Dwadzieścia pięć lat temu kupiłem dom we Francji. I nigdy, nawet przez chwilę, nie żałowałem!



Dwadzieścia pięć lat temu, wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi, kupiłem dom we Francji. Najpierw długo się dziwiłem wszystkiemu, co mnie otaczało, a potem doszedłem do wniosku, że i tak nie zostanę Francuzem – choćbym nie wiem jak się starał.

I tak zatytułowałem moją pierwszą książę opisującą początki życia na francuskiej ziemi. Łatwo nie było. I nie jest. Ciągle popełniam gafy, choć zdarzają się i trafy, wszystko przeplatane szaleństwami.

To znaczy – szaleństwami z punktu widzenia Francuzów, bo dla mnie wszystko normalka… Na ile normalka, starałem się pokazać, zestawiając charakterystyczne dla Francji zachowania, obyczaje, nawyki i opatrując je komentarzami niezmiennie wiecznie zdziwionego obcego, zza oceanu.

Mark Greenside
Szaleństwa, gafy i trafy czyli uczę się żyć we Francji (nie jest łatwo)
Przekład: Małgorzata Maruszkin
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 12 sierpnia 2015

Wstęp

Wiosną 1991 roku, wbrew mym życzeniom i zdrowemu rozsądkowi, moja ówczesna dziewczyna namówiła mnie na urlop w Bretanii w Finistère, czyli „na końcu świata”. Ja chciałem jechać do Saskatchewan, bo mówią tam po angielsku, można tam dojechać, a nie trzeba lecieć, i lubią tam Amerykanów, a jeśli nawet nie, to przynajmniej nie okazują im nienawiści. Nie był to ostatni raz, kiedy nie miałem racji.
Od pewnej Angielki o imieniu Sally wynajęliśmy dom w Plobien, wsi z około sześciuset mieszkańcami. Już po kilku dniach Bretania mnie zaczarowała: migotliwe światło, obłoki jak strzępki bawełny, błękitnozielone morze, granitowe wiadukty, dolmeny, wartkie rzeki, porośnięte wrzosami wzgórza, bezkresne niebo, plaże, fale.
Poznałem Monsieur i Madame P. oraz ich dwóch synów. Madame przechowywała klucze do domu Sally i okazała się wszechwiedząca – wiedziała wszystko o wszystkim, czego potrzebowałem, została moim pierwszym przyjacielem i aniołem stróżem.
Poznałem też Jeana i Sharon oraz ich dzieci. Jean jest Bretończykiem, robi filmy, a  Sharon, Kanadyjka z  Quebecu, maluje i uczy. Mają po sześćdziesiąt parę lat, jak ja, i w odróżnieniu od Monsieur i Madame P. biegle mówią po angielsku: ona od urodzenia, on od niej.
Kiedy lato się skończyło, zdążyłem odkochać się w dziewczynie, zakochać się w Bretanii i szykowałem się, by wracać do Kalifornii. Właśnie wtedy kupiłem dom we Francji. Ja! Ja, który nie znam francuskiego i nie lubię latać. Miałem wówczas tylko trochę ubrań i osiemnastoletnie volvo, ale pożyczyłem pieniądze od mamy i kupiłem liczący sto dwadzieścia lat kamienny dom w odległości ponad dziewięciu tysięcy kilometrów od Kalifornii (dwadzieścia jeden godzin od drzwi do drzwi). Minęło dwadzieścia parę lat i  nigdy tego nie pożałowałem, a  nie o wszystkim, co robiłem, mogę to powiedzieć.
Na przestrzeni lat do grona moich znajomych dołączyli: Bruno, Françoise, Gilles, Tatjana, Hugo, Nadine, Jean-Pierre, Joël, Ella, Rick, Martin, Louise, Sally i  Monsieur Charles. Stali się moją rodziną i czymś w rodzaju uniwersytetu, Czerwonego Krzyża i  Armii Zbawienia razem wziętych, tyle razy niestrudzenie uczyli mnie, wspomagali i ratowali – przeważnie przede mną samym. Czynili to częściej, niż sami są w stanie uwierzyć, a ja chcę pamiętać.
Wszyscy oni są w  tej książce wraz z  moimi przyjaciółmi z Ameryki: Peggy, LeRoyem, Jerrym, Sheryl i Donną, która wkroczyła w moje życie i zmieniła je na zawsze i na lepsze i która – co niewiarygodne! – mówi po francusku, lubi Francję, zgodziła się mnie poślubić i spędzać część każdych wakacji w Plobien. I to właśnie jest mój świat, Stary Świat, który dla mnie ciągle jest nowy. Przyjeżdżam do Francji – do Bretanii – od ponad dwudziestu lat i wciąż staram się opanować sztukę życia po francusku. O tym jest ta książka.
Niektóre nazwy i  nazwiska zmieniłem, aby ochronić moich bohaterów i siebie samego.
Jadę
(po bandzie)

