„Pierwszy raz zobaczyłem to cudo niedługo po wojnie, u Dziadków w Gliwicach”. Pewnego dnia dziadek radio „kupił. Zainstalował. Włączył. Zaczęło grać i gadać na przemian. Wkroczyłem w inny świat”.


O przygodzie autora z radiem jest ta książka, o fascynacji która trwała – uwzględniwszy dziecięcy wiek inicjacji – ponad pięćdziesiąt lat.

W tej barwnej, czasem jędrnej, zawsze zabawnej opowieści znajdziemy też mnóstwo anegdot i dygresji odnoszących się do pozaradiowego świata, życia w Peerelu, przypominających ludzi radia i estrady, historyjki o potyczkach z cenzurą, o „technikach” radiowych potwierdzających starą prawdę, że Polak potrafi.

A wszystko to bogato ilustrowane zdjęciami i rysunkami autora (wszak to też jedna z jego profesji).

Jak mogłem nie opisać dokładniej moich pierwszych emocji mikrofonowych?! By odkupić winę, książeczkę tę dedykuję radiu, które w dalszym ciągu mego mozolnego wspinania się po szczeblach kariery, no, powiedzmy karierki, było przez długi czas moim ukochanym medium.
Przyniosło też w końcu sławę, pieniądze (niestety nie na miarę sławy, bo rzecz miała się za socjalizmu), zaszczyty i w ogóle dało ogromną satysfakcję.

Jacek Fedorowicz
Będąc Kolegą Kierownikiem…
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 20 maja 2015


Wstęp

Świat Książki wydal mi w 2011 roku książeczkę wspomnieniową. Nosi ona tytuł JA jako wykopalisko. Tytuł jest adekwatny do zawartości, ponieważ leciwy autor pisze tam o sobie, streszczając swe pierwsze – pradawne z dzisiejszej perspektywy – przygody artystyczne. Rzecz zaczyna się opowieścią o egzaminie wstępnym na wydział malarstwa PWSSP w Sopocie, uczelni znanej dziś jako Akademia Sztuk Pięknych w Gdańsku, a kończy zdobyciem przez autora dyplomu nr 241 i tytułu zawodowego artysty malarza. W ostatnim zdaniu książki pada zapowiedź dalszego ciągu.

Postanowiłem spełnić tę groźbę/obietnicę. Tylko jeszcze się waham, od czego zacząć. JA jako wykopalisko, mimo pozornego zakończenia opowieści dyplomem, zawiera w sobie jednak liczne elementy podyplomowe, ba! emerytalne nawet. Wynika to z zawiłej historii powstania książki.

Wspomnienia pisane były w 1972 roku. Tuż po zmianie na szczytach władzy, kiedy to Gomułkę zastąpił Gierek. Opowiadały o okresie od egzaminu wstępnego w 1953 roku do dyplomu w 1960 roku, ale nie zostały wydane ani w 1972, ani w latach następnych, ponieważ pewne fragmenty opowieści okazały się niezgodne z oficjalną wersją historii obowiązującej w Polsce Ludowej, a autor (śmiertelnie zakochany w swoim tekście) za nic nie chciał dokonać wymaganych od niego skreśleń. Chodziło o fragmenty, w których autor opisywał, jak to było za Stalina. Opisywał w sposób, który wedle przypuszczeń autora byłby za Gomułki jeszcze nie do przełknięcia, ale za Gierka – już tak. Niestety przełyk Gierka okazał się za wąski.

Wspomnienia przeleżały w szafie blisko 40 lat, autor o nich zapomniał, potem nagle zupełnie przypadkowo z szafy je wykopał, dodał do wykopaliska różne wyjaśnienia i w 2011 roku dziełko się wreszcie ukazało. Niestety powstał bałagan, ponieważ zasadnicza opowieść, ta pisana w 1972 roku, kończy się zdobyciem statusu „ukończył studia wyższe”, czyli w 1960 roku, zawiera jednak dopiski dotyczące okresu późniejszego, tego między 1960 a 1972, komentowane dalszymi dopiskami poczynionymi w 2011 roku, co stwarza niemożność rozwiązania zagadki wyrażonej słowami dziadka „To na czym ja, drogie dzieci, skończyłem?”, a dodatkowo napawa dziadka obawą, że opowiedział w zasadzie wszystko i nie ma już o czym gadać.
Przyjmijmy to założenie.
Wszystko.
Ale dość pobieżnie jednak, ogólnie, po łebkach. Widocznie i w 1972, i w 2011 roku okropnie mi się spieszyło, żeby postawić kropkę po ostatnim zdaniu i popędzić do wydawnictwa. Dziś widzę, po przeczytaniu Wykopaliska na świeżo (świetnie się czyta! Polecam, za nic mając drwiny, że polecam swoje; opisy czasów studenckich powstały tak dawno, że można uznać, iż pisał je ktoś zupełnie inny) otóż po przeczytaniu widzę, że pewne ważne wątki zostały w karygodny sposób przemilczane.

