku nagród, w tym Prix Renaudot. Ostatnia jej powieść – Joseph – była nominowana do Prix Femina. Jest absolwentką Sorbony, uczy języka francuskiego, łaciny i greki w liceum pod Paryżem. Większość jej powieści rozgrywa się w regionie Cantal – jej rodzinnych stronach.

Marie Hélène Lafon
Joseph
Przekład: Małgorzata Kozłowska
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 17 września 2015


Dłonie Josepha leżą płasko na udach. Wyglądają, jakby żyły własnym życiem, lekko drżą. Są krągłe i drobne, niemal jak u dziecka, a jednak bez wieku. Kwadratowe paznokcie ma obcięte tuż przy skórze, widać ich grubość, widać, że są czyste, Joseph dba o ręce, służą mu do pracy, pielęgnuje je. Przeguby rąk są mocne, masywne, spód dłoni – co daje się odgadnąć – jasny, mięsisty, miły w dotyku i trochę wypukły. Skóra dłoni jest gładka, nieowłosiona, wyraźnie widać nabrzmiałe żyły. Joseph siedzi tyłem do telewizora. Na nieruchomych stopach ustawionych na podłodze równolegle do siebie ma kapcie w zielono‑granatową kratkę, kupione w Casino; kapcie są solidne, prawie nie do zdarcia, mają swoje stałe miejsce na półce na prawo od drzwi do komórki. Tak nazywa gospodyni niewielkie pomieszczenie z łukowatym sklepieniem, oddzielające serowarnię od kuchni; gospodyni woli, żeby mężczyźni nie przechodzili przez ganek, tylko tędy, tak jest wygodniej, mniej się w domu brudzi, zwłaszcza kiedy na dworze jest brzydko lub kiedy wracają z obory w kaloszach. Gospodyni nie zagląda do obory, zajmuje się wyrobem serów, prowadzi dom i twierdzi, że w gospodarstwie trzeba mężczyzn musztrować, żeby nauczyli się szanować pracę kobiet. W porze posiłków Joseph chodzi po lśniącej brązowej kafelkowej podłodze w kapciach; nie zostawia po sobie śladów i nie robi hałasu. Stara się też nie pachnieć, nauczył się tego z wiekiem; w czasach jego młodości nie przywiązywano do takich rzeczy zbyt dużej wagi. Nie myje się w łazience gospodarzy, z której wychodzi się na korytarz na dole; nie rozmawiali o tym, gdy zaczynał pracę, ale zorientował się, że powinien korzystać z umywalki w komórce lub w oborze, którą zresztą woli, bo przynajmniej wie, kiedy będzie mógł urządzić sobie spokojnie większe mycie, w komórce zaś, nazywanej też składzikiem, wciąż by się bał, że ktoś – gospodyni, gospodarz czy ich syn, którzy tamtędy przechodzą bez pukania do drzwi, bo są we własnym domu – zastanie go w slipach, skarpetkach lub gaciach, albo jeszcze gorzej. Kiedy Joseph urządza sobie większe mycie, jest z nim pies, trzyma się blisko umywalki, ale nie zanadto, żeby Joseph go nie ochlapał, zawsze staje w pobliżu worków z mąką, o które opiera się zadem, przysiada, obserwuje ruchy Josepha, przechyla głowę w prawo, w lewo, ma zakłopotaną minę, jego delikatne uszy dziwnie podrygują, czasem wygląda, jakby się śmiał, jakby się natrząsał z ludzi, że mają takie wymyślne potrzeby. Pies wabi się Raymond, jest już stary, ma co najmniej dwanaście lat; początkowo Joseph czuł się nieswojo, nadając psu imię ojca, który wprawdzie nie żył od trzydziestu czterech lat, ale jednak był jego ojcem; potem pomyślał, że to doskonałe imię dla psa takiego jak ten, biało‑czarnego, ze lśniącą, miękką sierścią, zwłaszcza między przednimi łapami na piersi, psa, który zawsze jest tam gdzie trzeba wtedy, gdy jest potrzebny; zagania zwierzęta bez szczekania i podgryzania, nawet te młode, nawet świnie; zjawia się nawet podczas burzy, daje znać, że jest, zaczyna krążyć, zatacza kłusem wokół stada większe lub mniejsze koła, w zależności od ukształtowania terenu, liczby zwierząt, podenerwowania i rozproszenia stada na łące lub w obejściu; potrafi też wyssać jajko ze skorupki, nie brudząc się przy tym, jedno jajko dziennie, nie więcej, i schować skorupkę w stercie słomy za drzwiami stodoły. Pies taki jak ten powinien żyć wiecznie, większy chyba byłby z niego pożytek niż z niejednego człowieka. Joseph wyrzuca sobie, że ma takie myśli, ale przecież je ma, chociaż nikomu o tym nie mówi; nachodzą go w chwilach, kiedy wykonuje jakąś pracę, która nie wymaga większej uwagi, na przykład gdy sprząta przejścia i czyści ogrodzenia w oborze po dojeniu, zwłaszcza w ciepłe dni, kiedy krowy są na dworze, a on w środku porządkuje, czyści, oporządza; każdy jego ruch jest już automatycznym odruchem lub prawie odruchem, ręce, górna część ciała, tu się trzeba pochylić, tam docisnąć, ale nie za mocno, żeby gładko szło i żeby wszystko było dokładnie zgarnięte, słyszy jakiś dźwięk i już wie, czy wszystko jest jak należy, ledwie zerka na to, co robi, jakby był zdalnie sterowany, ale w miarę jak się starzeje, czuje, że dopada go zmęczenie, tu go coś rwie, tam go łupie.

 
Wesprzyj nas