Jak wynająć samochód

Samolot ląduje punktualnie, o drugiej po południu, czyli o piątej rano czasu kalifornijskiego, na Aéroport de Paris Charles de Gaulle, Terminal 1, czyli w miejscu, którego unikałem przez lata. Zwykle latałem francuskim czarterem z Oakland na leżące na południe od Paryża Orly, starsze, mniejsze lotnisko, po którym łatwiej się poruszać. Tam wypożyczałem samochód, omijałem Charles de Gaulle oraz Périphérique, trzydziestosześciokilometrową obwodnicę, dzięki której można krążyć wokół Paryża przez całą wieczność i przekonać się, jak wyglądają wszystkie kręgi piekła na ziemi. Kiedy czarter zmienił trasę, latałem Air France z San Francisco na Charles de Gaulle, odbierałem bagaż, wsiadałem do pociągu do Brestu, wypożyczałem samochód na dworcu, unikając Périphérique, albo z Charles de Gaulle leciałem do Brestu, wynajmowałem samochód na lotnisku, oszczędzając sobie czekania na bagaż i odprawy na Charles de Gaulle oraz jazdy Périphérique – potrójna wygrana, a cieszyć się trzeba było z każdej z osobna.
Tym razem idę na całość: ląduję na de Gaulle, wypożyczam samochód, jadę Périphérique na zachód, do Bretanii, do Finistère, do Plobien. Sześć miesięcy i ponad dziewięć tysięcy kilometrów wcześniej, kiedy robiłem rezerwację, wydawało mi się to świetnym rozwiązaniem, pewnie podobnie myśleli Francuzi, zanim ponieśli klęskę w bitwie pod Dien Bien Phu.
Niedawno czytałem artykuł o  nowym lotnisku Charles de Gaulle – były też zdjęcia – pełen zachwytów nad jego przestronnością, świeżością, jasnością, klimatyzacją, przeszklonym wnętrzem pełnym elementów drewnianych; nad wystarczająco wieloma wygodnymi fotelami dla oczekujących, ławkami, łatwym dostępem do nowoczesnego, zautomatyzowanego, szybkiego i bezproblemowego systemu odbioru bagażu, nad mnóstwem łazienek, ruchomych schodów oraz wind i nad faktem, że wszystko to działa. Może tak jest na Terminalu 2, gdzie ląduje Air France, ale tym razem, w nagrodę za mile zgromadzone w  programie lojalnościowym, lecę liniami United, a  zgodnie z  zapowiedzią pilota lądujemy na Terminalu 1, najstarszym, tym, którego unikałem przez lata, zniszczonym, brudnym, z nielicznymi i niewygodnymi krzesłami, bez restauracji, prawie bez toalet. Łazienki daleko, a odległość od bramki przylotów do miejsca odbioru bagażu sprawia, że Długi Marsz Mao wydaje się spacerkiem, zwłaszcza jeśli – jak ja – taszczy się torbę z komputerem, maszynopisem, notesami i książkami. Minęło piętnaście i pół godziny, od kiedy wyszedłem z  domu. Jestem wyczerpany i nakręcony. Chcę tylko odebrać samochód i przejechać dwadzieścia pięć kilometrów do Senlis, gdzie mam przenocować; rano wstanę świeżutki i wypoczęty ruszę do Plobien.
Dwie godziny później – po marszu śmierci do strefy odbioru bagażu, gdzie docieram, wyglądając i czując się jak Quasimodo, plus po czterdziestu minutach czekania na bagaż i jeszcze dodatkowym oczekiwaniu odprawy celnej (przebiegającej gładko, co nie znaczy szybko, bo z szesnastu stanowisk czynne są tylko dwa, z czego jedno zamknięte, bo celnik ma przerwę śniadaniową) – mogę ruszać dalej.
Przepycham wózek bagażowy przez drzwi, wchodzę do terminalu i wtedy zdaję sobie sprawę, że zabawa dopiero się zaczyna. Tłumy pędzą we wszystkich kierunkach. W tym szaleństwie musi być metoda, zawsze jest metoda, ale nie potrafię się połapać. Wjeżdżam w tłum wózkiem wyładowanym dwiema walizkami i torbą, czując się jak dziecko, które szaleje samochodzikiem w wesołym miasteczku i zderza się z innymi. Bez przerwy powtarzam: Pardon-moi, excusez-moi, waląc w kogoś. Szukam windy na parter, muszę się dostać na parter, ponieważ Rob, od którego wynająłem samochód, nakazał: „Zjedź windą na parter i szukaj biura Renault”.