Przede wszystkim radio.
Jak mogłem nie opisać dokładniej moich pierwszych emocji mikrofonowych?! By odkupić winę, książeczkę tę dedykuję radiu, które w dalszym ciągu mego mozolnego wspinania się po szczeblach kariery, no, powiedzmy karierki, było przez długi czas moim ukochanym medium. Przyniosło też w końcu sławę, pieniądze (niestety nie na miarę sławy, bo rzecz miała się za socjalizmu), zaszczyty i w ogóle dało ogromną satysfakcję.

Rozbiór pierwszego zdania,
Rawicz i Dejczer,
kompleks ruin

Pamiętne pierwsze zdanie wypowiedziane przeze mnie, zarejestrowane na taśmie, a następnie odtworzone na antenie Polskiego Radia brzmiało: „Niech pan nie siada na palecie, powstanie obraz formalistyczny!”
Było to wiosną 1954 roku w reportażu nagranym w pracowniach malarskich wspomnianej we wstępie Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Sopocie. Po latach stwierdzam, że owo pierwsze zdanie, gdyby się nad nim zadumać, dając upust skłonnościom do filozofowania, można by uznać za znamienne. Streszczało to zdanko w pewnej mierze swój czas i moje w nim miejsce, sygnalizowało mój konformizm, choć na szczęście nie bezgraniczny, stanowiło także dowód, że już w wieku lat szesnastu byłem uznawany za osobnika posiadającego predyspozycje medialne, wyspecjalizowane nawet, bo ukierunkowanie na rozrywkowość.
Ostrzeżenie przed siadaniem na palecie było niestety dość głupawym dowcipem, powielającym powszechne przekonanie, że Picasso nie potrafił rysować, dlatego oko wypadało mu na brzuchu modelki, a ucho na plecach i że na wystawie prac malarza abstrakcjonisty publiczność może pomylić piktogram toalety męskiej z kolejną pracą autora wystawy. Niby można uznać, że jest w tym kawałek trafnej obserwacji, co przyznaję po latach wciąż wstrząśnięty obieraniem kartofli przedstawionym w Zachęcie jako dzieło sztuki, niemniej żart o zgubnych skutkach siadania na palecie już wtedy był żartem z gatunku boleśnie wyświechtanych i podtrzymujących prymitywne stereotypy. A do tego jeszcze mógłby być śmiało uznany za lizusowski, bo to przecież władza ludowa tępiła formalizm, w którym to określeniu mieściło się wszystko, co nie było odmalowane „jak żywe”. Na moje usprawiedliwienie powiem, że w wieku lat szesnastu gust plastyczny miałem tragicznie niewyrobiony i że wszystkim, co na płótnie udatnie naśladowało naturę, byłem zachwycony, abstrakcją zaś zachwycić się jeszcze nie umiałem. W jakimś sensie więc dowcipkowałem szczerze.

Gdyby kontynuować rozbiór mojej pierwszej kwestii wygłoszonej w radiu, to można by na upartego dodać jeszcze, że zdanie pokazywało powszechny opór przed stosowaniem form grzecznościowych lansowanych wówczas przez władzę. Obowiązywał „obywatel”, w sferach partyjnych „towarzysz”, a mimo to wszyscy mówili „pan”, nawet do milicjanta. Tylko w wojsku udało się wymusić powszechne obywatelowanie i chyba tylko raz się zdarzyło, że dostojnik partyjny, niejaki Edward Ochab (następca Bolesława Bieruta, poprzednik Władysława Gomułki) zrobił awanturę sprawozdawcy sportowemu za to, że ten zwrócił się do niego per pan. Awanturę zrobił publicznie i to tak bardzo publicznie, że gdyby sobie zdał z tego sprawę, to chybaby się powstrzymał.
– Myśli pan, że nasi dadzą radę? – spytał sprawozdawca i podstawił Ochabowi mikrofon.
– Co wy, co wy?! – pierwszy sekretarz na to. – Jesteście pracownikiem socjalistycznego radia i macie mi mówić towarzyszu! – pouczył przerażonego dziennikarza. Rzecz działa się na stadionie tuż przed wjazdem kolarzy na finisz Wyścigu Pokoju. Takie sprawozdania szły na żywo. Nie było w czasach PRL w ciągu całego roku ani jednej chwili, która przyciągałaby do odbiorników choćby jedną dziesiątą liczby słuchaczy gromadzących się przy głośnikach tuż przed wjazdem kolarzy na stadion. Tu bez przesady można powiedzieć, że z Ochaba śmiała się cała Polska. Mnie oczywiście nie wpadłoby do głowy, żeby powiedzieć reporterowi radiowemu „niech towarzysz nie siada na palecie”. Nikomu by nie wpadło i tym zawsze różniliśmy się od innych podbitych narodów.