Rozglądam się i  rozglądam, windy nie widać. Ciągnę wózek tam i  z  powrotem, krążę w  kółko. Cały terminal jest jednym wielkim kołem, zataczam pełny krąg, jestem w pętli. Podchodzi do mnie jakiś chłopiec, na oko – czternastoletni:
– Monsieur?
Myślę, że chce mnie spytać o drogę:
– Oui…?
– Mogę jakoś pomóc?
Mam ochotę go ucałować. To Francja, mógłbym go pocałować, może nawet powinienem, sam nie wiem. Mówię, że szukam windy. Twarz mu tężeje. Wygląda na to, że sprawa poważna. Bierze ode mnie wózek i zataczając kolejne kręgi, prowadzi do ciemnego kąta pod schodami, gdzie pokazuje mi tłumek, jakieś piętnaście osób, z których każda zarządza jednym lub dwoma przepełnionymi bagażem wózkami. Wszyscy czekają na windę. W Stanach doprowadziłoby mnie to do furii, ale we Francji, kraju, którego mieszkańcy nie mają chromosomu odpowiadającego za ustawianie się w kolejce, tak po prostu jest – zbite tłumy stoją wszędzie: w kinach, supermarketach, na poczcie, w bankach.
Dziękuję chłopakowi, wbijam się w tłum i czekam. Zaczynam się rozluźniać, ale nagle dostrzegam przed sobą, wśród innych, starszą panią w fotelu inwalidzkim, która też popycha wypakowany wózek, co przypomina mi natychmiast, że we Francji nie ma zmiłuj dla słabych, potrzebujących czy chorych, co nie wróży dobrze.
Staję za staruszką i czekam. Nikt nikogo nie popycha, nikt nie narzeka, nikt się nie kłóci ani nie okazuje wściekłości. Wszyscy uważają, że to normalne. C’est normal. Też przyjmuję to do wiadomości – nawet gdy zauważam, że dwie z trzech wind nie działają, a  jedyna czynna z  trudem mieści trzy, góra cztery osoby z  wózkami, co oznacza, że tłum nigdy się nie zmniejsza. Trzy osoby wchodzą do windy, trzy dołączają do grupy. To jakieś niezmienne prawo francuskiej fizyki.
Pół godziny później przebijam się z wózkiem do windy wraz z damą w  fotelu inwalidzkim i czteroosobową rodziną z Afryki. Czarnoskóry mężczyzna naciska guzik. Winda rusza w górę. Nawet nie wiedziałem, że tam jest jakaś góra. Drzwi się rozsuwają. Nikt nie wysiada. Nikt nie wsiada. Facet naciska guzik ponownie. Winda zjeżdża i zatrzymuje się tam, gdzie wsiadaliśmy. Drzwi się otwierają. Oczekujący ruszają do przodu, po czym z  grymasem niezadowolenia przystają, kiedy widzą, że to znowu my, a dla nich nie ma miejsca. Afrykanin szybko naciska guzik i jedziemy w dół. Kobieta na wózku i  rodzina z Afryki ruszają w przeciwnych kierunkach, wiedząc, gdzie są i dokąd powinni się udać, prawdopodobnie zarówno w sensie geograficznym, jak i ontologicznym.
Ja nie wiem. Stoję zagubiony, zmrożony, zahipnotyzowany, wokół widzę tabliczki wszelkich możliwych wypożyczalni samochodów, z wyjątkiem Renault. Szukam znaczka Renault. Pytam cztery osoby:
– Où est Renault?
Każda wskazuje w  inną stronę. Sprawdzam wszystkie kierunki, do niczego mnie to nie doprowadza. Jest za dwadzieścia piąta, zaraz się rozpłaczę albo zacznę wrzeszczeć. Jakiś starszy pan, który przygląda mi się od pewnego czasu, bierze mnie za rękę i prowadzi do telefonu zawieszonego pod znaczkiem „TT”.
Wskazuje go i mówi:
– Renault.
Dziękuję mu i zastanawiam się, jak ktokolwiek może tu cokolwiek znaleźć. Potem przechodzi mnie dreszcz, bo zdaję sobie sprawę, że w  ciągu ostatnich czterdziestu minut już dwa razy się zgubiłem, a nawet jeszcze nie opuściłem lotniska. Co to będzie, kiedy wyjadę na trasę?
Podnoszę słuchawkę i zanim zdołam coś powiedzieć, słyszę:
– Oui?
– Czy pan mówi po angielsku?
– Non.
– Bon. Je suis Greenside. Vous êtes Renault?
– Oui. Votre nom?
– Greenside – powtarzam i zdaję sobie sprawę, że będę musiał przeliterować. Więc literuję: – „G” jak „żżż”, „R” jak nie wiem co, bo nie wymawiam, potem „EE” jak „eyyy, eyyy”, „N” jak też nie wiem co, „S” jak „sss”, „I” jak „iii”, „D” jak „dzień” i znów „E” jak „eyyy”. Żżż – … – eyyy – eyyy – ennn – esss – iii – day – eyyy.
– Cinq minutes – mówi facet i się rozłącza.
Pięć minut, ale czego? Spaceru? Jazdy? Czołgania? Mam gdzieś iść? Ktoś przyjdzie po mnie? Merde. Podwójne merde. Czekam pięć minut, dziesięć, piętnaście, nabieram przekonania, że pewnie powinienem być gdzie indziej, kiedy zjawia się osiemnasto-, dziewiętnastoletni chłopak wołający:
– Monsieur Gréenséed, Monsieur Gréenséed!
– Oui! – odkrzykuję.
– Monsieur Gréenséed?
– Oui.
– Anglais? Ing–lish? Anglik?
– Américaine – odpowiadam, czyli: Amerykanka.
Podaje mi rękę, cały rozpromieniony. Też się uśmiecham, szczęśliwy, że ktoś mnie odnalazł, nawet jeśli ten ktoś sądzi, że jestem transwestytą.
Prowadzi mnie do vana, z tyłu pakuje bagaże i gna do punktu wypożyczania samochodów, całą drogę nadając po francusku w tempie karabinu maszynowego i kalecząc angielski, z silnym akcentem. Nie dba, że nie pojmuję ani słowa w żadnym z używanych przez niego języków. Zatrzymuje się przed baraczkiem z napisem „TT” – biuro Renault. Wygląda jak komórka na kosiarkę do trawy.
Wchodzę. Nie ma ani krzeseł, ani ławeczki, ani żadnej muzyczki do uprzyjemniania. Jest gorzej niż w wydziale pojazdów mechanicznych w Oakland. Kobieta za ladą wygląda równie surowo, przy każdym słowie dźga powietrze długopisem. Ma włosy ściągnięte ciasno w kok i ściągniętą twarz. Kiedy nadchodzi moja kolej, mówię: Bonjour i zrezygnowanym tonem pytam:
– Parlez-vous anglais?
– Tak – odpowiada. – Bien sûr, oczywiście. – I przeobraża się w piękną dziewczynę bez zarzutu władającą angielskim, z lekkim irlandzkim akcentem.
Wręcza mi plik papierów, wszystko po francusku, i pokazuje, gdzie podpisać. Podpisuję, nie wiedząc i nie dbając o to, czy akurat nie przekazałem jej całego majątku. Informuje mnie, że ubezpieczenie pokrywa wszystko, z wyjątkiem przebicia opon, mówi, jak wezwać pomoc drogową, a przede wszystkim – gdzie zatankować.
Już wiem, że we Francji wypożyczają samochody z  pustym bakiem. Właściwie są tam tylko opary. Mam pięć minut, żeby znaleźć stację, i niech mi Bóg dopomoże, jeśli nie znajdę. Kiedy więc miła pani mówi: Proszę skręcić w pierwszą w prawo po wyjeździe w lewo, tam będzie stacja Total – skwapliwie notuję na skrawku papieru: „pierwsza w  prawo za wyjazdem”. Składam karteczkę na pół i wkładam do kieszeni koszuli. Pani wręcza mi mapę Paryża i okolic, życzy bon voyage i przez okno wskazuje moje auto. Twingo.
Wygląda jak przyduszony duży palec u  nogi, niedokończona zabawka, projekt lego. Wyróżnia się czerwonymi tablicami rejestracyjnymi, dzięki którym każdy wie, że jestem cudzoziemcem i należy trzymać się ode mnie z dala.
Wkładam walizki oraz torbę do zadziwiająco przestronnego bagażnika i wsiadam. Czuję się jak na przejażdżce w Disneylandzie. Samochód ma tylko podstawowe wyposażenie, dobrze, że są fotele. Chłopak, który odebrał mnie na lotnisku, wyjaśnia, co i jak działa. Po francusku wyjaśnia. Potakuję, kiedy robi przerwy, i powtarzam: Bon, bon, oui, nie mając pojęcia, co on wygaduje. Kończy, wręcza mi kluczyki i ściska dłoń ze słowami: – Bonne chance.
Ustawiam lusterka i  siedzenie, włączam silnik i sprawdzam paliwo: jasne, mililitr w baku. Cofam, wyjeżdżam na lewo, pewny, że po skręcie w pierwszą w prawo zobaczę stację. Przechodzi mi, kiedy widzę, że pierwsza w prawo to jakaś droga wewnętrzna. Kolejna w prawo to już wyjazd na autostradę A-1 do Paryża. Nikt za mną nie jedzie, więc przystaję. Zdecydowanie nie chcę jechać do Paryża, zresztą i tak bym nie dotarł, biorąc pod uwagę zawartość baku. Ale droga wewnętrzna? Też nie wygląda dobrze.

 
Wesprzyj nas