Reporterem, do którego zwróciłem się per pan, był jeden z dwójki reporterów Radia Gdańsk, a dwójkę tę tworzyli Zbigniew Rawicz i Stanisław Dejczer; nazwiska obu panów doskonale zapamiętałem, podobnie jak okoliczności całego zdarzenia, bo pierwsze utrwalenie głosu na taśmie magnetofonowej było dla mnie przeżyciem ogromnym. Rawicz i Dejczer. Zawsze w tej niealfabetycznej kolejności, pewnie dlatego, że Rawicz był starszy, więc z szacunku. Obaj sprawiali jak najlepsze wrażenie, szczególnie Dejczer zachowywał się zdumiewająco grzecznie i cicho, zaprzeczając stereotypom wiążącym się z określeniem „reporter”, czym dodatkowo budził moją sympatię. Zbigniew Rawicz gdzieś potem znikł mi z oczu, Stanisław Dejczer jest dziś znany jako autor książek, słuchowisk i ojciec reżysera Macieja Dejczera.

Decyzję o wydelegowaniu reporterów do naszej szkoły podjęto zapewne w związku z jej przenosinami z prowizorycznych pawilonów w Sopocie do odbudowanej właśnie zabytkowej Zbrojowni przy Targu Węglowym. Stała tuż obok zrujnowanego budynku teatru, który miał zostać odbudowany wiele lat później.

Cały Gdańsk, poza fragmentami Wrzeszcza, Orunii i innych przedmieść, przedstawiał po wojnie widok tragiczny. Mieliśmy okazję zdokumentować to własnoręcznie, bo po przeprowadzce do Zbrojowni, w ramach zajęć z rysunku, często chodziliśmy szkicować na Stare Miasto. Niewiele się tam poprawiło od 1945 roku, kiedy to niedługo po powrocie do Gdyni zrobiliśmy sobie z mamą wycieczkę do Gdańska. Ta krótka wizyta mną wstrząsnęła. Taki sam widok pamiętałem z odbytego kilka miesięcy wcześniej przemarszu ze Śródmieścia Warszawy na Dworzec Zachodni po kapitulacji powstania. Obiecałem sobie, że Gdańska będę unikał, żeby nie wpadać w ponury nastrój. Powstanie było wstrząsem, o którym chciałem jak najszybciej zapomnieć. Najlepszym sposobem było unikanie widoku ruin. No i kiedy z ukochanej Gdyni zacząłem dojeżdżać już nie do pięknego, choć jeszcze obcego Sopotu, lecz do wciąż tragicznie wyglądającego Gdańska, robiłem co można, żeby na zniszczone miasto patrzeć jak najrzadziej. Wymarsz na szkice był obowiązkowy, poza tym przemykałem do dworca kolejowego ze wzrokiem wbitym w chodnik.

Okna pracowni, którą przydzielono pierwszoroczniakom, wychodziły na ruiny teatru. Często ustawiałem sztalugę przy ostatnim oknie. Przez to okno nie miałem przykrego widoku, bo dobrotliwa natura postanowiła mi go uprzyjemnić – na dachu zrujnowanego teatru w ciągu dziewięciu lat zdążyło wyrosnąć przepiękne drzewo. Miałem je prawie na wyciągnięcie ręki, może dwa, może trzy metry od mojego okna, bo szczyt budynku teatru wypadał akurat na wysokości naszego piętra. Może to nie było drzewo. Drzewko. Ale zdrowe, dorodne, na swój sposób optymistyczne. Żałuję, że nie zachowały mi się żadne szkice z owym drzewkiem w roli głównej, rysowałem je kilkakrotnie, pewnie żeby uciec od obiektów przygnębiających.

Wracam do Rawicza i Dejczera. Odbudowa Gdańska była żelaznym tematem prasowo-radiowym, trudno się zresztą dziwić, władza chwaliła się osiągnięciami, szczególnie tymi nielicznymi, którymi rzeczywiście można było się pochwalić, więc innego powodu reportażu niż zasiedlenie Zbrojowni plastykami być nie mogło. Jest odbudowany kolejny zabytek, trzeba to uwypuklić (tego słowa używano w miejsce dzisiejszego „nagłośnić”), weźcie Dejczer magnetofon i zabezpieczcie odpowiedni materiał.

Po uczelni się rozniosło, że będą robić reportaż głównie z pracowni malarskich. Bardzo byłem ciekaw, jak to będzie wyglądało i pomyślałem, że to pewnie będzie trudna robota. Chyba znacznie łatwiej robi się reportaż z próby baletu, bo choć nie widać, jak tańczą, to przynajmniej słyszy się akompaniatora. A tu? Co niby nagrywać? Skrzyp węgla na papierze? Packanie pędzlem po płótnie? Patrzyłem na radiowców z zainteresowaniem, to byli pierwsi radiowcy, jakich spotkałem w życiu, na razie nie mieli sprzętu, więc wyglądali dość zwyczajnie. Co to jest radio – wiedziałem. Byłem namiętnym słuchaczem od ośmiu lat.

 
Wesprzyj nas